|
A jak królem, a jak katem będziesz Kraków
1968 | |
z roku 1993. Okładkę zaprojektowała Beata Barszczewska Wojda |
Robert Kolebuk
Od
paru lat śpiewałem w kościelnym chórze. Wprawdzie wśród chórzystów byłem prawie
starym kawalerem, nie dziwiło to jednak nikogo, gdyż głos miałem dźwięczny i
czysty, jak hartowane w białej glinie żelazo. Zresztą choćbym nawet chciał
odejść z chóru, nie pozwoliłby na to organista. Według niego byłem jedynym
człowiekiem w parafii umiejącym śpiewać pieśni wkładane w usta wiszącego na
krzyżu Chrystusa, idącego o świcie ze zwiastowaniem archanioła i tego pastucha,
który schodząc z judejskich wzgórz, pierwszy ujrzał Betlejemską
Gwiazdę.
Może
rzeczywiście, tak było. Uważałem jednak, że większa w tym zasługa nowego
kamiennego kościoła zbudowanego na zbutwiałym placu po drewnianym kościółku i
nowych organów ufundowanych przez naszych z Ameryki. Jakoż nawet pospolity głos,
akuratny do nawracania wołów na dworskich polach, umiejętnie podtrzymywany przez
organistę, słychać było jak sygnaturkę w najdalszym zakątku kościoła.
Inna rzecz, że jeśli mi się zdarzyło w świąteczne popołudnie usiąść nad rzeką i
zaśpiewać, ze wszystkich domów po tamtej stronie wody wychodzili ludzie. Przede
wszystkim dziewczęta i kobiety. Powolutku, żeby mnie nie spłoszyć, przemykając
się pod sadami i wikliną, schodziły kroczek po kroczku nad rzekę. Tu, nad wodą,
siadając w trawie z kolanami podciągniętymi pod brodę, słuchały pogryzając
jabłka papierówki i dymne śliwki. A gdy przestawałem śpiewać, nie wołały, nie
prosiły o następną piosenkę, tylko rzucały na wodę zielone jabłka i żółte listki
ziela pachnącego jak wtulone w sen ciało.
Nie śmiałem im
odmówić i śpiewałem dalej, póki nad rzekę nie zeszła kawalerka i stateczni
gospodarze tamtej wsi. Wtedy ściągając na tył głowy myckę i podnosząc się z
trawy, wchodziłem w trzyletni, zarastający mnie natychmiast, chrust. Pod tym
chrustem wrzeszczałem jeszcze na całe gardło jedną z tych obraźliwych
przyśpiewek, ułożonych niegdyś zmyślnie o kawalerce z tamtej strony rzeki, i
wracałem do domu. Tą obraźliwą przyśpiewką musiałem kończyć śpiewanie nad wodą.
Od pewnego bowiem czasu kawalerka, jak również gospodarze z naszej wsi,
dokuczali mi, przezywając mnie "kościelną świergotką" tamtych zza
rzeki.
Wprawdzie już
wtedy nie bardzo mnie obchodziło, jakie przezwisko przyszyje mi wieś, nie było
człowieka bez przezwiska, ale ta kościelna świergotką wyraźnie mnie ubodła.
Wolałem już, na razie, póki nie zasłużę na coś godniejszego, żeby mnie wołano
"podszczypkiem", przezwiskiem mojego rodzica, nadanym mu w czasie kawalerki. Ma
się rozumieć, że również to przezwisko nie było mi w smak. Wystrzegałem się też,
jak mogłem, zaczepiania dziewcząt, żeby przypadkiem kiedyś razem z ojcowizną nie
odziedziczyć i tego przezwiska.
W tajemnicy
przed wszystkimi, przed ojcem i przed matką, a nawet przed sobą, przezywałem się
"Chytry". Ładnie to brzmiało. Zwłaszcza gdy po młocce leżałem sam na sianie,
wiedząc, że wieczorem otrzymam parę złotych za worek pszenicy wyniesionej
ukradkiem do sklepiku Kałmy. Ale byłem niemal pewien, że tego przezwiska nie
otrzymam nigdy od wsi, albowiem nikt ze wsi nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że
można mnie tak przezwać. A samemu sobie nie wypadało wymyślać przezwiska. Na to
musiał wpaść ktoś ze wsi. Nazywało się to dybaniem na nagusa, ale w cholewach i
w czapce z pawim piórem.
Wiedziano, że
zanim komuś w rozmowie przytaknę, muszę z nim sporo wódki wypić i jeszcze więcej
wyćmić samosiejki. Ale takich we wsi było więcej i nikogo to nie dziwiło.
Spostrzeżono takoż, że zanim na weselu lub na festynie poproszę którąś z
dziewczyn do tańca, długo się jej przyglądam, począwszy od sznurowanych do pół
łydek trzewików po stanik w sznurach korali. A jeśli dziewczyna, jej szyk i jej
strój, przypadną mi do gustu, zawsze jeszcze spytam kogoś bardziej światłego ode
mnie, z jakiego domu pochodzi i jaki posag można za nią dostać. Ale ludzi to też
nie dziwiło. Wiedzieli, że jestem jedynakiem z kmiecego rodu i muszę się
szanować. Zresztą cała wiejska kawalerka, wyjąwszy dworusów i uchyniętych na
umyśle parobków, czyniła to samo co ja.
Przeto nie
mogłem oczekiwać od nikogo ze wsi, że pewnego dnia podaruje mi to noszone w
sobie w tajemnicy przed wszystkimi przezwisko. Jak już rzekłem, nawet sam się
tak nie przezywałem, wyjąwszy rzadkie chwile rozmarzenia, chociaż wiedziałem, że
to przezwisko pasuje do mnie jak sprężynowy majcher zatknięty ciasno za cholewę.
Oczywiście zdarzało mi się, że idąc spać do stodoły, ogarniany coraz bardziej
jej słomianym ciepłem i słomianą drzemką, zapadając się po dziurki w nosie w
zwiezione w czerwcu siano, nazywałem się cichutko: - Chytry, Chytry, Chytry. -
Ale tak cichutko, żeby nie spłoszyć nawet kuny zadomowionej w stodole i
polującej u krokwi na ptaki.
Wtedy, oswojony
z przezwiskiem jak z godnością weselnego starosty, przymykając oczy i ciągle
słysząc nad sobą i równocześnie w sobie polującą kunę, czułem, jak w moje ciało,
począwszy od podłożonych pod potylicę aż do małego palca u lewej nogi, wchodzi
sen. A razem z tym snem zjawia się we mnie Jasiek, mój kompan z chóru. Tuż po
Jaśku wchodzi do stodoły, w siano, a z tego siana we mnie cały kościelny chór. I
zaczyna śpiewać cichutko pastorałkę. Zawsze jedną i tę samą pastorałkę. A ja, w
białej koszuli z kołnierzykiem wykładanym na czarny surdut, w boksowych butach z
cholewami, wychodząc przed śpiewający chór, wchodzę na skrzynkę po świecach i
mając przed sobą cały kościół w babskich tybetkach, w chłopskich głowach
obnażonych i natartych sadłem, zaczynam solówkę wysokim głosem, przypominającym
hartowane w białej glinie żelazo. I po chwili słyszę, jak do mojego głosu
dołącza się bas Jaśka: - Chytry, Chytry, Chytry.
I nie mam za złe
Jaśkowi, że tak przed całym chórem wyśpiewuje to moje przezwisko. Jakoż oprócz
mnie jedynie Jasiek, może jeszcze bardziej ode mnie, ma prawo tak mnie
przezywać. Właściwie gdyby nie on, nigdy bym się nie domyślił, że mogę się tak
przezywać. To on dwa lata temu, gdy tuż przed Bożym Narodzeniem zeszliśmy z
chóru i idąc między ociemniałymi domami, wyszliśmy nad rzekę już na dobre ściętą
lodem, zapytał mnie, czy mam ochotę na rosół z kury. A ponieważ szliśmy po rzece
ściętej lodem, gdzie wiatr dmie zawsze mocniej, niby przez szeroki rękaw
oderwany od kożucha, jak nigdy dotąd zapachniał mi ten rosół z kury.
Nie
poszliśmy jednak na kurzy rosół do jego domu. U niego, podobnie jak u mnie, jak
zresztą w całej wsi, kur się nie jadało. Kury znosiły jajka. Za jajka kupowało
się sól, naftę i zapałki. Gdy kur nazbierało się więcej i nie wydusił ich pomór,
lis, tchórz, łasica, a gospodyni trafiła się oszczędna i cierpliwa, wożąc jajka
z jarmarku na jarmark i ciułając grosz do grosza, można było kupić po kilku czy
też po kilkunastu latach jeszcze jedną krowę, drugiego konia, młynek do wiania
zboża, a nawet pół morga. Takie pole nazywało się "palcem wymacane", a jego
właściciel "kmieciem spod kurzej pipki". To, jak się rzekło, nie poszliśmy na
rosół do Jaśkowych starych.
A gdy
przeszliśmy rzekę i wydostaliśmy się z wikliny zasypanej śniegiem po uszy,
okazało się, że tego rosołu nie ma ani u Jaśkowych ojców, ani w karczmie u Żyda.
ani nigdzie w jego wsi. Wszelako już wiedziałem, że ten rosół jest jeszcze w
piórkach, w kurzej ślepocie i w gdakaniu dworskiego kurnika. Przyświecając sobie
bateryjką, szliśmy wprost na ten dworski kurnik. A gdy byliśmy pod kurnikiem i
do zapachu śniegu dołączył się zapach ptasiego łajna i ptasich piór, Jasiek tam
został, a ja poszedłem dalej, aż do dworskich stajni. I żeby zbudzić zagrzebane
w siennych budach psy i odciągnąć je jak najdalej od kurnika, biegłem wzdłuż
sztachetowego płotu, jadąc po nim odłamanym kołkiem.
Wedle umowy
Jasiek czekał na mnie koło domu wdówki. Ostrożnie, bo zamarznięty śnieg
skrzypiał pod naszymi butami, podeszliśmy pod niziutkie, wychodzące zaledwie z
zasypanej śniegiem ziemi, jarzące się okienko. Jasiek zabębnił palcami w
zamurowaną sądzielakiem szybę. W izbie poruszył się przypominający wielkie
skrzydło cień. Po chwili odskakiwała drewniana zasuwa od drzwi i białe ręce
obejmowały Jaśka. Gdy weszliśmy do izby. Jasiek wyjął spod kurtki czarną kurę z
ukręconym łbem i podał ją wdówce. Wdówka, klasnąwszy w dłonie, jeszcze raz
objęła i ucałowała Jaśka, po czym rozpalając ogień pod blachą, zabrała się do
skubania kury. Gdy ptak podzielony na kawałki podskakiwał w kipiącym garnku,
pomagaliśmy mu, śpiewając najmilsze sercu kolędy. Dobrze w noc jedliśmy rosół z
chlebem, tuż po północy - mięso. Kości złożone na kopczyk, czerwony grzebień i
najwyższe pióro ze skrzydła, żeby się nam z Jaśkiem w kompanierce darzyło,
wdówka zakopała pod próg komory.
Od tej nocy
niemal przez dwa lata, prawie tydzień w tydzień, razem z Jaśkiem i wdówką jadłem
kurę. Zresztą nie tylko kurę. Zdarzała się gęś, kaczka, a w większe święta
indyk. Po miesiącu, przeglądając się w lustrze, spostrzegłem, że wyrównały się
bruzdy na moich policzkach, a widoczne dawniej pod oczami zmarszczki wygładziły
się do ptasiego pióra, do zsiadłego mleka stojącego w chłodzie. Jeszcze później,
gdy w sieczkarni ciąłem słomę, próbowałem wziąć naręcze siana lub schylić się po
koszyk ziemniaków, urywały się rękawy u moich koszul, a spodnie, jakbyś je
chlasnął nożem, pękały na pośladkach. Nigdy też dawniej nie byłem tak wesół.
Pogwizdywałem chodząc po izbie, rąbiąc drzewo, szczotkując do połysku konie.
Lubiałem nawet skoro świt wyskakiwać prawie goły, jedynie w koszuli i w
spodniach, pod młodziutki sad i ze zbytku otrząsać korony jabłonek ze śniegu. A
śpiewając w kościele, zauważyłem, że mój głos, wysoki i czysty, rodzi się we
mnie radośniej niż źródło bijące z mikowego piasku.
Jeśli wspominam
o tej dworskiej kurze i tak dokładnie opisuję, czynię to dlatego, iż po tylu
latach wydaje mi się, że była ona moim sokołem i orłem moim. Może nawet bardziej
niż dla paniczyków i dla królewiąt, których znam z czytania i z opowieści, i z
bajd przelicznych, sokoły siwe i orły bitewne. Od tej kury bowiem zaczęło się
moje utajone przed wszystkimi, nawet przed sobą, życie.
Z tego powodu
obydwaj z Jaśkiem byliśmy podobni po trosze do drzewa. Niby wszyscy wiedzieli,
jak się zielenimy, jakie ptaki w naszych koronach wiją gniazda i które zwierzęta
przychodzą do nas, żeby się wyczochrać o nasz grzbiet, ale nikomu nie udało się,
nawet na chwilę, wejść w nas i sumiennie w naszych okolicach się rozejrzeć.
Zresztą nie przez cały rok byliśmy tacy. Na to ani ja, ani tym bardziej Jasiek,
też jedynak, ale z bogatszej rodziny, nie mieliśmy czasu. Dopiero późną
jesienią, gdy zaczął sypać śnieg, a mróz, począwszy od płycizn aż do zielonych
głębin, ścinał rzekę, w domu zaś oprócz cięcia sieczki i zgrzeblenia koni nie
było żadnej roboty, mogliśmy się ze sobą spiknąć.
Z kur i z
domowego ptactwa, które Jasiek potrafił zbierać z grzędy do worka jak przejrzałe
jabłka z gałęzi, że ani jedna nie gdaknęła, przerzuciliśmy się na pierzyny.
Zresztą czas był ku temu najodpowiedniejszy. O tej właśnie porze, gdy śniegu
było za kolana i mróz dokumentnie zaszył rzekę, że nawet naładowanym po kulbony
wozem można było jechać po niej, w całej okolicy zaczynały się wyskubki. Z tej
okazji szykowano w co bogatszych domach potańcówki, wypiekano obłożone grubo
twarogiem kołacze i wyjmowano z beczek marynowane mięsiwo, kiszoną kapustę i
suszone śliwki.
Owszem,
chodziliśmy z Jaśkiem na te potańcówki, przynosząc z sobą rum lub likier, i
pełną garścią sypaliśmy miedziaki w cygańskie lub żydowskie basy. Przy okazji
jednak penetrowaliśmy, ile poduszek i ile pierzyn usypano. Gdy się wyskubki
kończyły i wieś zapadała w coraz głębszą drzemkę, spisywaliśmy na kawałku
papieru te domy, w których najobficiej obrodziły poduszki i pierzyny. Jakoż
wieś, zakutana po okapy w słomę i w zsypane za wiklinowe płoty zgrabione
jesienią liście, bojąc się, że pierzyny trzymane przez całą zimę w skrzyniach i
w zaduchu zaparzą się i zetleją, wynosiła je na ganki i pod sady. Gdy się o
zmierzchu przechodziło przez wieś pod sadami, na żerdkach omiecionych ze śniegu,
na wyrzynanych z akacjowych desek gankach wietrzyły się w czerwonych wsypach
pierzyny, podobne do pociętej na ogromne skrzydła zorzy.
Jak upatrzyliśmy
sobie z Jaśkiem taki dom w pierzynach, ja niby to za jakimś interesem wchodziłem
do izby i zagadywałem domowników. Jasiek tymczasem ściągał z żerdek pod sadem
lub z ganków pierzynę, upychał nią wór i po zastodolu nawiewał za rzekę do
wdówki. Pierze wybebeszone z wsypu, jak również wyprany i wykrochmalony wsyp
wdówka sprzedawała w miasteczku. Forsę dzieliliśmy na trzy równe części.
Starczało jej na rum, na arak, na buchty od Kałmy, na barankowe krymki i złote
kolczyki dla wdówki.
Gdy
skończyła się zima, tuż przed Wielkanocą, i błonia pozieleniały, a drzewa
złociły się w drobnych listkach, razem z Jaśkiem przyszliśmy na chór w
nowiutkich lakierkach i lekkich, popielatych ubraniach. Gdy wskakiwałem na
skrzynkę po świecach, żeby zaśpiewać wielkopostną pieśń, duszną od popiołu,
żółci i kadzidła, wkładaną w usta wiszącego na krzyżu, słyszałem, jak
poskrzypują moje i Jaśka lakierki, jak moje ramiona opina popielate sukno. I
miło mi było oglądać pod ołtarzem zaciągniętym fioletem tej wdówki w nowej
szalówce, w prawdziwych koralach, w tybetce związanej z tyłu głowy. I niemal
słyszałem, jak się modli, i przeczuwałem w jej niewidocznych dla mnie źrenicach
wysoki chór z kamienia i wspartego łokciem o organy Jaśka. A przymykając oczy,
czułem, jak klęcząca pod Ukrzyżowanym wdówka obejmuje Jaśka za szyję i przychyla
mu głowę, i całuje go w pachnące tytoniem usta. A widząc to wszystko, tym
radośniej śpiewałem wielkopostną pieśń, pełną ran po gwoździach, po cierpieniach
i po włóczni.
Podobnie radosne
jak ten wielkopostny śpiew było całe lato. Nigdy dawniej nie szedłem do
sianokosów i do żniw z większą przyjemnością. Niemal drżałem z niecierpliwości,
wchodząc z kosą w trawę podbitą rosą i w przeschnięte w porannej jutrzni zboże,
czekając, kiedy w moje mięśnie osypie się szary piasek zmęczenia. Do roboty
lubiałem wychodzić w koszuli lub w podkoszulku, spoglądając ukradkiem, jak
chodzą na ciasnej uwięzi moje przydymione słońcem mięśnie, jak po twardym
brzuchu spływa złocąca się we włoskach strużka potu. A gdy przychodziłem nad
wodę, wybierałem najwyższy brzeg i golusieńki, odbijając się stopami od
stwardniałej ziemi czy też przyniesionego z rzeki kamienia, wskakiwałem do
spływającej za wieczorną zorzę wody. W największej głębinie szedłem do samego
dna, starając się dotknąć ilastego piasku, i zaraz wyskakiwałem na powierzchnię
wody, i jak witką śmignął, targając garściami zieloną grzywę rzeki, płynąłem na
drugą stronę. Tam znowu wybierałem najwyższy brzeg z głębiną pod spodem i
wskakiwałem do niej. I tak do utraty tchu, do pierwszej gwiazdy na lipcowym
żytnim niebie.
A wracając do
domu, przemykałem się po zastodolach, cały w jabłoniach i gruszach, obsypanych o
tej porze roku winnymi owocami. I w żadnym z sadów nie przepuściłem choćby
jednej jabłonce, gruszy lub śliwie. Potrząsałem nimi, trzymając je oburącz przy
koronie, i przyjemnie mi było stać w tej lipcowej burzy słodkiego miąższu, liści
i zmierzchu pomieszanego z pyłem śreżogi. Wprawdzie aż tylu owoców nie
potrzebowałem, wystarczyło mi pełne zanadrze i pełne kieszenie, ale cieszyła
mnie nagromadzona we mnie siła, sprawiająca, że nawet rosła jabłonka trzęsła się
w moich łapach jak brzozowa witka.
I tylko
czekałem, kiedy spadające na ziemię jabłka zbudzą drzemiące po stodołach psy, a
te ujadaniem rozrzuconych w spracowanej drzemce ludzi. Wtedy, pochylając się pod
niziutkimi sadami, niemal na bałyku, uciekałem w pola i klucząc po zagajnikach,
szedłem do domu. Ostrożnie, żeby nie skrzypnęły drzwiczki od stodoły i nie
zbudziły śpiących w izbie ojców, wchodziłem w siano. Rozbierałem się, wysypując
z zanadrza i z kieszeni owoce koło zagłówka. A ponieważ w stodole było jeszcze
upalniej niż na polu od zwiezionego siana i zboża, kładłem się nagusieńki na
pierzynie. Pogryzając owoce, nasłuchiwałem, jak powolutku uciszają się pobudzone
przeze mnie psy, jak w pobliskiej stajni konie chrupią owies, a z głębi siana
coraz wyżej i wyżej wypływa i ogarnia wszystko rozmamłany śpioch. Poddawałem się
temu śpiochowi, szepcząc do siebie cichutko: - Chytry, Chytreńki.
W
tym czasie z Jaśkiem widywałem się rzadko. Chór miał się zebrać dopiero pod
jesień, w niedzielę zaś nie mogliśmy się zdybać, gdyż ja od dziecka chodziłem na
prymarię, a on na sumę. Czasem tylko w niedzielne popołudnie spotykaliśmy się
nad rzeką. Wtedy, trzymając w jednej ręce związane paskiem łachy, przepływałem
do niego, siedzącego na wysokim brzegu. Zdarzało się, że przy Jaśku siedziała
wdówka. W trójkę, pogryzając jabłka lub pieczony przez wdówkę placek ze
śliwkami, rozmawialiśmy o nadchodzącej zimie. Po paru takich pogaduszkach
postanowiliśmy zrezygnować z pierzyn, a zabrać się za konie i świnie. A konie po
tamtej stronie rzeki były jak tanecznice. Z całej okolicy zjeżdżali się
handlarze, Żydzi i Cyganie, i cmokając z podziwu, przepłacali i tak już
rozwydrzonych chłopów. Uradziliśmy, że w ciągu zimy wystarczy wyprowadzić za
Wisłę kilka koni, żeby się porządnie ubrać, mieć na arak, na rum i na kmiece
basy na każdym weselu. Toteż zwożąc z pola resztki owsa i prosa, ziemniaki i
buraki, siejąc żyto i pszenicę, spoglądałem niecierpliwie na coraz bardziej
fioletowy las. Z tego lasu, z jego fioletu, przychodził zawsze pierwszy śnieg i
pierwszy mróz. A gdy się odrobiłem i rozjechane w tysięczne koleiny drogi,
ściągnięte mrozem, zadzwoniły pod okutymi kołami, wybraliśmy się z Jaśkiem do
pobliskiego miasteczka. U znajomego Żyda, trzymającego sklepik ze starym
żelastwem, kupiliśmy dwie spluwy i dwa sprężynowe majchry. Nie zapomnieliśmy też
o trutce na psy. Sprawiliśmy sobie również stare, ale podbite baranicą kurtki i
wysokie, o kilka numerów większe, buty z cholewami. W takich butach policjanci
mogli nam mierzyć nogi całymi latami.
Obładowani tym
wszystkim, zjechaliśmy do wdówki. Tu każdy z nas, wyciągając pół litra i spore
pęto kiełbasy, pilnie oglądał zakupione spluwy. Leżały w łapie jak ulał, prawie
niewidoczne. Odkładając spluwy, wypiliśmy za pomyślność nadchodzącej zimy.
Jasiek nawet z tej okazji ułożył przyśpiewkę o koniokradach, którą do dziś dnia
śpiewają wyrostki z naszej wsi. Gdzieś dobrze po północy wyszliśmy od wdówki,
umawiając się po drodze, że spotkamy się ponownie po zamarznięciu
rzeki.
Od tej pory
niemal codziennie wychodziłem nad rzekę, patrząc na luźno, później coraz gęściej
spływający śryz. Gdy kaszowaty śryz zaczął się ścinać w krę, a kra zarastać,
począwszy od płycizn i od brzegu, rzekę, wyjąłem zza krokwi spluwę, naoliwiłem
ją i przeczyściłem. Po kilku dniach rzeka stanęła. Wchodząc na jeszcze
przejrzysty, gruby najwyżej na dwa cale lód, gdyż widać było pod nim biały piach
i coraz pośpieszniej spływające z płycizn ryby, słyszałem, jak moje buty podkute
gwoździami dzwonią daleko ode mnie po nieściągniętych lodem
głębinach.
Postanowiłem
zaczekać jeszcze tydzień. Wtedy o zmierzchu, powiadając ojcom, że idę do drugiej
wsi na wyskubek, wyjąłem zza krokwi spluwę i poszedłem do wdówki. Akurat coś
pitrasiła. Zostawiając mnie przy piecu, pobiegła do Jaśka. Wrócili roześmiani i
wpółobjęci, starając się wejść na siłę w jednoskrzydłe drzwi. Gdy się im to
udało, Jasiek uniósł wdówkę z podłogi i przebiegłszy z nią na rękach przez całą
izbę, rzucił tę drobną kobietę na zaścielone poduszkami łóżko. A ponieważ wdówka
obejmowała go ciasno za szyję, upadł razem z nią na wysokie pierzyny. Wdówka
zaczęła piszczeć, wierzgając nogami obutymi w sznurowane do pół łydek trzewiki.
Gdy wreszcie Jaśkowi udało się unieruchomić wdówkę, wyściskać i wycałować,
zeskoczył z łóżka, podszedł do mnie i uderzając mnie otwartą dłonią w plecy,
rzekł:
- Witaj,
koniokradzie.
- A witaj,
Jasieńku, kobylarzu święty.
I
pociągając Jaśka z całych sił za rękę, zwaliłem go z nóg. Ale on upadając zdążył
mnie jeszcze uchwycić za ramię. Poturlaliśmy się po wyczyszczonej do bieli
piaskiem podłodze. Próbowaliśmy się nawzajem przyciągnąć do siebie, rozłożyć na
krzyż i przycisnąć do sosnowej podłogi. Byliśmy jednak równie silni i w żaden
sposób jeden drugiego nie mógł powalić. Gdy zziajani, chichocząc nieustannie,
usiedliśmy na podłodze, na stole czekała już kolacja. Jedząc i popijając
przyniesioną przez wdówkę z komory wódkę, ustaliliśmy, że po pierwszego konia
wybierzemy się do dworu. Doszliśmy do wniosku, że jeśli poszczęściło się nam z
kurą, to również nie gorzej powinno nam pójść z koniem. Zresztą Jasiek jeszcze w
lecie upatrzył sobie karą trzylatkę, dopiero tego lata układaną pod siodło. Poza
tym wiedział dokładnie, w którym kącie stajni stoi, jakie ma narowy i co
najbardziej lubi. Przeto uradziliśmy, że na drugi dzień wybierzemy się po
trzylatkę. Wdówka miała kupić kilo kiełbasy i dobrze ją natrzeć trutką, pół kilo
cukru dla karej, a o zmierzchu, niby to przypadkiem, wyciągnąć do karczmy
stajennego parobka.
Nazajutrz,
ubrani w stare kożuchy, w te za duże buty z cholewami, ze spluwami w kieszeniach
spodni, podeszliśmy pod dwór. Gdy w dworskich obejściach ucichła krzątanina i
pogasły wszystkie światła w pałacyku, Jasiek przeszedł przez ośnieżony żywopłot,
każąc mi iść z zatrutą kiełbasą do wylegujących się po stodołach i zasypanych
gnojem budach dworskich psów. Miałem iść możliwie najciszej i pogwizdywać. Jeśli
moje pogwizdywanie nie wywabi psów z legowisk, on wejdzie do stajni. Gdyby
natomiast psy się pobudziły, miałem udawać pijanego, śpiewać na całe gardło i
mimochodem rozjuszonym psom rzucać po kawałku zatrutą kiełbasę.
Szedłem stopa za stopą, pogwizdując ulubioną pastorałkę. Czekałem, kiedy pobudzą
się psy. Ostry mróz trzymający przez cały dzień i wzmagający się jeszcze pod
wygwieżdżoną nocą, dokuczał mi, szczypiąc jak rozjuszony gąsior. Ale nie
zwracałem na to uwagi, wiedząc, że w taki mróz żaden pies nie wychyli łba z
siennej nory. Gdy prawie obszedłem dwór dookoła, znad rzeki usłyszałem wysoki
trzykrotny gwizd. Podskoczyłem z radości i począłem biec w tamtą
stronę.
Pod wysokim,
wymytym przez rzekę brzegiem, zasłaniającym od wiatru, stał Jasiek, trzymając
krótko przy pysku karą trzylatkę. Karmił ją lodowym cukrem wyjmowanym po kawałku
z kieszeni kożucha. Z pobliskiej wikliny przyniosłem ukrytą tam wcześniej derkę
i sznur. Z derki zrobiliśmy coś w rodzaju siodła, krępując ją mocno sznurem. Po
czym Jasiek wskoczył na trzylatkę i wjeżdżając na środek rzeki, gdzie lód był
zamieciony do ostatniego kłaczka śniegu, odjechał w stronę Wisły. Tam miał
czekać na niego umówiony jeszcze jesienią handlarz. Stałem długo na środku
rzeki, patrząc za odjeżdżającym pod wygwieżdżone niebo Jaśkiem. Gdy mi zniknął
za brzegiem ugiętym jak kolano we śnie, wszedłem na środek rzeki i pobiegłem do
domu.
Pod koniec zimy
mieliśmy na swoim koncie siedem najdorodniejszych koni z mojej i Jaśkowej wsi.
Ta dworska trzylatka była najtrudniejsza. Pozostałe konie szły nam gładko. Ja,
podobnie jak ubiegłej zimy przy pierzynach, wchodziłem do upatrzonego domu,
tymczasem Jasiek wyprowadzał ze stajni konia, wskakiwał na jego grzbiet i
odjeżdżał za Wisłę. Kiedy się jednak okazało, że podobnie jak przy pierzynach w
okolicy grasuje kilka szajek koniokradów, daliśmy sobie spokój z kradzieżą. Od
kilku dni spotykaliśmy się w najlepszej karczmie stojącej naprzeciw posterunku
policji i przyglądaliśmy się, popijając drobnymi łyczkami arak, jak policjanci
prowadzą do ciupy skutych parobków i dworusów. Jakoż nikomu z okradzionych nie
wpadło do łba, żeby wskazać palcem na kmiecych synów.
Zresztą forsę,
również podzieloną na trzy równe części, wydawaliśmy oszczędnie, niemal sobie
skąpiąc na trzeci kieliszek. Chcieliśmy cichutko, po borsuczemu przezimować i
dopiero w lecie kupić sobie to i owo. Śpiewaliśmy więc w chórze, a wieczorem
zawsze bywaliśmy w karczmie lub w którymś z domów, gdzie zbierano się na karty
czy też na pogaduszki. Wprawdzie jeszcze pod koniec marca przytaskaliśmy do
wdowy metrowego prosiaka z naszej wsi, upijając go wódką i zabijając w wiklinie,
ale na razie, aż do następnej zimy, przestaliśmy nachodzić stajnie i
chlewiki.
Poza tym
wiedziałem od Jaśka, że po wielkim poście ma się żenić. Nawet którejś niedzieli,
prosząc mnie na drużbę, napomknął, czybym mu nie pożyczył trochę grosza. Chciał
się jak najokazalej ubrać, kupić nową uprząż na konie i malowaną na zielono
bryczuszkę. Ożenek swój trzymał w tajemnicy przed wszystkimi. Miał ochotę pobrać
się z wdówką, a wiedział, że ojcowie raczej pójdą na kolanach do Rzymu, niż
przystaną na to. Przeto chciał przepłacić proboszcza, żeby pierwsze, drugie i
trzecie zapowiedzi wyszły razem i w ten sposób ojców wprawdzie do żywego
rozpieklić, ale równocześnie jak najmniej czasu zostawić im do
deliberowania.
Szykowałem się na
weselisko Jaśka, karmiąc owsem i słodkim sianem konie, czyszcząc popiołem
blaszki na uprzęży, kupując z białej skóry lejce i zamawiając na woźnicę
najszykowniejszego parobka ze wsi. Aliści gdy wszystko miałem przyszykowane, a
rany po zimie i po Wielkanocy zaczęły się zabliźniać, z kościelnej zaś ambony
coraz gęściej padały nazwiska łączonych par, dowiedziałem się, bronując pole pod
tarniną, że Jasiek się zastrzelił.
Odpinając konie od bron, przygalopowałem do promu.
Mając przed sobą całą w sińcach po spływającym lodzie rzekę, wyjedzony do
szczerego piasku brzeg, widząc głowę Jaśka opartą o kolana wdówki, zawróciłem do
domu. Poza tym nie śmiałem iść do ojców Jaśka, gdyż nigdy u nich nie byłem.
Wracając do domu, wstąpiłem do karczmy. Pod rząd wypiłem kilka kieliszków araku.
W karczmie było głośno o Jaśku. Powiadano, że młoda wdówka, wyłudzając od niego
wszystkie oszczędności, uciekła ubiegłej nocy do powiatowego miasteczka z tym
dworskim parobkiem, którego zaciągnęła do karczmy, gdyśmy kradli karą trzylatkę.
Ponoć Jasiek, gdy się o tym dowiedział, obszedł wszystkie karczmy w parafii, a
wracając nad ranem do domu, kropnął sobie w łeb tuż przed progiem.
Inni natomiast napomykali o młodziutkiej służącej pracującej w ich domu. Ponoć
była przy nadziei z Jaśkiem, a wiedząc o jego ożenku z wdówką, zagroziła mu, że
pójdzie na posterunek i wszystko opowie. To Jasiek chciał ją ułagodzić. A gdy
nie chciała przystać ani na pół morga pola, krowę i pięć stówek, postanowił ją
sprzątnąć. Ale ona przeczuwając, że Jasiek chce ją sprzątnąć, uciekła do ojca
mieszkającego w leśnym przysiółku. Jasiek, pijany, poszedł do tego przysiółka. I
pił z jej ojcem wódkę i całował ją po rękach i po kolanach ją całował, żeby
tylko na chwilę wyszła z nim pod sad lub w pobliskie łąki. Ale ona wiedziała, że
jak z nim wyjdzie na chwilę pod sad lub w pobliskie łąki, to już jej nie będzie
na świecie. To błagała ojca, całując go po rękach, płacząc i śpiewając psalmy,
żeby jej bronił, a kiedy ojciec nie chciał jej bronić i wypychał z Jaśkiem w
pole, uciekła na strych i zaszyła się w siano. To Jasiek z jej ojcem poszli na
to siano i dźgali je widłami. Ale jej nie znaleźli. A jak jej nie znaleźli,
zeszli ze strychu, wypili resztę wódki i pożegnali się. A gdy Jasiek wyszedł pod
sad, wyjął z kieszeni spluwę i kropnął sobie w łeb.
A jeszcze inni
powiadali, że to właśnie Jasiek mordował co bogatszych kupców, których od paru
lat rok w rok znajdowano w nadrzecznej wiklinie, w podmytym piachu, na dnie
stawów i rzeki. A zrabowaną forsą dzielił się z dziewczyną i wdówką.
Po
tym wszystkim, co słyszałem o Jaśku, nie bardzo mi wypadło iść do jego ojców i
na jego pogrzeb. Siedziałem w domu lub wchodziłem do stajni, szepcząc koniom do
uszu: - Chytry, Chytry, Chytry.
A gdy nocą
zagrzebywałem się w sianie i coraz głębiej zapadałem w sen, widziałem nad sobą w
czerwonych pierzynach galopującego na koniu Jaśka. Przed nim, również na koniu,
środkiem nieba, w koralach, w wyszywanym gorsecie, w krakowskiej spódnicy, w
sznurowanych wysoko butach, galopowała na karej trzylatce wdówka. Przed nią
uciekała boso, z rozplecionymi warkoczami z rękami osłaniającymi raz brzuch, raz
gołą głowę - młodziutka służąca.
Jasiek doganiał
wdówkę, zdejmował ją jedną ręką z karej trzylatki, sadzał przed sobą i razem z
nią galopował za uciekającą dziewczyną. Z kieszeni kurtki wyjmował spluwę.
Strzelał, repetował i strzelał. Dziewczyna potykała się i upadała na niebo, na
drogę w kurzu po kostki, na czerwoną wiklinę całą w baziach. Z młodziutkiej
wikliny, z przebodzionego rogiem, przebitego włócznią po wielkim poście nieba
szedł krzyk i bił blask. Na dziewczynę, na jej poczynające się stromo
macierzyństwo spadały ptasie pióra i te pierzyny w czerwonych wsypach,
zasłaniając ją przed Jaśkiem. A gdy dziewczyna gramoliła się spod pierzyn i
Jasiek zawracał konia, z wikliny, z rzeki, z piaszczystych jam wychodzili
pomordowani kupcy i karczmarze i zarzucając Jaśkowi sznur na szyję, ściągali go
z konia, krępowali na drodze w kurzu po kostki i skrępowanego usadzali w
skórzany wór i ten trzepoczący się skórzany wór zanosili nad rzekę i
przywiązując do niego wapienny kamień, wrzucali w zieloną głębinę. Na niebo
tryskała biała od wapna woda.
Wtedy się
budziłem, szepcząc cichutko: - Chytry, Chytry, jakiś ty Chytreńki. - I głaszcząc
czerwoną pierzynę, zapadałem w powtórny sen, słysząc nad sobą i w sobie kunę
polującą na ptaki. A za tą kuną widziałem Jaśka z czarną kurą pod pachą,
szepczącego: - Chytry, Chytry, alem cię przechytrzył.
Na
śmierć ojca czekałem parę lat. Zresztą razem z nim. On też na nią czekał. Nawet
ją widywał. Parę razy do roku. Najczęściej w zimie, kiedy ubywało roboty, a
przed domem, począwszy od sadu, przejaśniało się strzeliście, aż do fioletowego
o tej porze lasu. Zwykle widywał ją, gdy o zmierzchu siadywał przy oknie. To
widzenie wypadało zawsze, gdy jadł chleb ze słoniną, tnąc składanym scyzorykiem
jedno i drugie na drobne kostki. Każdy kęs żuł długo, spoglądając na wierzbowy
zagajnik. Jeśli kozik wypadał mu z ręki, wiedziałem, że za chwilę krzyknie, aby
zamknąć na skobel dębowe drzwi. Sam nigdy nie podchodził do nich. Siedział
nieruchomo przy oknie z rozchylonymi ustami, z prawą ręką wsuniętą za kamizelkę.
W blaszanym garnuszku podawałem mu wodę. Pił małymi łyczkami. Po każdym łyku
jego twarz rozwiązywała się z tysięcy supełków, upodabniając się po trosze do
mojej wygładzonej twarzy.
Wtedy wyjmował
prawą rękę zza kamizelki i wskazując nią wierzbowy zagajnik, kazał mi pilnie
patrzeć na kłąb dymu idący z przyciętych do gołych łbów wierzb. Dymu wprawdzie
nigdy nie widziałem, ale potakiwałem głową, nie chcąc go rozjuszać. Jakoż gdy mu
się to pierwsze widzenie przydarzyło, a ja go skrzyczałem, że opowiada
banialuki, cały posiniał, a jego twarz podobna była do biczowanego, stojącego na
rynku i przywiązanego do granitowego słupa drewnianego Chrystusa. I z tej twarzy
ledwie mógł wykrzyczeć, żeby drzwi zamknięte na skobel podeprzeć dodatkowo
osikowym kołkiem.
Zresztą odkąd
Jasiek kropnął sobie w łeb, a jego ciało zagrzebano obok poświęconego cmentarza
tuż przy pogrzebowisku dla psów i dla bydła, byłem skłonny razem z duszącym się
ojcem widzieć w wierzbowym zagajniku, unoszący się dym. Tym bardziej że zbliżała
się zima, a więc nadchodził czas, kiedy razem z Jaśkiem w domu, na kościelnym
chórze, w karczmie i na wyskubkach zastanawialiśmy się, jak najlepiej
spożytkować wrodzoną nam smykałkę. A ponieważ od paru lat poza Jaśkiem z nikim
nie kolegowałem, myślałem o nim codziennie, widząc go w stodole, w stajni przy
końskim łbie, w sadzie, w koronach drzewek osypujących się w sędzielaku,
utajonego na dnie studni i wreszcie w tym niewidocznym dymie idącym z
wierzbowego zagajnika.
Zdarzało się, że
wychodząc nocą z karczmy, z potańcówki na wyskubku lub od sąsiada i przemykając
się między zochabami, przeskakując przez wiklinowe opłotki, czując ostry zapach
końskiego nawozu, gorąc idący z uchylonych stajni, czekałem w pobliskim sadzie z
ręką na spluwie rozpychającej kieszeń. Dopiero gdy mróz szczypał mi policzki, a
śnieg sypał się za kołnierz, kroczek po kroczku odchodziłem do domu. Ale i tak
nie byłem pewien, czy akurat w tym momencie Jasiek nie wyprowadza z którejś z
uchylonych stajni kasztanka z białą gwiazdą na czole, nie wynosi spitego
gorzałką prosiaka, nie ściąga pierzyn z żerdzi czy też ślepych kur z chlewika.
Oglądałem się za siebie, potykając o zamarznięte skiby i co chwila upadając w
kopny śnieg.
Ciągnęło mnie do
tych uchylonych stajni, pełnych przesypywania owsa, naszeptywania białej i
czerwonej koniczyny, zielonego siana, szczurzej, mysiej i króliczej bieganiny.
Sam jednak nie mogłem się odważyć, aby tam wejść, ściągnąć kurę z grzędy,
wyprowadzić, chociażby tylko pod sad i tylko dla despektu, najlichszej chabety.
A wiedziałem, że jeśli to uczynię, zjawiający mi się nieustannie Jasiek odejdzie
ode mnie na zawsze za wodę razem z wdówką i młodziutką służącą i pozostanie w
tym kawałku psiego piasku.
Bałem się
jednak, że jeśli sięgnę ręką po kurę, po końską uzdę, naruszę stajenne i kurne
okolice Jaśka. A jeśli je chociaż raz naruszę, na pewno wyjmę kiedyś spluwę,
przyłożę ją sobie do skroni i pociągnę za cyngiel. Wolałem już przechodzić obok
uchylonych stajni, wyczekiwać przy szopach i pod czochrającymi się sadami,
czując, jak wzdłuż kręgosłupa spływa mi strużka strachu pomieszanego z tajemną
uciechą.
Z tych powodów
chciałem nawet wyjechać przynajmniej na parę dni z domu. Wiedziałem, że w
ciągnącym się parę kilometrów od nas baronowskim lesie potrzebują drwali. Mogłem
też, rano spiknąwszy się z Kałmą, wozić do jego sklepiku towar z pobliskiego
miasteczka. Nie wypadało mi jednak imać się tej roboty. Przeto prawie całymi
dniami wałęsałem się po okolicznych zagajnikach, zastawiając sidła na zające i
kuropatwy. Czasem zachodziłem nad zamarzniętą rzekę i z czarnych jamek w
gliniastym brzegu wyciągałem gołą dłonią tchórze lub wyrąbując w lodzie
przeręble, łowiłem ryby na podrywkę. Ryby wyciągane na brzeg zastygały
natychmiast, przypominając mi otwartą źrenicą chór z sową siedzącą na
organach.
Tuż przed
Wigilią wyjechałem po drzewo do lasu. Było to w poniedziałek. Wiem dobrze, że w
poniedziałek, bo w niedzielę przed prymarią, stojąc pod kościołem z gajowym,
dobiłem targu na pół saga łupkowej buczyny. Napominany przez starego, wybrałem
się do lasu jeszcze przed jutrznią. Gdy wyjechałem za wieś, jedynie oszronione
drzewa rozjaśniały i wytyczały zagubioną w śniegu drogę. Popędzając rozgrzane w
stajni, a po kilku stajaniach całe w sędzielaku konie, niemal widziałem, jak
ojciec przewraca się z boku na bok i myśli o mnie. Jakoż ojciec, nie wspominając
o tym, chciał, żebym, wrócił z lasu przed wieczorną gwiazdą. W każdym razie
można to było poznać z jego starczych rąk chodzących niespokojnie po kraciastej
pierzynie, z jego grdyki połykającej coraz szybciej kawałek adamowego
jabłka.
Ponieważ
mieliśmy dwójkę koni dobrze podpasionych na owsie i koniczynie, wyprowadzając ze
stajni, uśmiechałem się, przypomniawszy sobie niepokój starego. Wiedziałem, że
mając takie konie przy dyszlu, wrócę do domu na obiad. Rzeczywiście, konie
popędzane batem, czując całą skórą nasilający się mróz przed jutrznią, szły
raźnym kłusem. Również z powrotem ciągnąc naładowany po kulbony łupkową buczyną
wóz, zapadający się w zasypane śniegiem dołki i jamy, powolutku, niemal na
kolanach, ale szły.
Spocony jak mysz
pod przepasaną rzemiennym pasem baranicą sięgającą mi kostek, cały w sypiącym
się razem ze śniegiem igliwiu, w gałązkach obłamanych przez końskie łby i
chomąta, wyjechałem z lasu na podleśne łąki. A ponieważ ciągnące się aż do
naszego błonia łąki były zarośnięte kępkami olszyny i rokiciny, jeszcze spory
kawałek po łąkach, przeskakując z krzaka na krzak, odprowadzały mnie wrzeszczące
sójki. Dopiero gdy łąki przejaśniły się z olszynowych i wiklinowych kęp, że
osłaniając nadgarstkami przed iskrzącym się śniegiem oczy, mogłem dojrzeć
czerniejącą w oddali naszą wieś, sójki powróciły do lasu. Konie, wystraszone
wrzaskiem sójek, jakby za chwilę miał się zjawić przed dyszlem cuchnący piżmem
zwierz, uspokoiły się i przestały ponosić. Usiadłem wygodnie na wozie,
zgarniając pod siebie nie dojedzone przez konie siano. I popuszczając konie na
lejcach, pogwizdywałem, przysłuchując się podobnemu pogwizdywaniu przesypującego
się przez szprychy zmarzniętego śniegu.
Traf chciał, że
w środku łąk, gdy konie wsłuchały się w równomierne granie swoich śledzion,
przymykając z lubością ślepia, prawie na pamięć szły do domu z czekającym na nie
obrokiem i podgrzaną wodą z rozpuszczoną w niej garścią czarnej soli, w wozie
nagle coś pękło. Spłoszone konie uskoczyły w bok. Wóz osiadł na łące.
Zeskoczyłem w kopny śnieg. Oglądając osiadły wóz, zorientowałem się, że pękła
rozwora. Musiałem łupka po łupce zdejmować buczynę. Zanim to zrobiłem i pod
pękniętą rozworę związaną postronkiem podłożyłem okrąglak, nad łąkami się
zmierzchało. Teraz powolutku, powstrzymując na lejcach śpieszące się do żłobu
konie, wlokłem się kopyto za kopytem. Wóz, usztywniony okrąglakiem, szedł
wyraźnie bokiem, celując dyszlem w przedwieczorne niebo.
Zanim dotarłem
do domu, niebo, prawie zielone od nasilającego się mrozu, było widne od wielu,
wielu świateł. Gdy zajechałem przed dom, wrota do podwórza były otwarte na
obydwa skrzydła. A w takie wrota wjeżdża wesele, drabiniasty wóz ze zbożem, w
takie wrota wchodzi archanioł, jednorożec, świętojańska paproć. Ale u tych
rozwartych na obydwa skrzydła wrót nie było ojca. Pomyślałem, że się zdrzemnął,
siedząc przy oknie i spoglądając w wierzbowy zagajnik.
Wjechałem na
podwórze i zatrzymując konie, chciałem zeskoczyć z wozu, gdy zauważyłem, że
okno, przy którym siadywał ojciec, jak również to drugie, wychodzące na sad, są
otwarte na oścież. Spojrzałem jeszcze raz za siebie, bo przy wjeździe w podwórze
wydawało mi się, że z wierzb przyciętych do smolnego łba idzie dym. Teraz już
wyraźnie pod wszystkimi wierzbami błękitniało od dymu. Zdziwiło mnie to bardziej
od uchylonych okien, gdyż niebo nad wierzbami było wyiskrzone i gotowe na
przyjęcie wieczornej gwiazdy i wieczornej zorzy. W zimie jednak, kiedy
odległości maleją, a czas się niepomiernie wydłuża, wszystko jest możliwe. Nawet
ten zadymiony zagajnik, jakby przezeń przeleciało stado siwiutkich sokołów,
wydał mi się zwykłym zagajnikiem, przeczuwającym być może niebiosa prószące
śniegiem, Betlejemską Gwiazdę, turonia, jakiegoś mędrca lub wiejskiego głupka.
Przeto nie zastanawiałem się nad tym dłużej. Zresztą spocone do żółtej siary
konie szarpnęły wóz, wciągając go pod młodziutki sad. Za sadem, pachnąca zbyt
natarczywie słomianym ciepłem i owsianym obrokiem, ciągnęła je
stajnia.
Zeskoczyłem z
wozu i ściągając konie na lejcach przywiązanych do podkulka, pobiegłem do domu.
Drzwi były zamknięte. Szarpnąłem oburącz za skobel. Zaskrzypiały sfastrygowane
ciasno deski. Szarpnąłem jeszcze raz i jeszcze. Drzwi się rozluźniły w sobie,
ale pozostały nie wzruszone. Waliłem w nie pięściami, kopałem podkutymi
buciorami. Nikt i nic się w domu nie poruszyło. Nie krzyczałem zaś z obawy, choć
miałem na to coraz większą ochotę, że spłoszę znarowione konie. Poza tym odkąd z
Jaśkiem łaziłem po kurnikach i stajniach, oduczyłem się krzyczeć. Przez okno też
nie chciałem wchodzić, chcąc mieć przez cały czas oko na konie. Przeto pobiegłem
do stajni, myśląc, że zastanę w niej matkę przy wieczornym udoju. Ale również w
stajni było pusto i ciemno. Dolatywał tylko z niej suchy szelest przeżuwanej
przez bydło strząski. Naftowa latarnia o skręconym do fioletowej ćmy płomyku
wisiała na wbitym do stragarza bronnym gwoździu.
Wolniutko, gdyż
czułem, jak we mnie coraz szybciej osypuje się zmierzch, złoty piasek i znowu
zmierzch, wróciłem pod dom. Myślałem jeszcze, że ojciec z matką wyszli do
sąsiadów. Prawie zawsze, zwłaszcza zimą, kiedy matka wypiekała chleb, po wyjęciu
bochenków z pieca i ułożeniu ich na słomie, ojcowie lubieli zajść z podpłomykiem
do sąsiadów. Okna zostawiali otwarte, bo z pękniętego chlebowego pieca szedł dym
na całą izbę i kuchnię. A właśnie dzisiaj matka szykowała się do pieczenia
chleba. Przypomniawszy sobie to, śmielej podszedłem do okna. Spojrzałem jeszcze
raz na stojące pod sadem konie. Stały z łbami uniesionymi wysoko. Najwidoczniej
ogryzały ośnieżone gałązki z młodziutkich jabłonek. Jakoż o zęby dzwoniły im
werbliki i słychać było chrupot przeżuwanego drewna.
Nie namyślając
się dłużej, wszedłem przez okno do izby. Do tej sypialnej izby, wietrzonej po
każdym wypieku chleba, otwieranej na oścież nawet zimą przed każdym snem. Okna
tej izby wychodziły na sad. Toteż latem pachniało w niej dochodzącymi do
źrałości jabłkami. Zapach ten utrzymywał się jak dym przez całą jesień. Również
teraz w zimie czuło się w izbie co tylko oberwany z owoców sad. Lubiłem tę izbę.
Większa dwukrotnie od tej, w której mieszkaliśmy na co dzień, przypominała mi
zawsze zakątek rozebranego drewnianego kościółka z toczonym przez korniki
aniołem lub świątkiem czy też ośródkę sobótkowego lasu. Do zapachu sadu dołączał
się jeszcze zapach baranich kożuchów, przesypanych naftaliną lub listkami
piołunu. Oprócz tego z drzwi prowadzących do komory, przez ich spaczone deski,
sączył się gorzki zapach zsypanego do sąsieków zboża, przyciśniętych kamieniem w
dębowej beczce suszonych śliwek i wiszących u powały powiązanych w pęczki
ziół.
Wszedłem w ten
zapach prószący z komory i idąc w jego smudze, jakbym był złodziejem, doszedłem
do drzwi. Uchyliłem je ostrożnie, gdyż mi się zdawało, że jeśli nacisnę mocniej
na skobel, rozlecą się w moich rękach. Do sieni wszedłem na palcach. Pociągnąłem
głęboko nozdrzami, jak zgoniony pies. Nie poczułem zapachu gorącego chleba, ale
w sieni czuć było, jak zawsze, gotowaną kapustą, zasmażką na starym sadle i
stygnącą powoli blachę z lanego żelaza. Ośmielony swojskością sieni, nacisnąłem
już śmiało skobel drzwi prowadzących do kuchni. W mroku pomieszanym ze światłem
wieczornego nieba nie widziałem zbyt dobrze. Ale ojca nie było przy stole.
Najwidoczniej, tak jak przypuszczałem, poszedł z matką do sąsiadów. Zacząłem
sobie podśpiewywać, szukając garnuszka, żeby się napić zsiadłego mleka. Wtedy
jeszcze raz spojrzałem pod północną ścianę, gdzie stało ślubne łóżko moich
starych.
Na tym łóżku z
dębowym zagłówkiem rzeźbionym w dwa czubiące się koguty leżał mój ojciec z głową
ułożoną na wysokich podjaszkach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Zdawało mi
się, że przez jego twarz, ledwie oświetloną pełną zmierzchu wieczorną zorzą,
przepływa siwy dym. Spojrzałem w okno. Wierzbowy zagajnik stał czysty, jakby był
wymieciony gęsim skrzydłem z rozdziobanego przez sowy próchna, z kłaczków
zwierzęcej sierści, z ziarenek trawy, śniegu i sędzielaku. Pod wierzbami, jak w
noc wigilijną, stała łuna, zażgnieta od zielonego nieba, białego próchna i
czarnej huby. Spojrzałem jeszcze raz na łóżko. Twarz ojca była uciszona do
gaszonego wapna, do fajansowej gliny, z której nawet korzonek perzu wyjadło
słońce. Cofałem się na palcach do drzwi. Stamtąd wszedłem do sieni, a z niej do
sypialnej izby. I tak z twarzą zwróconą w stronę łóżka, nie zamykając za sobą
drzwi, znalazłem się przy rozwartym na sad oknie. I wspierając się ręką o
parapet, wyskoczyłem pod ośnieżone drzewa.
Nie pobiegłem
jednak do sąsiadów, chociaż wiedziałem, że u nich na pewno jest matka. Konie
były bliżej. Podszedłem do nich i głaskałem je po nozdrzach. Wyjąłem im z pyska
werbliki i łamiąc z jabłonek drobniutkie gałązki, wsadzałem im w zęby.
Naszeptywałem im w uszy zdrowaśki, urywki psalmów zmieszanych z kolędami i
nasłuchiwałem, jak przelewa się w nich wypita rankiem woda.
Nie
wiem, jak długo stałem przy koniach. Ale musiało to trwać spory kawałek czasu,
bo nazajutrz w sadzie zobaczyłem, że trzy jabłonkowe szczepy, które dwa lata
temu przyniosłem z dworskiego sadu, były obłamane niemal do szczytowych gałązek.
Właśnie przy koniach, na tym obłamywaniu gałązek zastała mnie matka. Przyszła z
sąsiadem. Próbowała coś mówić, chciała, zdaje się, głośniej zapłakać, ale jakoś
jej to nie szło. Pochlipywała tylko.
Sąsiad,
zostawiając nas przy koniach, wszedł do stajni, zdjął z gwoździa latarnię,
podkręcił jej płomyk i idąc przed nami, wprowadził nas do domu. W trójkę
zbliżyliśmy się do łóżka, na którym leżał ojciec. Przestępowałem z nogi na nogę.
Chciałem przygładzić jego zmierzwione na prawej skroni włosy. Wyciągnąłem rękę.
Dopiero wtedy zobaczyłem, że trzymam w niej gałązkę zerwaną z jabłoni. Gałązka
była zakończona kulką żywicy. W tym miejscu, skąd pod jesień urwało się jabłko.
Położyłem gałązkę na złożonych rękach mojego starego.
Ojciec był pierwszym zmarłym, jakiego widziałem w życiu. Wprawdzie kilka razy
byłem na pogrzebach, widziałem zmarłych niesionych przez wieś w pomalowanych
skrzyniach, wiezionych na wyłożonych kłociakami furkach, ale nie umiałem i nie
chciałem przypominać sobie tych nieboszczyków w pozbijanych naprędce skrzyniach
w ludziach, z którymi jeszcze onegdaj rozmawiałem pod lasem, których spotykałem
w dojrzewającej kukurydzy prześwietlającej ich ręce położone na kolbach, z
którymi pławiłem konie w wieczornej rzece, roztrącając nagim ciałem złotą od
piasku i przebitą tatarską strzałą wodę. Wolałem nie przymykać oczu, aby oni,
zmarli, nie zjawiali się w mojej pamięci, aby nie wychodzili ze mnie, z moich
roślin, zwierząt, drzew i wody, w których i przy których dane mi było widzieć
ich cieleśnie.
Również przez te
kilka miesięcy, jakie minęły od śmierci ojca, nie ośmieliłem się ani razu
przymknąć oczu z myślą o nim, siedzącym przy oknie, jedzącym chleb ze słoniną,
idącym w rozdeptanych butach z miarką owsa do koni, odchodzącym przez poranną
jutrznię z kosą na ramieniu do podbitego rosą siana. Toteż w przeciwieństwie do
matki nie krzyczałem po nocach i po ciemnych kątach, nie zrywałem się z łóżka,
aby zapalić gromnicę lub naftową lampę. Te wszystkie miejsca w domu, w oborze, w
sadzie, w polu, przez które ojciec przechodził, o które czochrał się plecami, w
które wbił gwóźdź, wstawił deskę, nigdy nie przypominały mi żyjącego w mojej
pamięci starego.
Częściej od
ojca, i to nawet wtedy, gdy miałem oczy otwarte, zjawiał mi się Jasiek. W
barankowej czapce, w kożuszku ściągniętym rzemieniem, prowadząc przy sobie karą
trzylatkę, unoszącą coraz wyżej, niemal do gwiazdy, szczupły łeb. Dopiero kiedy
kłaniając mi się czapką do ziemi, zapraszał mnie na grzbiet trzylatki,
spostrzegałem na niej siedzącego w austriackim uniformie, w butach z cholewami,
w ostrogach i przy szabli mojego ojca. Gdy podchodziłem do konia, żeby dotknąć
stopy ojca, on wyciągał szablę, ścinał pochylonego do ziemi Jaśka i bodąc
ostrogą bok karej trzylatki, galopował pod wiosenne wierzby.
Owo
widzenie nachodziło mnie rzadko. Rad też byłem z siebie, że umiałem
powstrzymywać wirujące we mnie i wokół mnie obrazy z ojcem pośrodku. Zamknąłem
go niejako w sobie, nie pozwalając mu wyjść do miejsc i do rzeczy, z którymi i w
których obcował. Mógł mi się zjawić jedynie przy Jaśku. I wstrzemięźliwość w
obcowaniu z moim zmarłym rodzicem, z jego życiem, nadal widocznym w każdej
blaszce uprzęży, w przyszczypku na bucie, w młotku, w każdej kitce na strzesze,
nie przeszkadzała mi w skrupulatnym prowadzeniu gospodarstwa.
Ludzie wprawdzie zauważyli tę, jak oni ją nazywali, opieszałość w czczeniu
pamięci zmarłego rodzica, ale widząc moją krzątaninę wokół pozostawionego mi
gospodarstwa, dali pokój domysłom i plotkom. Zresztą nikt nie miał prawa
podejrzewać mnie o synowską oziębłość i oschłość. W mojej wsi rzadko się
widywało mężczyzn płaczących na pogrzebie. Chyba że ktoś sobie mocno popił przed
stypą lub przypomniał sobie wyrządzoną mu w testamencie krzywdę. A ponieważ ja z
moim starym żyłem w zgodzie, testamentu zaś rodzic nie zdążył zostawić, tym
bardziej nikt nie miał powodu podejrzewać mnie o brak synowskiej pamięci i
uczuć.
Zwłaszcza że
pozostawione mi przez ojca gospodarstwo prowadziłem akuratnie. Zmyślniej i
lepiej od starego. Jeśli za ojca, który lubiał się wtrącać do wszystkiego, w
naszym domu zawsze brakowało kilku złotych na kościelne trzewiki dla matki i dla
mnie, teraz obydwoje mieliśmy po dwie pary szewrowych butów. Matce dodatkowo w
miejsce starej, wyświechtanej i obszarpanej z frędzli szalówki sprawiłem nową, z
czarnego jedwabiu. Nagabywała o nią ojca od paru lat. Stary jej nagabywania
zbywał machnięciem ręki lub milczeniem, uważając je za babskie fanaberie.
Wprawdzie wzorem ojca nie odkładałem jeszcze do glinianego garnka wkopanego pod
próg komory srebrnych pięcio- i dziesięciozłotówek, ale miałem w sobie tę
przebiegle obliczoną pewność, że po roku, gdy jako tako przyodziejemy się z
matką, sprawimy nową uprząż na konie, do garnka wkopanego pod próg będę wrzucał
więcej niż ojciec. Inna rzecz, że miałem jeszcze sporo grosza, chociaż pokaźną
sumę użyczyłem Jaśkowi na to nieszczęsne wesele, oszczędzonego z tych dwóch
złodziejskich zim.
Przeto marzyła
mi się lekka bryczuszka pomalowana na wiśniowo. Podobną, tyle że na ogumionych
kołach, ze skórzaną budą, a jak to powiadano u nas, pod "baldakimem", posiadał
sąsiedni dwór. Mnie by kontentowała najzwyklejsza bryczuszka na kołach z
bukowych dzwon, kuta u naszego kowala, z wyplatanym z czerwonej wikliny
wasążkiem. W niedzielę i w każde święto paradowałbym w niej z matką do kościoła.
Jakoż starowina, kwękając coraz bardziej, z żylakami na nogach, z powykręcanymi
na ścierni stopami, musiała wstawać coraz wcześniej, żeby zdążyć na prymarię,
nie mówiąc już o roratach.
Właśnie
siedziałem na progu wyjedzonym przez tysięczne deszcze i stopy dwóch pokoleń,
rozmyślając o tym. Był lipiec, pełen zmierzchu i polnych naszeptywań za
pobliskim sadem. Właściwie nie był to jeszcze zmierzch, a coś pośredniego między
przepływającą niebem jasną rzeką i zbiegającą coraz szybciej do stawu czerwcową
łąką. Bryczuszkę już zamówiłem u kowala. Pod koniec marca udało mi się w
pobliskiej rzeźni sprzedać bekony, a pszenica, zwłaszcza ta w ogrodach,
zapowiadała się nad podziw. Również łan pod lasem był niczego sobie. Byłem tam
wczoraj po południu. Przeszedłem miedzą, płosząc przepiórki i łasice, wzdłuż
całego zagonu. Kilka razy wchodziłem w sam środek pszenicy. Sięgała mi po szyję.
Kłosy były nabite ziarnem. Przygarść nachylona ramieniem i puszczona za wiatrem,
kołysała się krótko, dzwoniąc metalicznie. Jeszcze teraz, gdy spoglądam na swoje
ręce, na brzuch pod rozchełstaną koszulą, wydaje mi się, że na skórze mam to
samo światło, które było w pszenicy. Już dawno na tym polu nie było takiego
urodzaju. Na pewno będę mógł sprzedać z piętnaście korcy ziarna. Tyle akurat
wystarczało, żeby pokryć koszt zamówionej u kowala bryczki.
Matka wprawdzie uważała, że bryczka to za duży i zbyteczny wydatek, ale
widziałem, że się cieszy na samą myśl ukazania się przed kościołem w malowanym
wasążku. Wiedziałem również, że chce mnie wyswatać. Już na zimowe wyskubki
sprosiła co dorodniejsze panny z naszego końca wsi. A ponieważ w czasie
wyskubków, wzdychając, wycierając w chustkę zapłakane oczy i wspominając
zmarłego ojca, najczęściej rozmawiała z córką podlańskiego i sołtysówna,
podsuwając im miskę z suszonymi śliwkami, przynosząc im z komory co dorodniejsze
jabłka, byłem przekonany, że jedną z tych dwóch dziewczyn chciałaby mieć za
synową. Gdy byliśmy sami, często napomykała o tym. Nie robiła tego bezpośrednio.
Przy gotowaniu obiadu, a zwłaszcza przy rozczynianiu i wypieku chleba, coraz
częściej biadoliła, skarżąc się na bóle w krzyżach i powiadając, że z niej żadna
gospodyni.
Udawałem, że nie
słyszę jej narzekań. Ale gdy zaczęło się to powtarzać niemal przy każdym
obiedzie, brałem ją za ramiona, okręcałem wokół siebie i spoglądając w jej
przydymione oczy, powiadałem:
- Co też mama
wygaduje. Dałby Bóg młódce takie gładkie ręce, taki szyk i świarność.
Uśmiechała się, przezywając mnie zbereźnikiem. Ale po takiej rozmowie
przynajmniej przez parę dni nie wspominała o ożenku. Do najbliższego
rozczyniania i wypieku chleba. Starałem się więc jadać go coraz mniej, obywając
się ziemniakami, kaszą i grochem.
Ale również i ja
coraz częściej myślałem o tych dwóch dziewczynach. Bardziej do gustu przypadła
mi córka sąsiada. Wysoka, szczupła, ale nie chuda, związana w sobie ciasno, z
głową odrzuconą do tyłu, jakby całe niebo należało do niej, podobna była do
podwiązanego mocno w wigilijną noc na większy urodzaj jabłonkowego szczepu.
Lubiałem spoglądać, gdy wchodziła pod wierzby lub w młodziutki sad. Musiała
wtedy schylać głowę, żeby nie zawadzić o gałązki, i jej usztywniona tybetka
podnosiła się odsłaniając szyję. Ilekroć spoglądałem na ten przesmyk jej ciała,
obnażonego między tybetka a wyciętą sukienką, miałem ochotę podbiec do niej i
pocałować ją w usta. Jakoż jej usta, gdy przechodziła pod wierzbami, gdy
wchodziła w sad, były zawsze lekko wydęte, jakby miała zamiar chwycić zębami
gałązkę, odgryźć ją i żuć do goryczkowej miazgi. Najbardziej jednak podobały mi
się jej ręce. Uściślone do sekretnej słodyczy w przegubach, o długich palcach,
poręcznych do osmykiwania jagód, laskowych orzechów lub jabłek. Całymi godzinami
mógłbym patrzeć na jej ręce, gdy żęła proso. W jej przygarści mieściło się dwa
razy tyle słomianych ludzików, co w dłoniach mojej matki.
Kiedy jednak zapadałem w sen, nie mogłem przywołać pod powieki ani tym bardziej
wywołać z siebie, ani jej odchylonej do tyłu głowy, ani jej rąk wydłużonych do
obejmowania jaworowej kapliczki. Natomiast niepostrzeżenie i jakby z przekory
zjawiała się we mnie sołtysówna. Niemal słyszałem szelest siana, po którym szła
do mnie. Wyciągałem ręce, żeby ją schwycić za warkocze i przyciągnąć do siebie.
Ale ona, przerzucając warkocze z piersi na plecy, już zbliżała się do mnie.
Widziałem ją całą, bo była niższa, chociaż nie drobniejsza od córki
sąsiada.
Bez chustki na
głowie, w wiśniowej bluzce z przyciętymi rękawami, odsłaniającymi jej ramiona aż
do pach, w kwiecistej spódnicy sięgającej do połowy łydek. Niemal wyrywany z
drzemki, przesuwałem się ostrożnie na drugą stronę legowiska, robiąc jej miejsce
koło siebie. Dopiero po chwili, gładząc przez sen siano, budziłem się. Ostrożnie
i z namysłem przekonywałem sam siebie, że oprócz mnie i polującej na ptaki kuny
nie ma w stodole nikogo. Zawstydzony, cofałem się z siana i otwierałem oczy. Ale
sołtysównę nadal widziałem w sobie, w chruście, gdzie w dzieciństwie łapałem we
włosiane sidła ptaki, w rzece, do której skakałem goluteńki z wysokiego,
wyjedzonego przez powodzie brzegu, w łące, na której leżałem obok
parutygodniowego źrebięcia ssącego mój serdeczny palec.
Z tym większą
przyjemnością spoglądałem na nią za dnia. Gdy szła koło naszego domu do sklepiku
z koszykiem jajek lub przez błonie z sierpem na ramieniu do żniwnego pola. I nie
wiem, czy ta przyjemność brała się stąd, że widywałem ją również we śnie, czy
też raczej stąd, że była bogatsza od córki sąsiada. Być może, że połączyło się
jedno i drugie, gdyż we śnie coraz częściej widywałem ją stojącą przed
kilkumorgowym stajaniem pszenicy dojrzewającej obok naszego pola pod lasem. Od
tej pszenicy, pełnej chrobotu i światła, piękniała mi jeszcze bardziej. Dołeczki
w jej pucołowatych policzkach rozbrajały mnie z zawęźlonej we mnie siły i
rozwiązywały z węzełków mój oporny język. Przyłapywałem się bowiem coraz
częściej na szeptaniu zapamiętanych z dzieciństwa kołysanek, na oskubywaniu z
korony kwiatów ślepia i stokroci. A gdy szedłem do karczmy, w pole lub do
kościoła, powiadałem sobie, że jeśli po stu krokach zobaczę na drodze biały
kamyk, na pewno ujrzę ją po południu. I coraz częściej prowadzałem tę pucołowatą
dziewczynę w zmierzch przesycony zapachem rzeki.
Ale w dzień, na
jawie, gdy siadywałem na progu, gdy wyjeżdżałem w pole, częściej myślałem o
córce sąsiada. Bez przymykania powiek, bez znajdywania białych kamieni, miło mi
było widzieć ją poruszającą się w naszej izbie, przesuwającą garnki na blasze,
wchodzącą pod obniżony urodzajem sad, trzymającą między kolanami skopiec, do
którego strzyka wieczorne mleko.
Nigdy jednak nie
odważyłem się zaczepić żadnej z tych dwóch dziewczyn. Nie rozmawiałem też z nimi
dłużej, niż to jest w zwyczaju. Nie dlatego, żebym nie chciał. Ale jakoś mi to
rozmawianie nie szło. Byłem znacznie starszy od nich. Nie na tyle wprawdzie,
żeby się to rzucało w oczy, ale w każdym razie chleb nam już smakował inaczej i
inaczej wskakiwaliśmy do oberka. One też, chociaż przeczuwały, że do kościoła
zawiozą je z kimś w moim wieku, wolały przestawać ze swoimi rówieśnikami. Z nimi
też bez skrępowania wystawały całymi godzinami na drodze, na błoniu, koło
przełazków wiodących w pola i w łąki. Radośnie, prawie chichocząc, jakby cała
okolica była wysypana lubczykiem, szły z nimi na odpusty i na majowe festyny.
Jakoż przeczuwały, że jeśli się spikną z kawalerem starszym i do tego
gospodarującym na pozostawionej mu ojcowiźnie, cała wieś zacznie napomykać o
zbliżającym się ożenku.
A mnie, chociaż
przed matką udawałem, że do żeniaczki się nie palę, coraz bardziej ciągnęło do
babskiego ciepła. Na moje nieszczęście to wiosenne słoneczko krzewiło się
podwójnie: w córce sąsiada i w sołtysównie. Najchętniej łaziłbym między tymi
dwoma słoneczkami, pociągał je za warkocze, całował w usta i śpiewał im ulubioną
pastorałkę o cielątku ssącym palec Maleńkiego.
Wtedy też
zjawiał mi się Jasiek w czapce ściągniętej na bakier, w czarnym surducie z
wykładanym kołnierzem jedwabnej koszuli, prowadząc pod rękę wdówkę i młodziutką
służącą. Uśmiechał się do mnie, odsłaniając łupane w białym kamieniu zęby i
pytał, kiedy go zaproszę na starszego drużbę, bo on już za lasem zamówił tę
najlepszą żydowską muzykę. W takich chwilach, widząc Jaśka z przestrzeloną
skronią, ubranego weselnie Jaśka, czym prędzej uciekałem do szopy, gdzie rąbałem
do utraty tchu spiłowane w klocki bukowe odziomki.
Poza tym ani
sołtysówny, ani córki sąsiada nie znałem zbyt dobrze. Wprawdzie mieszkałem
niemal obok nich, ale jak się tak blisko mieszka, to się wprawdzie widzi sęk w
desce, dziurę w płocie, przechyloną na bakier szopę, ale się nie ogarnia całego
obejścia. W każdym razie z żeniaczką chciałem jeszcze zaczekać. Teraz, kiedy
jedną z tych dziewczyn miałem zamiar wprowadzić w mój dom, mogłem od nowa,
niepostrzeżenie przyglądać się im z tej drugiej strony: gospodyni, żony, matki.
I chociaż coraz bardziej ciągnęło mnie do nich, postanowiłem nie spoufalać się z
nimi, aby ich nie płoszyć. Gdyby spostrzegły, że od pewnej niedzieli chętniej i
częściej spoglądam na nie, wychodzące z kościoła, tańczące na festynie,
pracujące w polu, na pewno zaczęłyby wystrzegać się tych wszystkich duszków,
które je wodziły w tę i w ową stronę, żeby mnie nie zrazić.
Nie
mogłem jednak ani dnia wytrzymać, by nie usiąść na akacjowym okrąglaku, zwalonym
koło wrót, i to akurat o tej porze, kiedy dziewczyny wracały z pola lub szły do
sklepu. Siadałem niby to na papierosa, ale gdy jedna z dziewcząt wychodziła z
furtki trochę wcześniej, niż się spodziewałem i zastawała mnie na wyciąganiu
kapciucha z tytoniem, nie mogłem w żaden sposób skręcić papierosa, gdyż bibułka
pękała mi w palcach.
Po pewnym czasie
spostrzegłem, że dziewczyny przeczuwają, dlaczego tak często przesiaduję koło
wrót na akacjowym okrąglaku. Jakoż ubierały się staranniej. Teraz zawsze były
obute w kościelne trzewiki sznurowane do połowy łydek. Na głowach miały
najlepsze tybetki związane do tyłu, żeby odsłonić grzebień wpięty w przyczesane
starannie i splecione w warkocz włosy. Nawet koło studni nie widywałem ich boso
i w nie dopiętych spódnicach. Gdy podchodziły pod mój dom, starały się iść lekko
i tanecznie. Wtedy słyszałem, chociaż ścieżka prowadziła środkiem błonia, furkot
spódnic i szelest usztywnionych krochmalem halek.
Aby nie kusić
dziewczyn, a tym bardziej siebie, bo gdy przechodziły błonie, podnosiłem się
mimo woli z okrąglaka i opierając się plecami o sztachetowy płot, starałem się
je widzieć jak najdłużej w prześwitach między wierzbami, przeniosłem się pod
dom. Tu, ukryty w malwowym i piwoniowym ogródku, byłem dla nich niewidoczny.
Mogłem jednak tak samo dobrze jak spod wrót widzieć je przechodzące przez całe
błonie.
Dziewczyny,
jakby przeczuwając, że nadal się im przyglądam potajemnie, nadchodząc przed mój
dom, podrywały stopy lekko i stawiały je spiczasto do ziemi. Śmieszyło mnie to
trochę, bo tak jak one przechodziły przed moim domem, wskazuje się tylko w
granego na festynie oberka. Niemniej jednak byłem rad, że to sztafirowanie się
jest czynione z myślą o mnie.
Z tym większą
przyjemnością myślałem o bryczuszce toczonej i podkuwanej u kowala. Teraz już
prawie codziennie, idąc ogrodami w tyczkowym grochu i w kukurydzy, zaglądałem do
kuźni. Ze strychu pozbierałem suszone od lat przez ojca jaworowe, dębowe i
akacjowe odziomki przeznaczając je na podkulki, na pióra do literek i na piasty
do kół. Przypatrywałem się, jak pod ośnikiem, dłutem i heblem kowala wysuszone
do samej ośrodki, do ostatniego oddechu żywicy drewno nabiera koloru miodu,
rozkrojonej dyni, czerwonego jabłka. Jeśli na struganych szprychach i dzwonach
wyskakiwały niespodziewanie sęki, brałem do rąk kawałki przyszłej mojej
bryczuszki i tak je kazałem wiązać kowalowi, żeby tworzyły widziany tylko we
śnie wzór, dodający tajemnego piękna całemu kołu. Zadbałem również, żeby żelazo
przeznaczone na okucia bryczki miało w sobie zwięzłość i równocześnie roślinną
ciągliwość. W takim żelazie, gęstym, niemal kędzierzawym, hartowanym w wodzie, w
białej i czerwonej glinie, o wiele głębiej i wyraźniej można było ryć wzór
roślinnej łodygi, palczastej paproci, sokolego pióra, czubiących się o świcie
kogutów. Poza tym tych delikatnych wzorów nie zalewała minia i lakier. Nie imała
się ich rdza.
Oczywiście tę
moją zapobiegliwość o każdy szczegół bryczki spostrzegł kowal. Zaczął wypytywać,
z kim mam zamiar się żenić, czy już wysłałem swatów i kiedy dam na zapowiedzi.
Żeby mi przestał dokuczać, musiałem postawić na kowadle butelkę gorzałki i obok
na przekąskę spore pęto kiełbasy.
A ja
rzeczywiście, chociaż do tego nie przyznawałem się nawet przed samym sobą,
szykowałem bryczuszkę już nie z myślą o wygodzie matki, ale dla oczu dziewczyn,
które coraz częściej przechodziły koło mojego domu, zjawiały mi się w snach, na
dnie rzeki, gdy po całodziennej pracy w polu kąpałem się, nurkując do piasku i
do iłu. I chociaż koła bryczki były jeszcze nagusieńkie, a wiklina na wasążek
nadal czerwieniła się nad rzeką, już widziałem siebie jadącego przez błonia.
Blaszki na końskiej uprzęży były wyczyszczone do połysku popiołem, drewniane
części chomąt politurowane, a skóra natarta sadłem. Konie wyzgrzeblone i
wyszczotkowane do talarów, bo obydwa, klacz i wałach, były gniade, musiałem z
całych sił powstrzymywać na skróconych lejcach. Ale to tylko dodawało im
paradności. Szły z łbami uniesionymi do wierzbowych gałązek, strzygąc uszami. W
naprężonych brzuchach grały im śledziony.
Gdzieś w połowie
błonia widziałem idące pod rękę dziewczyny. Podcinałem konie trzcinowym batem. A
przejeżdżając koło dziewczyn, jeszcze bardziej ściągałem je na lejcach, niemal
spadając w przechyleniu do wasążka. Konie prychając i ryjąc kopytami błonie, aż
pecyny ziemi i darni przelatywały im nad łbami, przystawały nagle, przebierając
tanecznie nogami. Dziewczyny piszczały, uskakując w bok. Wtedy wychylając się z
bryczki, z kapeluszem uniesionym nad głową, mówiłem dziewczynom po imieniu,
zapraszając je do bryczki. Dziewczyny, chichocząc i krygując się, wsiadały do
wasążka. Pomagałem im, wciągając je za ręce. Siadały na skórzanym siedzisku,
biorąc między siebie okutaną w szalówkę matkę.
A ja, niby to
przypadkiem, strzelałem z bata. Spłoszone konie z miejsca przechodziły w kłus.
Dziewczyny, wtulone w matkę, popiskiwały z przerażenia. Uspokajałem je,
odwracając się do nich i sypiąc im na kolana zakupione wcześniej cukierki w
papierkach.
Ale swój zamysł
nadal wykonywałem skrupulatnie. Niby to z rozbierającej mnie uciechy
wykrzykiwałem weselne przyśpiewki i coraz głośniej i częściej strzelałem z bata,
popędzając i tak już będące w pełnym galopie konie. Błonie, jak ogromna zielona
karuzela, rozkręcało się przed nami. A ja pędziłem tym błoniem w dopalającą się
za kościelną wieżą jutrznię. Chciałem przed dopaleniem się tej wiklinowej
jutrzni dopędzić i minąć w pełnym galopie dworski powóz zaprzężony w
siwki.
Od
żniw pod lasem wróciłem grubo po południu. Napoiłem bydło, koniom za drabinki
powrzucałem po naręczu świeżej koniczyny, a ponieważ nie chciało mi się iść nad
rzekę, do drewnianego koryta przy studni, z którego przez cały rok z wyjątkiem
zimy, pijały konie, wlałem kilka wiader studziennej wody. Rozebrałem się do
naga. W studziennie mroźnej wodzie zmywałem z siebie żniwny kurz i żniwny
blask.
Wyszorowany,
pachnący szarym mydłem, w świeżo uprasowanej koszuli z wykładanym kołnierzem,
ćmiąc papierosa, siedziałem na wyjedzonym przez deszcze dębowym progu domu.
Daleko przed sobą, za Wisłą, za złotymi wzgórzami, na które sypał się zmierzch,
widziałem pomniejszony do komara skrzydlaty młyn. W tym młynie cała okolica
mełła pszenicę na pytlowe kołacze. Bez tego młyna nie było do pomyślenia żadne
wesele. Przeto widząc przed sobą ten skrzydlaty młyn zwiastujący wesele, dożynki
lub festyn, jeszcze wyraźniej dostrzegłem, patrząc w siebie, obydwie
dziewczyny.
A ponieważ aż za
ten młyn Jasiek wyprowadzał kradzione przez nas konie, zdawało mi się, gdy
patrzyłem dłużej na wzgórza, iż widzę go przejeżdżającego po nich na karej
trzylatce. Był ubrany weselnie. Koń miał wetknięty w grzywę cały czub pawich
piór. Przed Jaśkiem, również na koniach, jechały wdówka i służąca. Przed nimi na
obłoku przypominającym przekłutego dzidą biblijnego smoka jechał nasz stary
proboszcz, próbując rozwinąć stułę i związać nią ręce Jaśka i wdówki, i
służącej.
Gdy te
zapatrzenia niby to na wzgórza, a w gruncie rzeczy w siebie, powtarzały się
coraz częściej, musiałem się umówić z sobą. Jeśli się przyłapywałem na
zapatrzeniu, odmawiałem sobie śniadania, obiadu, papierosa czy też nurkowania z
wieczornej, nagrzanej na całodziennym słońcu rzece. I natychmiast się zapędzałem
do zbytecznej, ale oczyszczającej z rozmarzenia roboty.
Tak też było i
teraz. Gdy tylko spostrzegłem, że zamiast zmierzchających się wzgórz widzę w
sobie, na ich złotym tle, a więc tym piękniejsze, obydwie dziewczyny, zerwałem
się jak oparzony z progu. Przypomniałem sobie, że miałem zanieść do kowala
jeszcze jeden akacjowy odziomek. Z tym suchym drewnem pod pachą, jak z ogromną
woskową gromnicą, szedłem ścieżką prowadzącą przez kawałek błonia, wnikającą w
ogrody tworzące zachodzące siwizną koło, zamknięte ze wszystkich stron
słomianymi dachami. Idąc między kukurydzą, tyczkowym grochem i bielejącym owsem,
osmykiwałem pełną garścią jego kiście. Gdy którąś z garści osmykniętego owsa
rzuciłem na przechodzące w popiół powietrze, zobaczyłem idącą mi naprzeciw
sołtysównę.
- Kruca zeks -
zakląłem głośno. Kruca zeks, we łbie mi się miesza. Patrząc na wzgórza, widzę
Jaśka ubranego weselnie, a za nim wdówkę i młodziutką służącą. Patrząc w las,
widzę dziewczyny, w siebie spoglądając, widzę dziewczyny. Zapadając się w senne
siano, łapami chodzę po nim, szukając dziewczyny. Gdziekolwiek się ruszę,
wszędzie idą przede mną, za mną, we mnie i przeze mnie baby, baby, baby. I teraz
też. Ledwie wyszedłem z domu, idzie mi naprzeciw ta drobna sołtysówna, widywana
we śnie, pachnąca sianem, rozgniecionymi jagodami, zielem i snem. I jeszcze
pachnąca tymi wszystkimi dziewczynami, które kąpiąc się w rzece, tarmosiłem za
warkocze, szczypałem w pośladki, całowałem w usta i w odgarniętą do nagości z
włosów szyję, zanim postanowiłem, że się ożenię zjedna z tych dwóch
dziewczyn.
Jezusie
Nazareński, jeszcze nigdy nie chciało mi się tak ani garnuszka wody, ani jabłka
z chłopięcego snu, ani bułanka, o którym marzyłem od dziecka, ani nurkowania w
rzece aż do tej, ponoć cudownej ryby mającej nas wszystkich nakarmić, ani
wiśniowej, malowanej w pawie bryczki - jak tej dziewczyny idącej przede mną.
Pewnikiem dlatego tak mi się jej chciało, że mnie nieustannie nachodziła we śnie
i wtedy gdy patrzyłem na złote wzgórza, i teraz na tej ścieżce, gdy idę do
kowala i niosę ostatni, wyschnięty na wiór kawałek akacji, mającej zwieńczyć
moją bryczkę wystruganymi w nim dwoma rajskimi ptakami.
A widziałem, że
mi się chce tej sołtysówny, tej ze snu sołtysówny, z pacierza, z kapliczki, z
litanii sołtysówny, bo przestałem osmykiwać owies i ręce zaczęły mi się pocić
nawet w tych miejscach, gdzie Chrystus miał wbijane gwoździe, i gardło miałem
jakby przebite nożem czy też zmiażdżone kamieniem, i bolał mnie szczyt brzucha
schodzącego w lędźwie. I jak zawsze w takich chwilach nie widziałem ani Jaśka,
ani jego wdówki i służącej galopujących na koniach, jedzących wiśnie,
rzucających w siebie proso, siemię i mak.
Jasny gwint, o,
jasny gwint, jeszcze nigdy jej tak nie widziałem, jak na tej ścieżce prowadzącej
przez ogrody całe w kukurydzy, w tyczkowym grochu, w owsie, w toczących się na
polach dyniach i w sadzonym smułachu tytoniu. I tym wyraźniej ją widziałem,
chociaż powietrze nad moją głową było pełne mylących iskier, gdyż za nią,
najwyżej w stumetrowym oddaleniu, ciemniał sad jej dziadka. Poza tym między
nami, po prawej stronie ścieżki, był staw, a raczej ustałe rozlewisko, jakie
pozostało po niedawnej powodzi. Rozlewisko nic było głębokie, ale jego ilaste
dno czerniało, jakby było wyłożone dębowymi klepkami. Słońce, przechylając się
na lewą stronę ogrodów i niemal znikające w białych i czerwonych koniczynach, w
lucernach i w mateuszce, odbijało się od ilastego dna, oświetlając idącą w moją
stronę sołtysównę, przypominającą światło drobnej wikliny.
W
stawie kilku chłopców z sąsiednich domów pławiło konie. Dwóch czy trzech ich
rówieśników, rozebranych do naga, skakało z podwyższonego brzegu do niemal
czarnej wody. Ci pławiący konie i ci skaczący z brzegu darli się wniebogłosy.
Woda rozbryzgiwana przez ich podobne do wypalonej gliny ciała, roztrącana do
samego dna przez próbujące wierzgać konie, wyskakiwała nad rosnącą wokół stawu
kukurydzę, nad tyczkowy groch, zalewając z sykiem dogasające powoli
przedwieczorne niebo.
To światło,
odbite od ilastego dna, chłopcy pławiący konie i skaczący do wody, ich krzyk
zmieszany z rżeniem koni, z sykiem zapadającego dnia, było mi na rękę. Mogłem
podchodzić do sołtysówny nie widziany przez nią. Mogłem więc iść powoli lub
przyśpieszyć kroku. A nawet, gdyby mi to było potrzebne, mogłem usiąść na chwilę
w kukurydzy lub w owsie, poczekać na nią, a gdy będzie przechodzić koło mnie,
wyciągnąć rękę i schwytać ją za nogę w kostce i wciągnąć w owies, w
kukurydzę.
Szedłem jednak
coraz szybciej do tej dziewczyny patrzącej na kąpiących się w stawie chłopców.
Zauważyłem, już dawno zauważyłem, jeszcze gdy byłem gołębiarzem, że wszystkie
dziewczyny, zanim się z kimś spikną na sianie, nad rzeką, w lesie, na furce
siana, lubią się przyglądać gołym podrostkom. Niektóre z nich całymi godzinami
wystają w wiklinie, drżąc razem z wikliną po ostatni listek, przyglądając się,
jak paruletni chłopcy, przydymieni przez upały, nadzy, jakby przed chwilą wyszli
z wielkanocnej balii, skaczą z wysokiego brzegu, z nachylonej wierzby do
pomieszanej z wieczorną zorzą rzeki. A gdy się je na takim zapatrzeniu zdybie
nagle, na dnie ich oczu oprócz paru listków wiklinowych, ciemnego przestrachu
można zobaczyć kołysanego do snu berbecia.
Toteż
wyobrażałem sobie, że również na dnie oczu sołtysówny zobaczę śpiącego pod sadem
czy też w cieniu olszyny ssącego piąstkę, ledwie opierzonego berbecia. Ciekaw
nawet byłem, do kogo też będzie podobny. Gdy byłem kilkanaście kroków od niej,
spostrzegłem, że w plecionej opałce niesie jabłka. Zapominając o jej
zapatrzonych oczach, zapragnąłem tych jabłek. A jeszcze przed chwilą,
przyspieszając kroku, chciałem ją wyminąć ze strachu przed nieustającym bólem
brzucha i przekłutego pragnieniem gardła.
Zbliżając się do
dziewczyny i czując jej rozgrzane ciało, niby to przypadkiem potknąłem się na
ścieżce. Lewą ręką zawadziłem o jej wystający łokieć. Czyniąc to, przymknąłem
oczy. Widziałem w sobie wszystkie wiosenne sady i błonia, po których i pod
którymi galopowały wypuszczone ze stajni, z chlewików nowo narodzone źrebaki i
byczki. Nawet się uśmiechnąłem przypominając sobie, jak pod ich wyrzynającymi
się rogami, pod twardniejącymi kopytami pękają sztachety, sypią się drzazgi z
desek, zlatuje kora z jabłonek.
Na te moje
wiosenne widzenia upadła dziewczyna i krzyknęła. Z wypuszczonego z dłoni koszyka
posypały się jabłka. Na ścieżkę, w owies, w kukurydzę. Niektóre z nich toczyły
się z pola aż do stawu. Od rozsypanych jabłek czerwieniły się kogucio pióra
kukurydzy i kolanka owsa. A ja, pochylając się nad dziewczyną i trzymając ją za
łokcie, przyciągałem ją do siebie, chcąc spojrzeć w jej źrenice. Zanim krzyknęła
jeszcze raz i wyrwała się z moich rąk, zdążyłem zauważyć na dnie jej oczu
kawałek przydymionego nieba z wyrzynającą się zaledwie gwiazdą i pocałować ją w
szyję.
Czerwoni od
rozsypanych jabłek, od tej nagłej przygody, zbieraliśmy rozsypane owoce.
Wkładając je do koszyka, niby to przypadkiem zawadzaliśmy ręka o rękę, łokieć o
łokieć. Początkowo, jak oparzeni, chowaliśmy ręce za Plecy, ale gdy zdarzyło się
to kilka razy, spletliśmy palce, próbując się przyciągnąć do siebie. Jej palce,
przyzwyczajone do żęcia trawy, przeczesywania lnu i konopi, darcia pierza, miały
siłę suchego rzemienia. Moje palce trzeszczały w jej rękach, niemal wyskakując
ze stawów. Ale mimo bólu zawsze udawało mi się przyciągnąć ją do siebie i
pocałować, gdzie popadło: w usta, w policzek, w odsłonięty z warkocza
kark.
Wystarczyło
jednak, że spojrzałem za siebie, czy ktoś nie nadchodzi, a sołtysówna,
wykorzystując to, pchnęła mnie z całych sił w owies. Zanim się wygramoliłem,
zanim się uniosłem na łokciach, ona już siedziała na mnie okrakiem targając mnie
za włosy i tłukąc pięściami. Zasłaniałem się, jak mogłem. Chichocząc i
wierzgając nogami krzyczałem, że mam rozbity nos i wargi. A gdy dziewczyna
przestała mnie okładać na chwilę, jednym szarpnięciem ciała próbowałem się
wyrwać spod niej. Zachwiała się wprawdzie, ale jej nogi, odsłonięte wysoko, że
od ich widoku znowu mi zaschło w gardle i jeszcze bardziej rozbolał mnie szczyt
brzucha, związane ciasno i strzeliście, jak mika z kwarcem, ściskały aż do
utraty tchu moje żebra. Gdy próbowałem ręką sięgnąć między jej nogi, ścisnęła
mnie jeszcze mocniej. W oczach pociemniało mi z bólu. Dopiero gdy przyrzekłem,
zaklinając się na rozsypane jabłka, że nie będę jej dokuczał, rozluźniła kolana
i chichocząc zaczęła mnie łaskotać zerwanym źdźbłem trawy po wyschniętych
ustach. Powiadała przy tym, że jeszcze się jej nie zdarzyło, nawet nocą, kiedy
wszystko może się przytrafić, jechać oklep na tak obłaskawionym
koniu.
Poczerwieniałem
ze wstydu. Szepnąłem, że ktoś nadchodzi. Sołtysówna drgnęła, rozluźniając
kolana. Podniosłem się na kolanach i chwytając ją oburącz za szyję, upadłem z
nią w owies. Przyciągnąłem ją do siebie. Ręce z karku przesunąłem na łopatki.
Splatając palce, aż mi zbielały, ścisnąłem z całych sił. Próbowała się bronić,
chwytając zębami moje ucho. Ale gdy między kolanami ścisnąłem jej uda,
znieruchomiała. Teraz ona jojczała z bólu. Powolutku, zwalniając stopniowo
uścisk i rąk, i kolan, próbowałem ją ugłaskać.
Leżała pode mną,
wciągając głowę w ramiona. Idąc palcami po jej twarzy, po obnażonej szyi,
całowałem ją w łokcie i w ramiona. Zaczęła się jeszcze zacieklej bronić, nie
dowierzając mi. Gdy ją pocałowałem w usta i ugryzłem w wargę, wyprostowała się i
zaczęła pochlipywać. Głaskałem ją po policzkach, po głowie, po zgrubiałej z
wysiłku szyi, po trzęsących się w płaczu plecach. Płakała coraz głośniej.
Pierwszy raz mówiłem do niej po imieniu, cicho, najciszej, jak umiałem. Pierwszy
też raz próbowałem śpiewać kołysankę, modlić się do kogoś świeckiego, żeby ją
tylko uciszyć. Nic nie pomagało. Płakała coraz głośniej. Wtedy odsunąłem się od
niej, obciągając na jej nogi pomiętą sukienkę. Podniosłem z ziemi dwa jabłka i
przerzucając jej warkocz na plecy, podałem je jedno. Przestała płakać. Podniosła
się z owsa i usiadła. Wzięła jabłko w lewą dłoń, a prawą osmykując garść owsa,
rzuciła mi w oczy. Zanim przetarłem twarz i wyplułem ziarno, ona była na równych
nogach. Próbowałem podejść do niej, ale ona coraz dalej wchodziła w owies.
Goniłem ją po owsie i po kukurydzy. Ciągle mi się wymykała. W tej gonitwie za
sobą zdeptaliśmy spory kawałek owsa i kukurydzy. Żal mi się zrobiło tego
zdeptanego pola. Przestałem gonić za nią.
- Czego się
boisz, wariatko? Przecież cię nie zjem. Krasnoludków nie jadam. Nawet nie wiem,
jak się je jada. Pić mi się tylko chce. W gardle mi zaschło. Dałabyś
jabłko.
- A weź sobie
sam. Pełno ich na ziemi.
- Ale ja chcę
wybrane przez ciebie. Takie jabłko na przeprosiny. I jeszcze na coś.
- A
na co jeszcze?
- Jak mi podasz,
powiem.
Patrząc mi w
oczy, schyliła się po jabłko. Idąc kroczek za kroczkiem, niosła je na
wyciągniętej dłoni. Była tuż przy mnie. Przez jej zwróconą w bok twarz
przelatywało światło bielejącego owsa i zaczynającej się złocić kukurydzy.
Wziąłem jabłko z jej dłoni. Otarłem je z puszku i z całych sił podrzuciłem do
góry. Przymknąłem oczy, nadstawiając dłonie. Jabłko klaszcząc spadło w moje
ręce. Podskoczyłem z radości i wbiłem w nie zęby. Sołtysówna spoglądała na mnie,
uśmiechając się z zawstydzenia. Nie wiedziałem tylko, czy dlatego, że tak
chciwie pochłaniałem jabłko, sycąc pragnienie, czy też dlatego, że skakałem z
radości jak wypuszczony po tygodniu z kojca podstarzały kogut.
-
Nie udław się tylko. Już taki jeden był, co się udławił kawałkiem jabłka i dotąd
nie może go przełknąć. Nie udław się, Piotrek. Kto wtedy będzie śpiewał w
chórze? I kto mi powie za ciebie, na coś chciał to jabłko?
-
Jak już chcesz tak koniecznie wiedzieć, to powiem. Na raj. Czemu tak patrzysz?
Mówię przecież, że na raj. I to z tobą, dziewuszko. Nie masz pojęcia, jak mi się
zachciało z tobą tego raju. I to nie tamtego podzielonego na dwie połówki przez
Adama i Ewę, ale całego raju. A da Bóg, to jeszcze z jakimś przysiółkiem, z
jakąś kukułką w dębinie.
Sołtysówna
chciała coś powiedzieć, ale ja już przyciągnąłem ją za łokcie do siebie i
całowałem w usta, w odgiętą do tyłu szyję. Próbowała się bronić, wpierając mi w
brzuch łokcie. Ale gdy ciaśniej przyciągnąłem ją do siebie, zarzuciła mi ręce na
szyję i przywarła do mnie całym ciałem. Objęci, niemal zrośnięci z sobą,
kołysaliśmy się z nogi na nogę, z czubków palców na pięty. Głaskałem ją po
obnażonej głowie przypominającej małą dynię w warkoczach, po twarzy ledwie
widocznej w zmierzchu, po szyi wygładzonej z żył.
Ręce moje zeszły
na jej piersi. Drgnęła, jakby ktoś niewidoczny spłoszył nagle obok nas również
niewidoczne stado ptaków. Ale nie odsunęła się ode mnie. Zaczęła tylko coś
pośpiesznie mówić. Nie rozumiałem ani słowa z tego. Jakoż ona raczej śpiewała
nie znany mi psalm czy też godzinki przed jutrznią. A jeśli już mówiła,
przypominało to pacierz lub litanię. W każdym razie wydawało mi się, że musi to
być coś kościelnego, bo mnie też chciało się modlić.
I zaiste miałem
ochotę upaść na kolana i podziękować tej utajonej przed nami sile przepływającej
przez wszystkie rośliny i przez wszystkie wody, że mi postawiła tę dziewczynę na
drodze i żem się z nią spiknął i słowem, i ciałem. I że nie byłem wtedy jak ten
zwierz wpuszczony w jagody i w leśną pasiekę.
I łapy moje szły
po jej ciele statecznie. I była w nich mądrość wszystkich moich przodków
oswajających dzikie zwierzęta i dzikie zboża, i dziki ogień, i najdziksze z nich
- żelazo. A ponieważ oczy miałem zamknięte, mogę powiedzieć, że moje ręce
pierwszy raz widziały i pierwszy raz słyszały. I przez te ręce widziało i
słyszało całe moje ciało, słyszało jaśniej i wyraźniej niżby się to działo za
pomocą moich uszu. I od tych rąk wiedziałem, że nie wolno płoszyć istot co tylko
oswojonych. I te moje ręce odsunęły od reszty mojego ciała tę dziewczynę ciągle
szeptającą ni to psalm, ni to pacierz. I moje ciało pociemniało od wewnątrz z
nienawiści do rąk. Ale ugłaskałem je tymi rękami, które pierwszy raz widziały i
pierwszy raz słyszały. I moje ręce były pierwszy raz mądrzejsze od całej mojej
reszty.
Staliśmy przed
sobą, nie patrząc na siebie. Ująłem jej ręce w przegubach. Pulsowały w nich
podskórne źródła. Za stojącą przede mną dziewczyną, za złotymi wzgórzami
pulsowała zorza. Gdyby nie ta zorza, byłoby prawie ciemno. Puściłem ręce
dziewczyny i najdelikatniej, jak umiałem, ująłem ją pod brodę. Podniosłem jej
twarz do nieba. Był w niej spokój jak po modlitwie. Na dnie jej oczu nie
ujrzałem próbującego raczkować berbecia. Uśmiechnąłem się. Dopiero wtedy jej
twarz poruszyła się. Na powrót wracały w nią widziane codziennie rośliny i
zwierzęta, złote wzgórza i czarny las z przekłutym nad nim smokiem, dróżka
wybita w błoniu przez weselne bryczki i sęk w desce z kroplą żywicy
pośrodku.
- To już teraz
wiesz, na co podawałaś mi to jabłko?
- A jużci, że
wiem. Pić ci się chciało. Jeszcze nie widziałam, żeby się komuś aż tak chciało
pić. Ale i bez tego jabłka napiłbyś się do syta.
- Ejże,
dziewuszko?
- Och, Piotrze,
jakiś ty głupi. Pewnie, żebyś pił. Ten twój raj? Myślisz, że spadł ci z
podrzuconym jabłkiem? Mógłbyś sobie całymi tygodniami podrzucać wszystkie jabłka
ze wszystkich sadów w okolicy. Gdybym nie chciała, palcem byś mnie nie
tknął.
Mówiąc to,
zaczęła tańczyć przede mną. Tańczyła coraz szybciej w wytłoczonym owsie, a
połamanej kukurydzy. Już nie podskakiwał, ale tańczył razem z nią rozpleciony
warkocz. Wykrzykiwała przy tym pojedyncze słowa, śmiała się, klaszcząc w ręce.
Układało się to wszystko w weselną przyśpiewkę, w psalm weselny:
-
Raj, zielony raj. Drabinka przy raju. Piotruś stoi przy niej. Piotruś chce do
raju. Piotruś chce się napić. A tam woda żywa, a tam jabłka żywe. Raj, zielony
raj. Drabinka przy raju. Piotruś wchodzi po niej. Piotruś wchodzi w raj. Piotruś
pije w raju. Z raju po drabince, po zorzy, po błoniu, wyzłocone jabłko
serdecznie się toczy.
Przyłączyłem się
do jej tańcowania. Kroczek po kroczku przytupywałem za nią. Rozpleciony warkocz
smagał mnie po głowie, po oczach, po ustach. Chciałem go schwycić zębami.
Właśnie wtedy, patrząc za warkoczem, potknąłem się o koszyk. Było w nim sporo
jabłek. Podniosłem go z ziemi i po trosze, żeby dokuczyć tańczącej nieustannie
dziewczynie, a po trosze z rozpierającej mnie uciechy, wyjmowałem czerwone
jabłka z koszyka i rzucałem nimi w pobliski staw.
Jabłka spadały
między kąpiących się chłopców. Niektóre trafiały w końskie zady, pękając. Od
tych jabłek woda stawała się jabłkowita i jabłkowite karę i bułane konie. Konie
trafione jabłkami płoszyły się i rżąc na całe ogrody i wierzgając uciekały ze
stawu. Za końmi, uczepieni ich grzyw i ogonów, wyskakiwali na brzeg chłopcy. Ich
nagość świeciła w zmierzchu przydymionym złotem. Chłopcy zwoływali się
pokrzykując. Paru z nich weszło w pobliską kukurydzę na przeszpiegi.
Przykucnąłem w nie zdeptanym owsie, pociągając za sobą tańczącą dziewczynę. Ale
zdążyłem jeszcze, zauważyć, że woda w stawie staje się purpurowa od czerwonych
jabłek. Chłopcy zaś, ściągając z kukurydzy koszule i portki, podprowadzali konie
do pobliskiej wierzby i z jej pochylenia wskakiwali im na grzbiety.
Gdy
w nizince ciągnącej się za rozlewiskiem, zarośniętej sitowiem, skrzypem i
podbiałem, ucichł tętent oddalających się końskich kopyt, podnieśliśmy się z
kukurydzy. Teraz w stawie oprócz czerwonych jabłek stała wieczorna gwiazda.
Zachciało mi się rozbić jej filujące światło, więc znowu zacząłem rzucać w staw
jabłkami. I chociaż rękę miałem celną, ułożoną od dziecka do rzucania kamieniami
w chodzące po płotach koty, w wałęsające się po polach psy i w gnieżdżące się w
koronach wierzb ptaki, nijak nie mogłem trafić w gwiazdę. Inna rzecz, że
dziewczyna, przerażona trwonieniem jabłek, wyrywała mi koszyk i przeszkadzała.
Ale widocznie i jej spodobało się to rzucanie jabłkami w staw o dnie z czarnego
dębu, gdyż przestała mi wyrywać koszyk. A gdy nadal nie mogłem trafić w gwiazdę,
również ona, zbierając jabłka z ziemi, zaczęła rzucać nimi w staw. Woda prawie
purpurowiała. A ponieważ na niebie zapalało się coraz więcej rozmaitych świateł,
czerwone jabłka tym wyraziściej były widoczne w stawie. Niektóre z nich
przejrzałe tak, że gdy się je poruszyło, dzwoniły w nich pestki, pękały w
zetknięciu się z twardą, żelazistą wodą. Wtedy staw wyglądał, jakby w nim
poprzebijano szpikulcem wszystkie karpie.
W koszyku było
jeszcze jedno jabłko. Złote. Widocznie spadło tam, gdy dziewczyna z pełnym
koszykiem przemykała się pod niskim sadem. Ważyłem je w dłoni, obcierając
starannie z puszku. Gdybym zostawił puszek, znów by mi się obsunęły z jabłka
palce i nie trafiłbym w gwiazdę. A chciałem w nią trafić. Jakoż pomyślałem
sobie, że wtedy, gdy zgaśnie to największe światło w wodzie, postaram się
namówić dziewczynę, żeby się ze mną wykąpała. Przeto długo i starannie ważyłem
jabłko w dłoni. I wskazując sobie cel lewą ręką, przechyliłem się do tyłu, aby
rzut nabrał odpowiedniej śmigłości i siły. Ale gdy podrywałem ciało z
przechylenia, dziewczyna chwyciła mnie za rękę i wyrwała mi jabłko.
-
Daj, Piotrze, ja nim rzucę. Nie bój się, trafię. To złote jabłko. A złotym
jabłkiem powinien rzucać król. A jeśli nie ma króla, to biskup. A ponieważ nie
ma tu ani króla, ani biskupa, złote jabłko jest moje. I ja nim rzucę. Zanim
zdążyłem cokolwiek powiedzieć, jabłko już przelatywało nad czarną wodą.
Pomagaliśmy temu złotemu jabłku w locie, pokrzykując. A ono już spadało w sam
środek gwiazdy. Gwiazda zakołysała się w wodzie jak naftowa lampa zawieszona u
strzechy. Zanim znieruchomiała z powrotem, dziewczyna szczypiąc mnie do bólu w
ramię, zdążyła mi wyszeptać, dlaczego wyłudziła ode mnie ten rzut złotym
jabłkiem.
- Och, Piotrze,
Piotrze. Bałam się. Tak się strasznie bałam. Gdy zaczęliśmy rzucać tymi
czerwonymi jabłkami do stawu, a on od nich coraz bardziej purpurowiał, zdawało
mi się, że to kat obmył w wodzie miecz i kozacy po bitwie płukali w niej szable.
To jak ujrzałam to złote jabłko, pomyślałam o jabłku królewskim. A takie jabłko
królewskie, złote berło, wrzucone do wody, zanurzone w niej, oczyszcza ją z ran,
goi jej rozdarte tętnice, gasi w niej do płomyka tajemną siłę. Podobnie jak sól
sypana okruszyna po okruszynie na język noworodka rozwiązuje jego pierwszy płacz
za rajem. I jeszcze sobie pomyślałam, wydzierając ci to jabłko, że jeśli trafię
nim w gwiazdę, a ona się zakołysze i omiecie jak wiązka prosa wodę stawu,
płosząc z niej cień kata i cienie kozaków, to wtedy się w niej wykąpiemy. A że
trafiłam, to proszę cię, chodź się kąpać, Piotrze.
I pociągnęła
mnie za rękę. I już biegła przez owies do stawu. Pobiegłem za nią. Chciałem ją
dogonić, wyściskać i wycałować za to, że pierwsza napomknęła o kąpieli. Jakoż
choćbym nawet trafił jabłkiem w gwiazdę, nie wiem, czy ośmieliłbym się jej
powiedzieć o wejściu do stawu. W każdym razie na pewno bym się jąkał, próbując
czubkiem buta wygrzebać z ziemi słowo po słowie.
A teraz nie
mogłem jej dopędzić. Z rozpostartymi ramionami, z warkoczem całkiem
rozplecionym, z odrzuconą do tyłu głową, biegła po ilastym brzegu. A gdy ją już
chwytałem za rozpleciony warkocz, wskoczyła w schodzącą do stawu kukurydzę.
Chciałem biec za nią, ale potknąłem się i upadłem. Ziemia, wysuszona na tabakę,
zapachniała mi stygnącym na kowadle żelazem. Również łodygi kukurydzy pachniały
jak wyjęty z ognia nikiel. Przeto siedząc na ziemi słyszałem dokładnie
uciekającą przede mną dziewczynę, łamanie łodyg i spadanie pełnych kolb
kukurydzy. I słyszałem, jak dziewczyna przystaje, siada na ziemi i z ustami
przytkniętymi do grubej łodygi oddycha głęboko.
- Hej, Piotrze.
Odezwij się, Piotrze. Słyszę cię przecież. Dyszysz jak zziajany pies. Nie bądź
głupi. Przestań mnie gonić. Daj mi się rozebrać. Przecież nie będę się rozbierać
przy tobie. A kąpać też nie będziemy się razem. Ty pójdziesz się rozebrać pod
sad mojego dziadka. Tam woda głęboka. A ja zostanę tu, przy kukurydzy. Dobrze,
Piotrze? No, odezwij się ciemięgo. Nie myślałeś przecież, że wyjdę do ciebie
goła.
- No pewnie. A
goniłem cię tylko tak, z uciechy. Znowu zachciało mi się pić. Suszy mnie przy
tobie, dziewuszko. A teraz już sobie idę pod sad. To możesz bez obawy wyjść. Nie
bój się, nie przyczaję się.
Pogwizdując
obszedłem staw dookoła. Z sadu szedł szeroką smugą winny zapach rajskich jabłek
i złotych renet. W tej smudze wyczuwałem jeszcze zapach uchylonej przed nocą
obory, zarzuconej snopkami stodoły, goniącej się suki i starczego ciała
rozbieranego do snu. Gdy zacząłem ściągać koszulę, z kukurydzy wyszła
sołtysówna. Widząc, że się rozbieram, siadła na ziemi i szybko rozsznurowała
trzewiki i ściągnęła przez głowę sukienkę. Siedziała w koszuli. Ale po chwili
zrzuciła ją z siebie i całkiem naga wbiegła truchcikiem do wody. Zaskoczyło mnie
to, gdyż myślałem, że jak wszystkie dziewczęta ze wsi, będzie się kąpać w
koszuli.
I nie bardzo
śmiałem wejść do tej czarnej wody pełnej teraz dziewczęcej nagości. Stałem w
niej po kostki, przestępując z nogi na nogę. Woda, nagrzana na słońcu, pachniała
gaszonym wapnem, żelazem hartowanym w ile i mokrej trawie i rozparzoną solą.
Kilka razy pochyliłem się nad wodą, ale nie miałem odwagi zanurzyć się w niej po
szyję. Dopiero gdy od patrzenia na wchodzącą do wody dziewczynę, na wodę nagą od
jej ciała, z powrotem rozbolał mnie brzuch i gardło miałem przebite na wylot,
przymknąłem oczy i wyrzucając przed siebie ramiona, dałem nurka do
stawu.
Chciałem pod
wodą dopłynąć do dziewczyny i schwycić ją za kolano. Przeto płynąc pod wodą
miałem oczy otwarte. Ale dno stawu było zbyt ilaste, żeby ujrzeć cokolwiek prócz
większych świateł na niebie. Gdy dopłynąłem do największego z nich, byłem
przekonany, że jest to wieczorna gwiazda. A skacząc do wody zauważyłem, że
właśnie do niej zbliżała się dziewczyna. Nie było jej jednak przy tym dużym
świetle. Poza tym zbyt długo przebywałem pod wodą. Zacząłem się dusić. Zdążyłem
jeszcze wpłynąć w sam środek światła i wyskoczyć na powierzchnię. Usłyszałem
rozbryzgiwanie wody i pomieszany w tym pisk dziewczyny.
- O, Boże, aleś
mnie nastraszył. Najpierw myślałam, żeś się utopił, że cię wciągnęło to dno
czarnego iłu. Jak dwa lata temu dziadkowego źrebaka. A gdyś wyskakiwał ze
światła, myślałam, że to dziki zwierz, smok, uskrzydlony jaszczur porwał twoje
ciało i ucieka z nim w niebiosa.
Sołtysówna,
zanurzona w wodzie po szyję, była przede mną może jakieś dziesięć kroków. Rękami
podtrzymywała osypujące się z warkocza włosy. W prawej ręce, a raczej w jej
dwóch palcach, trzymała nadgryzione jabłko. Powolutku, posuwając po ilastym dnie
stopę za stopą, żeby się nie wystraszyła, zbliżyłem się do niej. Szedłem tą wodą
pełną jej nagości do tego nadgryzionego jabłka w jej ręce, do tych dwóch żywych
jabłek zanurzonych w wodzie. Początkowo prosiła, żebym się nie zbliżał, żebym
jej dał spokój. A gdy byłem już bliziutko niej, poczęła uciekać, zasłaniając się
przede mną rozbryzgiwaną rękami wodą.
Dopędziłem ją po
paru krokach. Odwróciłem twarzą do siebie i trzymając ją za łokcie, cal po calu
przyciągałem do siebie. Musiałem łamać jej opór, jak się łamie grzbiet sarny lub
weselnego cielaka. Woda, prawie ciepła, coraz bardziej stygła od jej ciała.
Jakoż gdy ją prawie przyciągnąłem do siebie, zdawało mi się, że pod jej skórą
przesuwa się zadymka. Ale trwało to króciutko. Natychmiast po tej zadymce w jej
ciele zatętnił rogowymi kopytkami rozbuchany na wiosnę źrebak.
Boże ty mój, święci pańscy, królowie niebiescy, ileż kłopotu miałem z tym
źrebakiem, zanim go ugłaskałem. Ale dałem mu radę. I źrebak stał przy mnie,
pogryzając jabłko wyjęte ze stawu. I kąpaliśmy się jeszcze długo w tej
oczyszczonej złotym jabłkiem wodzie. Nurkowaliśmy do ilastego dna, starając się
wymacać stopami i wynieść na powierzchnię choćby drobny kamyk. A gdy się nam to
nie udawało, pływaliśmy obok siebie zanurzeni, z uszami w wodzie, starając się
zębami, bez pomocy rąk, schwycić pływające jabłko. I pomieszało się nam
wszystko. Nie wiedzieliśmy, czy to jest jeszcze woda, czy też rzeka z jabłek, w
którą weszliśmy nieopatrznie, a ona nas znosi pod rajskie ogrody. Dotykaliśmy
się rękami, trącali kolanami, trykali łbami w tej wodzie, w tych jabłkach. Nasze
ciała miały smak gaszonego wapna, hartowanego żelaza, rozparzonej na blasze
soli, smak jabłek stygnących do królewskiego berła. I już się nie wstydząc,
myliśmy sobie plecy.
Po wyjściu z
wody nie mieliśmy się w co wytrzeć. Przeto biegaliśmy po brzegu, póki z naszej
nagości nie spadła, jak z ptasiego skrzydła, ostatnia kropla wody. Wysuszeni,
rozgrzani bieganiną, ubieraliśmy się powoli, pomagając sobie nawzajem. W owsie
odszukałem koszyk i akacjową łupkę. Podałem dłoń dziewczynie, podrywając ją z
ziemi. I obejmując jej barki, prowadziłem do domu. Ale ona, przypomniawszy sobie
nagle, że koszyk jest pusty, przystanęła i poczęła mnie molestować, żebyśmy
wrócili do dziadkowego sadu i natargali jabłek. Potrzebne jej były, bo pojutrze,
w niedzielę, jest festyn, a ona obiecała dziewczętom, że na ten festyn upiecze
kołacz z jabłkami.
Zawróciliśmy
więc do sadu i idąc pod nim niemal na bałyku, gdyż niektóre jabłonki były
kanowate, odszukaliśmy złote renety. Rosły tuż koło domu, zachodząc na strzechę.
Nawet wydawało się, że dom nie jest kryty słomą, ale liściastymi gałęziami.
Jeszcze sprawdziliśmy, czy dziadkowie śpią. Widocznie było już późno, bo jedyne
okno wychodzące na sad było ślepe. Również w świątecznej izbie światło było
zdmuchnięte.
Obejmując rękami
i nogami jabłonkę wspinałem się po niej jak leśny zwierz. Gdy wszedłem w jej
koronę, przechyliłem się niemal do samej ziemi i wciągnąłem w jabłoń sołtysównę.
Teraz we dwójkę, ona po jednej gałęzi, a ja po drugiej, leźliśmy jak odpustowe
niedźwiedzie na dach domu. Sołtysówna powiadała, że na dachu jabłka są
najźralsze. Soczyste, pełne światła, z poruszoną w rdzeniu pestką, a
równocześnie zimne jak źródlana woda. A takie jabłka najbardziej się nadają na
nadzienie weselnego placka.
Z gałęzi, które
pod ciężarem weszły głęboko w zbutwiałą strzechę, sypały się jabłka. Te
spadające jabłka, tocząc się po kitkach, wypłoszyły jak łasice lub kuny
gnieżdżące się w strzesze wróble i nietoperze. Krążyło to drobiastwo wokół nas,
wróble oślepione ciemnością, a nietoperze jasną nad sadem, jak wsunięta do
połowy w pochwę szabla, sierpniową zorzą.
Dopiero gdy
zeszliśmy z gałęzi na strzechę, a one odskoczyły od słomy na łokieć i przestały
się sypać jabłka, ptaki powróciły do gniazd i cały dom wszedł z powrotem w sen.
Jedynie jabłonie zachodzące na strzechę, z których targaliśmy do zanadrza owoce,
nadal były wypłoszone z drzemki. Reszta sadu spała w najlepsze, niemal
pochrapując.
Ponieważ koszyk
zostawiliśmy pod jabłonią, jabłka jak się rzekło, targaliśmy do zanadrza. Ja to
jakoś wytrzymywałem, gdyż od dziecka chadzałem łasować do cudzych sadów, więc
moja nagrzana skóra była przyzwyczajona do tych kuł z cyny czy też z miedzi. Ale
dziewczyna, wkładając jabłka do zanadrza przewiązanej jabłonkową witką sukienki,
syczała, jakby ją napadało i szczypało stado gęsi.
Mając całe
zanadrza jabłek, położyliśmy się obok siebie na słomianym dachu, żeby ociupinkę
odpocząć. Próbowaliśmy się całować, ale przeszkadzały nam w tym garby z jabłek.
Daliśmy więc pokój, leżąc i patrząc na rozjaśniające się coraz bardziej od
rozlicznych świateł sierpniowe niebo. I zdaje się, że na tej strzesze, pachnącej
jabłkami, ptasimi piórami, pod tymi gałęziami, przez które przeświecało niebo,
było nam lepiej niż w stawie, chociaż nie całowaliśmy się i nie starali złamać w
sobie nawzajem utajonego w każdym z nas zwierzęcia, aby przyjść do siebie w
nagości. Nie znaczy to wcale, że pamiętając całym ciałem ten staw pełen nagości,
krzywdowaliśmy sobie. Owszem, nadal przeciągaliśmy się z lubości, aż chrupiały
jabłka w zanadrzu i sypała się ryta obcasami zetlała słoma strzechy.
Leżeliśmy na tym słomianym dachu z piętami wbitymi mocno w kitki, z rękami
podłożonymi pod głowy, podnosząc się od czasu do czasu, żeby wprost zębami
sięgnąć po jabłko i pogryzać. W strzechę sączyło się z nas całodzienne światło i
cień, i całodzienne zmęczenie, i jeszcze to zmęczenie z mocowania się na
ścieżce, i to pachnące mi dotąd gaszonym wapnem, hartowanym żelazem, solą i
rozgrzanym zwierzęciem, cudowne zmęczenie w wodzie.
Oczyszczeni
przez czochrającą się sennie strzechę, próbowaliśmy razem z nią wejść w drzemkę,
w głębokiego po koniuszki włosów śpiocha. Ale jak to zwykle bywa przed snem,
przegapiliśmy najwidoczniej wchodzenie w drzemkę słomianego dachu. Przeto
opowiadaliśmy sobie rozmaite zdarzenia z dzieciństwa, a więc też po trosze ze
snu. Wtedy to sołtysówna, wyjąwszy spod głowy ręce, podniosła się na łokciach i
nachylając się nade mną, spytała:
- Chciałbyś być
królem?
- A czemu
pytasz, Helu?
- Bo ja bym była
wtedy królową. I mielibyśmy większy od naszej wsi, od wszystkich dworów w
okolicy, jabłonkowy sad. A gdyby nasz sad zaczął się złocić od jabłek,
wchodziłabym weń z tobą i targała je pełnymi garściami. I codziennie o
zmierzchu, mając jabłek pełne zanadrze, pełne kieszenie, pełne wiklinowe kosze,
chodzilibyśmy nad staw. I aż do utraty tchu, do bólu w łokciach, zarzucalibyśmy
nimi wodę. Niechby się złociła od jabłek. I kąpalibyśmy się w tej wodzie dopóty,
dopóki nie narodziłby się z niej mały nasz. Bo jak dzisiaj patrzyłam na
kąpiących się chłopców, pławiących konie, to pomyślałam sobie, że wszystko ma
swój początek, swoją pępowinę w wodzie. I tak się cieszyłam, że to z nami nie
stało się ani na ścieżce, ani w kukurydzy, ale właśnie w tym stawie.
- A
widzisz, Helu, jak się nam poszczęściło. Wprawdzie z przypadku, ale byliśmy już
królewską parą. Tyle tylko, że w wodzie o jednym złotym jabłku. Ale jak chcesz,
mogę ci jutro lub pojutrze zarzucić to rozlewisko równo, równiusieńko złotymi
renetami. Żebyś choć raz w życiu była w tej wyzłoconej, przepłoszonej z cieni i
przywidzeń wodzie dziewczyną - królewną i matką - królową. I matką, matką,
Helu.
- A może ty,
Piotrze, chcesz być katem? Kat to też król. Nawet większy niż król, bo od
śmierci. Czemuś tak podskoczył? Jakbyś był katem, byłabym kątową. I kąpałabym
się w wodzie, której dno byłoby wyścielone czerwonym suknem. I czyściłabym twój
miecz w piasku, i mielibyśmy z sobą dzie...
Położyłem dłoń
na jej ustach. Próbowała ją oderwać, ale moja ręka, gdy chcę, jest cięższa od
żeliwa. Bełkotała coś pod dłonią, niemal się dusiła. Ale wolałbym rozgnieść jej
wargi na miazgę, niż usłyszeć, co by się narodziło z tej katowskiej wody, z tego
kata, z tej katowej. Wtedy też, pierwszy raz od paru dni, znowu zjawił mi się
Jasiek. Zobaczyłem go między gałęziami idącego po niebie na ugiętych od wypitki
nogach, strzelającego z płaskiego pistoletu do przechodzących z tobołami,
jadących w wasążkach karczmarzy i kupców. Po prawie jasnym niebie,
przypominającym nadrzeczny piasek czy też nowo narodzone jagnię, wlókł
pomordowanych za nogi, wiązał ich rzemieniami i drutem i wrzucał do wody
zarzuconej złotymi i czerwonymi jabłkami.
Otrząsnąłem się
z tego przywidzenia, gdy Hela przestała bełkotać pod moją dłonią. Jej jasna
głowa znieruchomiała i wchodząc pod ciężarem ręki w strzechę, pociemniała.
Przeraziłem się, że ją zadusiłem. Zdjąłem rękę z jej twarzy. Westchnęła,
zaciągając się jak palący fajkę powietrzem. Po czym przeciągnęła się w
ramionach, podniosła się na łokciach i pochylając się nade mną, poczęła,
najpierw małym palcem i tak po kolei wszystkimi, płoszyć z mojej twarzy
przestrach. Gdy jej ręka znieruchomiała na mojej twarzy, zobaczyłem, otwierając
oczy, że sołtysówna śpi. Wyjąłem ją ostrożnie z tego żołnierskiego spania na
jednym łokciu i żeby jej jabłka nie ugniatały, położyłem ją na prawym boku, tuż
koło siebie. Obejmując ją ramieniem, słyszałem, jak w sadzie wszystko się ucisza
i zasypia. Sam też prawie drzemałem na tej strzesze pachnącej winnic jabłkami i
uśpionej do mysiego szelestu.
Zbudziliśmy się o szarówce. I chociaż byliśmy wtuleni w siebie, dygotaliśmy z
zimna. Wychodząc ze snu, z tej śmierci niewinnej, zleźliśmy ze strzechy pod
nadal senny sad. Trawa pod sadem, podsiana białą koniczyną, nie tknięta kosą ani
zębami kozy, ani siekaczami królika, była pełna rosy i niemal do kostek zasłana
urywającymi się przez całą noc jabłkami. Chcieliśmy jak najśpieszniej wyjść spod
sadu w pola, złote od kukurydzy i od resztek owsa, żeby w prześwicie między
sadem i polem nie spotkać nikogo ze wsi i zdążyć do domu przed przebudzeniem się
najbliższych.
Nie wyglądaliśmy
na świętych ani na wracających z odpustu, ani tym bardziej na złodziejaszków,
chociaż w naszych zanadrzach przy każdym stąpnięciu kołysały się zerwane nocą
jabłka. W zanadrzu Heli, oprócz jabłek, kołysały się dodatkowo i niejako osobno
dwa żywe stworzenia. Było to widoczne, chociaż te dwa żywe stworzenia nie były
wiele większe od zerwanych jabłek.
Właściwie to nie
strach, że spotkamy kogoś w ogrodach i natkniemy się na krzątających się po
obejściu ojców, ale te dwa żywe stworzenia w zanadrzu Heli wypędziły nas o
jutrzni z sennej strzechy. Jakoż gdyśmy się przebudzili dygocąc z zimna, w jej
oczach zobaczyłem na powrót kąpiących się o zmierzchu chłopców, a tuż po nich
bawiącego się w piasku berbecia. I gardło miałem przebite nożem, i bolał mnie
szczyt brzucha. Wolałem więc zejść czym prędzej ze strzechy i wejść w pola,
przeciągające się szeroko po sierpniowej drzemce w jutrzni.
Bo
gdybym zasnął na tej strzesze z którymś z rówieśników, mógłbym wyjść z jej
słomianego snu choćby koło południa. Nikogo by to nie zdziwiło, bo jakże się tu
dziwić człowiekowi, który spracowany wszedł w sen i rozsmakował się w nim
borsuczo. I choćby nas zdybano na strzesze, nikt by w nas nie rzucił jabłkiem,
żeby nas wypłoszyć ze snu. Chyba żeby ten ktoś nigdy nie widział i nie wiedział,
co się dzieje, gdy takich dwóch śpiących, obudzonych nagle, zjeżdża na tyłku ze
strzechy pełnej jabłek i ptaków.
I takich dwóch
wychodzących po nocy ze słomianego snu strzechy zaiste można było wziąć za
zbłąkanych pod sadami świętych, za wracających z odpustu obiboków lub
zarabiających na wieczność biczowników. A co najwyżej za złodziejaszków, którym
pierwszy raz od wielu miesięcy się poszczęściło i na to konto wypili o kwaterkę
za dużo i żeby wytrzeźwieć, wyciągnęli ze studni blaszankę ze śmietaną, a po tej
śmietanie zachciało się im jabłek na dodatek.
A przez te dwa
żywe stworzenia kołyszące się w zanadrzu Heli ociupinę inaczej niż zerwane
jabłka spotykani w polu ludzie mogliby pomyśleć ó tym i o owym, i jeszcze o
tamtym. Bo czemu nie mieliby pomyśleć o tym i o owym i jeszcze o tamtym, gdy ja,
patrząc na te podskakujące na uwięzi stworzenia i mając w pamięci obydwóch rąk,
ust i całej głowy ich kształt, pomyślałem o tym i o owym, i jeszcze o tamtym
pomyślałem, chociaż już wiedziałem, jak się dzieje to i owo, i jak się tamto
dzieje. Może właśnie dlatego, że już wiedziałem, jak się dzieje i to, i owo, i
jak się tamto dzieje, nie chciałem, żeby napotkani ludzie, nie smakując tego i
tamtego, przechodzili obok nas, jakby smakowali i to, i owo, i jeszcze tamto
smakowali.
To na wszelki
wypadek, ubiegając ludzi, chciałem żebyśmy jak najśpieszniej weszli w ogrody, w
ten sierpniowy kojec z owsa, z kukurydzy, tyczkowego grochu, białej i czerwonej
koniczyny. I wtedy w ogrodach, żeby ludziom, którzy po nas przejdą, nie działa
się krzywda, jeszcze raz pomyślałem za nich, patrząc na te stworzenia kołyszące
się w zanadrzu Heli, o tym i o owym, i o tamtym też. A biorąc ten pomyślunek o
tym i o owym, i jeszcze o tamtym wyłącznie na siebie, oczyszczałem tym samym
ludziom, którzy po nas przejdą przez ogrody, sierpniową jutrznię ze zbytecznego
podniecenia, z ciekawości jakże dokuczliwej, zwłaszcza wtedy gdy się z kosą
idzie do żniw lub do koniczyny.
A chcąc również
sobie oczyścić kłoszącą się za rzeką jutrznię, pomyślałem tylko o tym, i o owym,
i jeszcze o tamtym i nie rzekłem słowa, nie wyciągnąłem ręki, żeby pomóc tym
żywym stworzeniom kołyszącym się w zanadrzu. I Hela też widocznie pomyślała
tylko o tym i o owym, i jeszcze o tamtym, bo nie sięgnęła po moją rękę chodzącą
koło niej, nie pociągnęła mnie za czuprynę, nie przechyliła mi głowy do jutrzni,
żeby mnie pocałować i do krwi ugryźć w wargę. A nawet gdy przemykaliśmy
prześwitem między sadem, owsem i kukurydzą w pełne przebudzeń ogrody, podniosła
obydwiema rękami natargane do zanadrza jabłka. Wtedy dwa żywe stworzenia
chodzące między jabłkami weszły pomiędzy czarne i złote renety i uspokoiły się w
nich. I już przez całe ogrody nie widać było, żeby się poruszały.
Również na rozlewisku, obok którego przechodziliśmy, nie kołysało się ani jedno
jabłko. Widocznie przez noc zdążyły dojść do brzegu. Woda była czysta, niemal
zamieciona gęsim skrzydłem. I nie było mowy o płukaniu w niej katowskiego miecza
i kozackich szabel. Przeciwnie, wydawało mi się, że właśnie taka woda jest
akuratna, żeby wyprać w niej weselny welon, krakowską czapkę z pawimi piórami i
co tylko ucięty z doniczki mirt.
Toteż spokojnie,
nie spotykając nikogo po drodze, przeszliśmy całe ogrody, za którymi obrysowane
przez jutrznię zieleniły się strzechy naszych domów. Przystając pod wierzbami i
dotykając dłońmi jabłek w naszych zanadrzach, próbowaliśmy się pocałować. Ale
właśnie te jabłka, jak podwójne garby, wyraźnie nam przeszkadzały. Roześmieliśmy
się z tej przeszkody przypominającej wprawdzie garb, ale wewnątrz pełnej raju i
wesela.
Trzymając ciągle
ręce na jabłkach, zsypanych do zanadrza Heli, czułem jak w każdym z nich czają
się po dwa żywe stworzenia. I zachciało mi się wyjąć te dwa żywe stworzenia z
jabłek i ucałować pod jutrznią. Zawstydziłem się jednak, pomyślawszy o moich
przedjutrzennych wychodzeniach ze snu, ze stodoły, z czerwcowego siana, kiedy to
do moich kolan przybiegały mokre od deszczu, od rosy i psy, i koty. I łasiły się
pachnąc rozgniecioną trawą, wypłoszonym snem, zaduszonym i zjedzonym do
ostatniego ćwierknięcia ptakiem. A ja je głaskałem po łbach, rozgrzeszając z
zaduszonego ptaka, chomika, zająca, zmyślając im rozliczne zabawy, póki
zziajane, skaczące mi do rąk, nie kładły się na moich stopach i nie
zasypiały.
Nie wypadało
tych dwóch ludzkich stworzeń, utajonych w natarganych do zanadrza złotych i
szarych renetach, wyjmować w jutrzni, trzymać w dłoniach i zrównywać ze ślepo
posłusznymi łbami zwierząt. Przeto zdjąłem ręce z zanadrza Heli i dopiero wtedy,
gdy je miałem przy sobie, koło bioder, przestało mnie boleć gardło i ustąpił ból
brzucha. I mogłem Heli powiedzieć, nie starając się nadaremnie przełknąć ogryzka
jabłka w grdyce, nie grzebiąc czubkiem buta w kretowisku, że się spotkamy na
festynie.
A gdy już ręce
miałem przy sobie i mogłem powiedzieć, że się spotkamy na festynie, Hela zdjęła
ręce z mojego zanadrza i uśmiechnęła się. Ale uśmiechając się, nie powiedziała
ani słowa. I tak z rękami przyciśniętymi do bioder odchodziliśmy od siebie, idąc
przez błonia zaszyte wierzbami, za którymi obrysowane przez twarde pióra jutrzni
zieleniły się strzechy naszych domów. A odchodząc widzieliśmy się przez cały
czas w stawie nagim od naszego ciała, bo jeszcze nie wytrzeźwieliśmy całkiem z
tego snu na strzesze i co chwila, odwracając głowy, spoglądaliśmy za siebie. I
jeszcze dodatkowo, niejako na kredyt, widzieliśmy siebie na odpuście, bo ten
odpust mający się zacząć jutro, był już w nas.
Muzykantów na festyn zmówiono zza lasu, z drewnianego miasteczka. Była to
żydowska rodzina chodząca od pokoleń z wesela na wesele, z festynu na festyn,
wracając za las, do drewnianego miasteczka raz w tygodniu, na szabas. Dla nich,
dla tych żydowskich muzykantów, żeby ich nie urazić (zresztą stało to w umowie),
gotowano w specjalnie czyszczonym piaskiem garnku koszerną kurę lub gęś. Na
wszelki jednak wypadek ojciec tej muzykującej rodziny, prymista, nosił na
plecach lniany woreczek. W woreczku było zawsze kilka cebul, parę główek
czosnku, przaśny chleb, chała i kawałek pieczonej koźliny.
Ta
żydowska kapela przychodziła muzykować na wesela i festyny jakby z innych stron.
Wprawdzie widziało się, patrząc na nich wychodzących z pobliskiego lasu, z
okolicznych łąk, że są z tego drewnianego miasteczka, pełnego pobekiwania kóz,
pochrząkiwania prosiaków taplających się w błocie, fruwającego pierza
odzieranego z zarżniętych kur i gęsi, króliczych i zajęczych skórek, ale niemal
się czuło kołyszące się w nich inne drzewa i inne trawy w zwoływaniu się
przepiórek, w przelocie ptaków po niebie, w piśmie wyjętych na miednicę
zwierzęcych jelit i w rybie bijącej ogonem o morski piasek.
Dopiero gdy zaczynali grać, stawali się niepostrzeżenie takimi samymi
weselnikami jak wszyscy. A ponieważ ubrani byli w chałaty i w jarmułki i ręce
ich składane do innej modlitwy, przyzwyczajone do innej roboty niż oranie ziemi,
sianie zboża, przyjmowanie na kolana nowo narodzonych zwierząt, zabijanie ich i
odzieranie ze skóry, w żaden sposób nie godziły się z rękami weselników. Dopiero
gdy pochylali się nad instrumentami, to znaczy nad tą wsią siedzącą w polu, w
lesie, w baranicy, w karczmie, żeby wyjąć z nich weselną nutę, dochodzili ze
wszystkimi do zgody. Jakoż ową nutę potrafili wyjmować tak, żeby Bóg dał
wszystkim takie wyjmowanie sadu spod kopnego śniegu, koronki z motka lnu,
złotego szczygła z kawałka akacji.
Również tej
niedzielnej jutrzni najpierw zobaczyłem rozwiewające się na wietrze chałaty i
basy niesione na ramieniu, i skrzypce wciśnięte pod pazuchy. Szli od lasu przez
łąki. Wchodzili pojedynczo na błonie znacznie wyższe od łąk. Szli tym
pagórkowatym skrawkiem łąk, a więc szli prawie po jutrzennym niebie, bo łąki
nagle ich opuściły, a błonie, uciekające trawka po trawce pod wierzby, jeszcze
im nie wyszło naprzeciw. Wiedziałem, że gdy dojdą do płotu z przełazkiem,
odgradzającego błonie od pszennego pola, zdejmą z ramienia basy, wyjmą spod
pachy skrzypce i klarnet. I zagrają. Właśnie czekałem na to ich zagranie.
Pomyślałem sobie, że właśnie od tego momentu zacznie się moje wchodzenie w
festyn. Zresztą wstałem umyślnie wcześniej, żeby trafunkiem nie prześlepić
pierwszej nuty na błoniu i na sierpniowej jutrzni.
Poza tym,
umawiając się z Helą na festyn, spoglądając przez cały wczorajszy dzień na jej
dom, widziałem ją w czerwonych trzewikach sznurowanych wysoko, w szerokiej
spódnicy i w wyszywanym staniku. Wszystko to przywodziło mi nieustannie na myśl
festyn i próbowałem nawet w stodole, w stajni, w domu i w polu, gdy wokół nie
było nikogo, zmyślonych przyśpiewek, przytupywań, próbowałem, żeby się pokazać z
nimi na festynie, wrzucając do basów po złotym, po dwa złote.
A
choćbym się nawet nie umówił z Helą na dzisiejszy festyn i tak wstałbym przed
jutrznią, żeby zobaczyć wychodzących z lasu i z łąk muzykantów. Również dawniej,
gdy żydowskim muzykantom zdarzało się grywać w naszej wsi, wstawałem o jutrzni i
przyglądałem się pilnie ich dochodzeniu do naszych opłotków. Nawet nie dlatego
wstawałem tak wcześnie, że tych żydowskich muzykantów z drewnianego miasteczka
za lasem myliłem z tamtymi muzykantami grającymi ongiś w Kanie Galilejskiej.
Raczej dlatego, że nie mogłem pojąć, czemu idąc po pagórkowatej cząstce błonia,
tuż przed opłotkami poczynającymi naszą wieś całą w gęsim pierzu, w zwierzęcej
sierści, w rozpapranej glinie, w rozmemłanym śnie, zdejmują z pleców basy, spod
pazuch wyjmują skrzypce i klarnet, i zaczynają grać. I może jeszcze dlatego, że
jako paruletni berbeć, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie urodzi się
obiecany mi źrebak, zbudziłem się o świcie i wychodząc na próg pierwszy raz
zobaczyłem tego ojca prymistę idącego muzykować na festyn, grającego wówczas na
basach. W owym czasie prymistą tej kapeli był ojciec tego dzisiejszego ojca i on
to niósł na plecach lniany woreczek z koszernym jadłem.
A drugi raz tę
żydowską muzykę widziałem w zimie. Ale nie widziałem, jak dochodziła do wsi po
podwyższonym błoniu zasypanym śniegiem całym w zajęczych, kunich, lisich i
gawronich tropach, bo w zimie o tej porze jest jeszcze ciemno i żadne dziecko
tak wcześnie nie da się ściągnąć z pieca. I ja się też wówczas nie dawałem
płoszyć spod baranicy. Tę żydowską muzykę zobaczyłem później, za dnia, gdy
wyjeżdżała spod wierzb na szerokich saniach, malowanych w czubiące się
koguty.
Padał śnieg, a w
ten śnieg z koni, ubranych we wstążki, w dzwonki, w gałązki jedliny, sypały się
płaty zmydlonego potu. A ta żydowska muzyka stała w szerokich saniach malowanych
w czubiące się koguty i wymachiwała smyczkami. I wymachując tymi włosianymi
smyczkami, wymachiwała równocześnie całą swoją istotą, żeby się na stojaka
utrzymać w saniach i nie oderwać ani na jotę od melodii. Jeszcze na dodatek
śnieg, padający coraz gęściej, starał się zasypać tę muzykę z włosianego smyczka
i cyzelowanego drewna.
To sobie
pomyślałem, że tej muzyce dano specjalnie takie narowiste konie, żeby ją
poniosły i oderwały od melodii. I widocznie nie bez kozery tak sobie pomyślałem,
gdyż koniom udało się wreszcie ucięć od tej stojącej w saniach muzyki. I już
same, ciągnąc za sobą przewrócone sanie malowane w czubiące się koguty, uciekały
spod wierzb na szerokie błonie. A żydowska muzyka, stojąca jeszcze przed chwilą
w saniach, trzymająca się oburącz i całym ciałem melodii, leżała rozrzucona na
zasypanym śniegiem, a pod tym śniegiem skutym lodem błoniu.
Obok tej żydowskiej muzyki i na niej po trosze, leżały skrzypce i klarnet. A ten
dzisiejszy ojciec, prowadzący muzykę na festyn, leżał w połamanych basach. I
zanim dobiegłem do tej żydowskiej muzyki leżącej na zaśnieżonym błoniu, muzyka
już się podnosiła i za jej pomocą podnosiły się skrzypce i klarnet. Nie mógł się
tylko podnieść ten dzisiejszy ojciec, a dawny basista i nie mogły stanąć na
drewnianej nodze załamane pod nim basy. Trzeba go było dopiero wyciągać z basów.
Ale to wyciąganie nie bardzo się udawało na leżąco. Przeto postawiono go razem z
tymi basami na oblodzonym błoniu i dwóch ludzi trzymało go pod ręce, a dalszych
dwóch siłą ściągało z niego połamane basy. A gdy się wreszcie udało postawić
tego muzykanta osobno i osobno basy, usłyszeliśmy, jak ten ówczesny kawaler, a
dzisiejszy ojciec mówi do zebranych wokół weselników:
- Oj, ludzie,
wy, ludzie kochani, wy nie wiecie, jak mi się chce śmiać. Patrzajcie, ludzie,
wy, ludzie kochani, co mi ten stwór dzisiaj wyprawił. Tyle lat ja go łaskotał po
brzuchu, po szyi delikatnie pieścił, po plecach wzdłuż pacierza całą ręką
chodził, a ten dopiero dzisiaj, na tym fajansowym błoniu, na tym interesie z
lodu, jak się należy, zabeczał.
To po tym, co
powiedział ówczesny chłopiec o połamanych basach, i po tym, jak się ludzie
śmiali i jak się śmiała ta żydowska muzyka, spodobała mi się ta rodzinna kapela
z drewnianego miasteczka. A później jeszcze bardziej mi się spodobała, kiedy
rozbite na drzazgi basy były już posklejane i znowu mogły chodzić po weselach i
po festynach, i uciekać z tych wesel i festynów przez wypchnięte łokciem okno z
przebitymi gnypem plecami, z poranionym brzuchem.
I nie
przegapiłem ani razu tej żydowskiej muzyki, odkąd ten ówczesny młodzik, a
dzisiejszy ojciec ożenił się w drewnianym miasteczku i sypnęły mu się dzieci, a
on coraz częściej, wyręczając ojca, przygrywał na skrzypcach. Ale jeszcze nie
całkiem opuścił te posklejane basy. I którejś wiosny, gdy jego stary ojciec,
odchuchany spod śniegu, wyjęty spod pierzyn, przykuśtykał do nas na wesele, on,
ten ówczesny młody żonkoś, musiał grać na basach.
Ale te zawsze
dobre basy grały inaczej niż zwykle. Dopiero koło obiadu, kiedy wychodząc pod
wiosenny sad, położył je brzuchem na stole, a z nich poczęły wyskakiwać po
jednym, po dwa ledwie opierzone kurczątka, wszystko się wyjaśniło. Jakoż jego
żona nie mogąc się doprosić o słomiany kojec, zamieniła nań byle jak sklejone
basy. To wtedy on, młody żonkoś, a dzisiejszy ojciec z własną rodzinną muzyką,
bardzo się zawstydził. Ale jakoś wybrnął z tego zawstydzenia, powiadając, że te
wielkie basy już od paru lat miały ochotę coś urodzić i wreszcie urodziły takie
małe skrzypce. To jak się to poczęcie zdarzyło, to on ma już to z głowy i te
wielkie basy powierza synowi, a on odtąd będzie za prymistę.
Wspominam tę żydowską muzykę z tego drewnianego miasteczka za lasem, idącą o
jutrzni po podwyższonym błoniu w świetle z Betlejem, zaledwie prószącym zza
wypchanych zbożem stodół, drewnianych szop, pełnych spaczonych beczek, kół od
wozu, desek i sosnowych łupek. I nawet nie potrzebuję patrzeć na tę żydowską
muzykę idącą po podwyższonym błoniu, aby ją widzieć idącą po niebie, gdyż tyle
razy widziałem ją przechodzącą tamtędy, że mam w swojej pamięci, w swoim śnie
owo weselne przejście po niebie dla tej żydowskiej muzyki.
Ale
dopiero teraz, po latach, wiem, że ta żydowska muzyka również wiedziała, iż
ludzie, stojący na progach domów pod sadami, na skraju błonia, widzą to ich
przejście po niebie. I nie była pewna żydowska muzyka, czy ci stojący na ganku
pod sadami nie wezmą im za złe tego przejścia po niebie. Bo przecież nie było to
ich niebo, ale tej wsi wygrzebującej się ze snu. Jakoż ich niebo zostało tam, w
tym drewnianym miasteczku za lasem, i jeszcze dalej zostało, i jeszcze
dalej.
Widocznie jednak
ta żydowska muzyka nie mogła się obejść bez tego przejścia po jutrzennym niebie.
I dlatego zaczynała grać, zanim weszła pod wierzby, gdzie już pachniało
festynem, gdzie pod którymś z sadów pypcia można było dostać od zapachu
sposobiącego się wesela. Z dawien dawna wiadomo bowiem, że grającej muzyce wolno
przejść po jutrzennym niebie, gdyż nie idzie ona obuta w trzewiki i nie idzie
boso, ale idzie tak, jak się iść powinno, cała w skrzypcach i basach. Poza tym
owo granie na tym przejściu mimowolnym czy też naumyślnym po niebie, można było
sobie tłumaczyć jako litkup składany weselnej wsi, prawowitej właścicielce
niebios.
A może
tu wcale nie chodziło o przejście po niebie. Bo jako żywo nikt od nas ze wsi nie
próbował po nim chadzać. Nawet ci, którzy w większe święta wiedli pod złoconym
baldachimem kanonika i stać ich było na szewrowe trzewiki, sukienny surdut i
białą koszulę, i ci młodzieniaszkowie, którzy idąc w rekruty długo myli nogi w
ługowanej wodzie. I jeszcze ci, którym się uchynął rozum i próbowali w odpust
wejść na kościelną wieżę i z kościelnej wieży postawić ten jeden, jedyny jak
serdeczny palec kroczek, dzielący murowany kościół od wyszywanych w legionowe
orły, w skrzydlatych świętych pańskich niebios.
Może ten ojciec,
prowadzący swoją muzykę złożoną z trzech synów: sekundzisty, klarnecisty i
basisty, ten Abraham Judka, przemieniał się na tym błoniu w ojca Abrahama. I ten
Abraham Judka był na tym podwyższonym błoniu Abrahamem z Judei, i jego chałat,
podbity czarną podszewką z jedwabiu, rozwiewał się na wietrze, na wołaniu bożym.
I za nim nie szło tych trzech synów, ale ten jedyny syn basista, umiłowany
Izaak. I chociaż ten umiłowany syn Izaak nie niósł na plecach wiązki suszu, ale
niósł te szerokie basy, które już raz, zimą, były stosem drewien, a więc mogły w
każdej chwili stać się ową wiązką chrustu.
I tak szli po
tym podwyższonym błoniu ten ojciec Abraham i ten syn Izaak, I cały czas
przygrywali. I jutrznia świeciła im przez palce, przez skręcone czupryny i z
większym trudem, ale też świeciła, przez cieniutkie skrzypce i sklejone basy. I
tak idących widziałem na tym podwyższonym błoniu, a więc na niebiosach, i tak
też przechodzili, kiedy przymykałem oczy. A gdy przymykałem oczy, widziałem, jak
nad nimi przesuwa się miecz.
I schodził
ojciec Abraham i syn Izaak z podwyższonego błonia, z wiejskiego nieba pełnego
zwierzęcej sierści, gęsiego pierza oraz licznych trąbek i gwizdków, na błonia
obniżające się gwałtownie pod wierzby, gdzie bieliła się zbita z tarcic
platforma do tańca. Ale chociaż zeszli z podwyższonego błonia, z jutrzennego
nieba wyszywanego w orły, w anielskie skrzydła, nie zdołali uciec od Boga
wołającego z jutrzni, od śmierci utajonej w przesuwającym się po niebie mieczu,
w przepływającej rzece, w równinie przeciągającej się szeroko z drzemki. I
jeszcze nie zdołali uciec od tej starej śmierci chroboczącej się w wiązce
chrustu czy też w owych basach, które w każdej chwili można było połamać na
deseczki i drzazgi.
Szli przez
nizinne błonie pod dymiące w jutrzni wierzby. A w wierzbach, jak w mieczu, w
wiązce chrustu, w połamanych basach, też była utajona śmierć. Tam ją ujrzał mój
ojciec. Stamtąd przyszła po niego.
Niepotrzebnie wstawałem tak wcześnie. Teraz, gdy żydowska muzyka weszła pod
wierzby i przestała grać, kierując się do z dawien dawna upatrzonej stodoły
stale uchylonej dla niej, zapachniało mi siano pełne zsypanych jabłek. Mogłem
się wylegiwać na nim do pierwszej sygnaturki. Matka, śpiewając godzinki,
nakarmiłaby bydło i konie. Dbała zresztą o to, żebym w niedzielę mógł sobie
pospać dłużej.
Ale mnie się
zachciało posłuchać żydowskiej muzyki idącej na festyn, gdyż dawno jej nie
słyszałem. Od śmierci ojca i od śmierci Jaśka nie chodziłem na wesela. Dopiero
tej niedzieli chciałem sobie pofolgować. Poza tym wstając wcześniej niż
codziennie, chciałem zobaczyć dom Heli, kiedy jest zamknięty na skobel i cały w
śnie. A kiedy zobaczyłem jej dom i zaraz potem idącą przez łąki żydowską kapelę,
pomyślałem o domu pod dziadkowym sadem. Wydawało mi się bowiem, że w jego
strzesze musi być ciepłe zagłębienie od naszego snu. Ale nie mogłem dojrzeć
nawet sadu. Wszystko stało w przydymionej, parującej rosą jutrzni.
Później zaś nie miałem czasu spoglądać w ogrody, bo żydowska muzyka zbliżała się
do błonia i szykowała do zagrania. Zresztą żydowska muzyka przyszła też za
wcześnie. Pewnie sobie pomyliła popołudniowy festyn z porannym weselem albo
grając gdzieś w podleśnej wsi, wprost z muzyki wybrała się do nas.
Najprawdopodobniej tak było, gdyż ponoć w naszej wsi, stojącej nad rzeką,
przewiewnej na przestrzał, spało się najlepiej. Wystarczyło się przytulić do
snopka, nie mówiąc o sianie, a natychmiast wchodziło się w sen jak w biały
kamień. Muzykanci, wiedząc o tym, nie chcieli spać w śródleśnej wsi, tylko
przyszli do nas, żeby się wyspać do syta.
Nie mając co
robić, boso, w portkach wdzianych na gołe ciało, wszedłem pod sad. Z rodzących
po raz drugi szczepów obrywałem wprost z ziemi bez jednej skazy jabłka.
Układałem je w koszyku wyścielonym słomą i znosząc do stodoły, zsypywałem do
rozgrzebanego siana. Sądziłem, że pod jesień ożenię się z Helą, a wtedy miło nam
będzie leżeć na sianie, wyjmować z niego jabłka i pogryzać. Pomyślałem też, kogo
zaprosimy na wesele. Wypadało, że trzeba będzie zemleć kilka korcy pszenicy na
placki, zabić tuczonego wieprzka i jednorocznego byczka, nie licząc znoszonych
przez weselników kur, kaczek i gęsi. Chciałem, żeby na moim weselu była cała
wieś. Tańczono by w Domu Ludowym. Jego obszerna świetlica mogła pomieścić
kilkadziesiąt tańczących par. Grać miała żydowska kapela.
Przemyślawszy to wszystko, usiadłem pod sadem wprost na mokrej trawie,
podciągając pod brodę kolana. Zapaliłem papierosa i gwizdnięciem przywołując
wałęsającego się gdzieś w pobliżu psa, zacząłem mu opowiadać o Heli. W jego
ślepiach, przydymionych przez starość, widziałem pojedyncze jabłko wtulone w
trzy listki, a tuż obok jabłka troje dzieci: dwóch synków i córeczkę. Zdaje się,
że chciałem mu jeszcze opowiedzieć o wnukach wracających z nami w malowanej na
wiśniowo bryczce z odpustu, grających na trąbkach i glinianych kogucikach, ale
pies, widząc przelatującą nad sadem srokę, pognał za jej cieniem,
naszczekując.
Spod sadu
zaniosło mnie do stajni. Zgrzebląc i szczotkując konie, nie omieszkałem również
im naszeptywać do uszu tego wszystkiego, o czym przed chwilą dowiedział się
pies. Po czym ostrożnie, żeby nie zbudzić spracowanej matki, wszedłem na palcach
do izby i zdejmując ze ściany lustro, wyniosłem je pod sad. Lustro ustawiłem na
studziennej cembrowinie i zacząłem się golić z parodniowego zarostu. W lustrze
odbijało się prawie całe błonie pod wierzbami i nasz koniec wsi. Przyglądając
się temu wszystkiemu, spostrzegłem, że po prawej stronie twarzy mam dom sołtysa,
a po lewej ugiętą, jak rodząca wielokrotnie chabeta, strzechę najbliższego
sąsiada.
Wtedy pierwszy
raz od paru dni pomyślałem o córce sąsiada. Niemal widziałem ją przechodzącą pod
wierzbami z uniesioną głową, z ustami próbującymi sięgnąć po gałązkę,
przymykałem oczy chcąc dojrzeć wchodzącą do stawu Hele. W tym rozmarzeniu, goląc
się nadal, zaciąłem się brzytwą, więc krzyknąłem otwierając oczy. Przemyłem się
w prawie mroźnej wodzie, aby zatamować krew. Namydlając twarz powtórnie
sięgnąłem po brzytwę. Moja głowa znowu weszła miedzy te dwa domy. Próbowałem
przesunąć lustro stojące na cembrowinie. Nic nie pomagało. Ciągle się widziałem
między tymi dwoma domami. Przeto zabierając lustro z cembrowiny, wyniosłem się
pod sad. Zawiesiłem je w koronie paroletniej jabłonki.
Wprawdzie pod
sadem było ciemniej, że ledwie mogłem się dojrzeć w liściach, czerwonych
jabłkach i w osypującym się w koronę szczepu porannym obłoku, ale wolałem się
golić na pamięć, niż znowu przymykać oczy, żeby dojrzeć w tych dwóch domach
rozrzucone we śnie dziewczyny. Poza tym widząc obydwie dziewczyny we śnie,
zwinięte w kłębki, z kolanami podciągniętymi pod brodę, znowu bym nie wiedział,
która z nich bardziej mi się podoba i z którą mam się ożenić.
Ponieważ było jeszcze wcześnie i przebudzone ptaki dopiero od niedawna
nadziobywały biały rdzeń dnia, wlałem do koryta kilkanaście wiader wody i
rozbierając się do golasa, wykąpałem się. Zmywając z siebie koński kurz i
sierść, sen i rozmarzenie; myślałem o czekającym mnie festynie. Widząc siebie w
tańcu, przy basach, stojącego dla ochłody pod wierzbami, wszedłem do domu, żeby
się ubrać. Z szafy wyjąłem popielate ubranie kupione ubiegłego roku i białą z
wykładanym kołnierzykiem koszulę. Kiedyś spostrzegłem, że gdy jestem w tym
ubraniu i w tej koszuli, wszystkie dziewczyny oglądają się za mną. W tym też
ubraniu postanowiłem iść na festyn. Wysztafirowany, z czupryną mokrą po kąpieli,
wszedłem pod sad, żeby się przyczesać i przeglądnąć w lustrze pozostawionym w
koronie jabłonki.
W mojej twarzy,
zdziwionej nieustannie, widocznie pamiętającej jeszcze z dzieciństwa pasące się
na błoniu krowy przerzucające rogami coraz dalej za las słońce, gęsi skubiące w
rzece pozieleniały obłok, dzięcioła budzącego co rano wiecznie zaspaną starą
jabłoń, czaiła się druga i trzecia twarz.
O tej pierwszej
wiedziałem prawie wszystko, wyjąwszy owo zagapienie się na Chrystusa wydłubanego
z kapliczki, któremu dziadek od sąsiada łatał kawałkiem deski dziurawe plecy, i
sroki dawnego proboszcza, która na ludzi z przysiółka, wypasających plebańskie
łąki, wołała: złodzieje, złodzieje! Również ta druga twarz, zachodząca po trosze
na pierwszą, była mi znana. Tak sobie od dawna wyobrażałem twarz człowieka,
który przy ludziach całuje poranione stopy, śpiewa kościelne psalmy, obwiązuje
psom zmiażdżone łapy, ptakom buduje gniazda, a nie mogąc się porządnie najeść i
ubrać, ściąga z żerdki pod sadem pierzyny, z kurnika kury i wyprowadza ze stajni
sąsiada dorodnego konia. Natomiast w żaden sposób nie mogłem dociec, skąd się
wzięła ta trzecia twarz, widoczna po trosze w pierwszej i po trosze w
drugiej.
Dopiero znacznie
później, gdy tę trzecią twarz przysłoniły dalsze, zrozumiałem, że z taką twarzą
chadza się do dziewcząt, wchodzi z nimi w łąki, w sierpniową wodę zarzuconą
jabłkami i łamiąc w nich opór wierzgającego zwierzęcia, widzi się w ich
źrenicach raczkującego pod sadem berbecia. Patrząc na te trzy twarze
przenikające się wzajemnie, nie bardzo wiedziałem, do której się przyznać i
którą sobie wybrać na co dzień, a którą od święta.
Pamiętam, że
myślałem o tym, idąc z matką do kościoła, myślałem w kościele i nawet wtedy, gdy
wybierałem się na festyn. Przyszedłem zresztą na festyn trochę później, niż
zamierzałem. Żydowska kapela grała od dawna. Na platformie zbitej z nie
heblowanych desek, umajonej jedliną i wstążkami z bibuły, tańczono oberka.
Stałem pod wierzbami za starszymi gospodarzami i za matkami z dziećmi na rękach.
Ponieważ jestem wysoki, mogłem bez trudu ponad głowami stojących przede mną
ludzi widzieć tańczące pary.
Pod wierzbami, w
cieniu, stało kilka rowerów i nawet ze trzy bryczki. Widać, kawalerka z
sąsiednich wsi, dowiedziawszy się, że grać będzie żydowska kapela, ściągnęła
tłumnie na festyn. Przyglądając się pilnie tańczącym, spostrzegłem kilku
chłopaków zza wody, ze wsi Jaśka. Jak zwykle, kieszenie mieli wypchane kastetami
i młotkami. Widać to było w tańcu. Rozpięte marynarki nie rozwiewały się na
wietrze, ale ściśle przylegały do bioder. Bałem się, że cały festyn gdzieś o
zmroku skończy się bójką. Sięgnąłem do kieszeni, sprawdzając, czy siedzi w niej
spluwa.
Nagle wśród
tańczących mignął mi znajomy warkocz. Podnosząc się na palcach, rozpoznałem
Hele. Zabolało mnie w dołku. W kolana osypywał się piasek. Cofnąłem się głębiej
pod wierzby. Nie było wątpliwości, Hela tańczyła z jakimś chłopakiem zza wody.
Trzymając cały czas prawicę w kieszeni, coraz mocniej ściskałem spluwę. Dopiero
gdy poczułem, że z żelaza ścieka pot, wyjąłem rękę i zapaliłem papierosa. Ból w
dołku powoli ustępował. Mogłem swobodnie przestępować z nogi na nogę.
Zapatrzony w tańczących, spoglądając na coraz bardziej rozplatający się w tańcu
warkocz, dopiero teraz wyczułem, że ktoś stoi za mną i cichutko oddycha.
Spojrzałem za siebie. Pod wierzbami, przytrzymując się zwisającej gałęzi, z
trawką w zębach, stała córka sąsiada. Uśmiechnąłem się do niej. Kiwnęła głową.
Zapominając o tańczącej Heli, podszedłem do dziewczyny.
- Chodź, Maryś,
zatańczymy.
I biorąc ją pod
ramię, przepychałem się w stronę platformy. Kapela akurat przestała grać.
Tańczący schodzili z platformy pod wierzby. W przejściu natknąłem się na Hele
idącą pod rękę z chłopakiem zza wody. Widziałem, że Hela chce wysunąć rękę spod
jego ramienia i podejść do nas. Ale myśmy już wchodzili na platformę, podchodząc
do muzykantów. Przywitałem się z klarnecistą. Znaliśmy się od paru lat, odkąd w
powiatowym miasteczku stawaliśmy do asenterunku. Zauważyłem, że pogadując ze mną
przez cały czas przygląda się stojącej obok Marysi. Wreszcie, nie mogąc
widocznie dłużej wytrzymać, spytał:
- Twoja? Cymes.
Kiedy wesele? Byle szybko, a zagram wam. Och, jak ja ci zagram, Piotr. Nikomu
tak nie grałem. - A biorąc Marysię pod brodę i podnosząc jej twarz do słońca,
powtórzył: - Ładna, Piotr. Jak szabas szabasem, niedziela niedzielą, nie
widziałem takiej. Skądżeś ją wytrzasnął?
- A, tego ci,
bratku, nie powiem. Jeszcze byś tam polazł. I grałbyś przez calutką noc, i
śpiewał, póki by nie wyszła na próg i za tobą jak za świętym, jak za
czarodziejem, wzdychając, nie poszła. A ja się męczyłem. Nie masz pojęcia, jak
ja się męczyłem. Takiego berbecia na rękach nosiłem. I uczyłem chodzić. Za uszy
targałem, żeby mi urosła. A jak mi urosła, to chcę z nią zatańczyć. Zagrasz nam,
Mojżeszu?
- A jakże
inaczej. Zagram wam. Piotrze. Zagram, jak zaśpiewasz.
Podszedłem do wspartych o wierzbę basów. Zabębniłem
po ich plecach palcami. Z ławeczki zbitej z dwóch desek i wkopanej w ziemię
podnieśli się muzykanci. Wyjąłem pięciozłotówkę i wrzuciłem w basy. Muzykanci
czekali. Kazałem im grać sztajerka. I wpadając po pierwszej nucie w glos
skrzypiec i klarnetu, zaśpiewałem. O dwóch frajerkach, co mi wodę niosły. Stopy
i kolana, i twarz moją, smagłą w jutrzni, przemywały. Do sucha warkoczem w izbie
wycierały. Na łóżeczku kładły, piórkiem łaskotały, żebym się
uśmiechał.
Śpiewając
widziałem, że ludzie stojący pod wierzbami podchodzą do platformy. Również
kawalerka trzymająca się bliżej muzyki, wchodząc na platformę, nie kwapiła się
do tańca. Śpiewając ciągle, podszedłem do Marysi. Kłaniając się jej czapką do
samiutkich desek, poprosiłem ją do tańca. Tańczyliśmy sami. Patrząc w oczy
Marysi, widziałem w nich coraz więcej ludzi. Za ludźmi, na ogromnym kole błonia,
wirowały wierzby. Pod wierzbami w migających mi twarzach ludzi starałem się
dojrzeć głowę w jasnym warkoczu. Jakoż tańcząc z Marysią i patrząc w jej oczy,
tańczyłem równocześnie z Hela. I jeszcze raz podszedłem do muzyki, żeby
zaśpiewać dla niej.
Po sztajerku
muzykanci zagrali polkę. Dopiero wtedy na deski weszła kawalerka. Ale i tak nie
miałem spokoju. Co chwila ciągano mnie do basów i przypłacając, zmuszano do
śpiewania. Od tańczenia, od śpiewania, od upału, który wprawdzie przygasał, ale
jeszcze stał wysoko nad wierzbami, moja koszula była przepocona do nitki.
Również Marysia, poprawiając spadające jej na oczy włosy, obcierała twarz
chusteczką. Przeto gdy muzyka przestała grać, odkładając instrumenty, wyszliśmy
pod wierzby. Stojąc pod wierzbami i pogadując o muzyce, nawet nie usłyszeliśmy,
że ktoś do nas podszedł. Obejrzeliśmy się dopiero wtedy, gdy między nas weszła
ręka z czerwonym jabłkiem. Tuż za nami stała Hela z tym chłopakiem zza
wody.
- Masz tu
jabłko. Należy ci się. Za śpiewanie.
Wziąłem z jej
ręki jabłko i rozłamując je na pół, podzieliłem się nim z Marysią. Jedząc
połówkę jabłka, przyglądałem się Heli i chłopcu zza wody. Byli do siebie
podobni. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie moich ojców, kiedy byli młodzi.
Wówczas też byli do siebie podobni. A na starość można ich było wziąć niemal za
bliźniaków. Ale poza tym podobieństwem był jeszcze w twarzy Heli przedwczorajszy
zmierzch i woda zarzucona jabłkami, i dziadkowa strzecha pod jabłoniami, i
wracanie przez jutrzenne ogrody. I nie byłem pewien, czy to czerwone jabłko
dostałem tylko za śpiewanie. Przypominając sobie obydwie dziewczyny z moich
snów, przechodzące jedna po drugiej błoniem, podałem Heli nadgryzioną połówkę
jabłka. Pogłaskała mnie po twarzy, odgarniając mi z czoła włosy. I przytulając
się do chłopaka zza wody, spytała:
- Zatańczysz ze
mną. Piotrze?
- Jeszcze nie
grają, Helu. Jak zagrają, zatańczę. A teraz was proszę na malagę.
Chłopak, ujmując za łokieć Hele, pociągnął ją za sobą. Szedłem za nimi,
obejmując wpół Marysię. Patrząc na chłopaka, zauważyłem, że prawa poła jego
marynarki odstaje i jest nieco dłuższa. Zastanawiałem się, czy w kieszeni ma
tylko młotek, czy też spluwę. Zdejmując rękę z biodra Marysi, sięgnąłem mimo
woli do kieszeni. Był w niej chłód niklowej stali.
Między gałązkami
wierzb migał mi co chwila prawie ciemny od słońca kark chłopca zza rzeki. Widać,
chłopak zwożąc zboże, lubiał się wylegiwać na furce. Poza tym już z tej
opalenizny, nie mówiąc o jego ciężkim, przelewającym się kaczkowato chodzie,
można było poznać, że tych furek zboża musiało być sporo. Spojrzałem jeszcze raz
na jego gęstą, prawie białą czuprynę. I aż mnie ręka zaświerzbiała. Za taką
czuprynę najlepiej się podrywa z ziemi, unosi pod gwiazdę, żeby było widać, i
bije między oczy.
Przy bufecie
skleconym z kilku desek było tłoczno. Popijała prawie cała kawalerka. Chłopak
zamówił butelkę malagi, rozlewając ją do porcelanowych garnuszków. Wypiliśmy
duszkiem. Z kolei ja postawiłem butelkę. Stojąc pod wierzbami, sączyliśmy wino.
Miało smak wyjętego z gliny noża i dalekiego, dziecinnego snu. Gdy byliśmy przy
czwartej butelce, zaczęła grać muzyka. Hela położyła mi rękę na ramieniu.
Spojrzałem w jej twarz. Przypominała mi ową szesnastoletnią dziewczynę z
okolicy, uciekającą przez podszyty leszczyną las przed kozakiem z wyjętą szablą.
Las był coraz głębszy, a kozak coraz bliższy. Jego szabla, ścinając leszczynowe
witki, dosięgła warkocza. Natrafiając na brzózkę, drasnęła jej skórę. A na gołej
polanie cięła ją przez plecy, cięła ją przez plecy, cięła ją przez plecy. Na
mech, na jagody spadł odcięty warkocz. Z nagiej szabli spadła biała skóra brzozy
i kropla żywicy, i zmierzchu, i śmierci. I od tamtej wojny leży ta dziewczyna w
kościele pod szkłem, nawet drobnym piórkiem przez czas nie draśnięta. W jej
otwartych oczach jest las i jest kozak z wyciągniętą szablą.
Objąłem Hele za ramiona. Jej rozgrzane ciało pachniało jeszcze tamtym snem ze
strzechy. Pachniało malagą. Żelazem i szablą. Brzozą i kozakiem, i chłopcem zza
wody. Widząc to wszystko i czując to wszystko, chciałem zdzielić pięścią między
oczy tego chłopca zza wody stojącego przede mną, siorbiącego wino, tego kozaka
pędzącego przez las z obnażoną szablą. A gdy już chciałem to uczynić, chłopak
się odwrócił, żeby położyć garnuszek na desce. Zobaczyłem jego prawie czarny
kark. I równocześnie zobaczyłem furki zboża, niemal syczącego od upału. I tego
chłopca leżącego na snopkach, pogwizdującego przez zęby, wsłuchanego w
klekotanie wozu na polnej dróżce, wjeżdżającego pod dworski sad, zrywającego
jabłka z gałęzi szorujących o zboże. I zamiast tego chłopca zobaczyłem Jaśka
wyprowadzającego z dworskiej stajni karą trzylatkę. Kara była we wstążkach, pod
siodłem. Jasiek w czarnym surducie, pod krawatką, z białą wstęgą i z mirtem
przyszpilonym do piersi. Obok niego stała wdówka, za nią młodziutka służąca w
welonie.
Pociągnąłem Hele
za rękę. Niemal biegnąc weszliśmy w muzykę. Tańcząc, czułem, jak w Heli podnosi
się na przednie kopyta wiosenny źrebak. I zrywa się na cztery nogi, i biegnie
truchcikiem pod kwitnącym sadem, a z sadu galopem w białą koniczynę. A wtedy
poruszyły się dwa większe jabłka, dwa żywe stworzenia. Moje ręce zeszły na
warkocz, na kark, na plecy dziewczyny. Dwa żywe stworzenia oddychały we mnie. I
nie bolał mnie szczyt brzucha, i gardła nie miałem przeszytego strzałą. W coraz
szybszy taniec wchodziłem jak w wodę nagrzaną na całodziennym upale. Jedynie na
ustach miałem smak żelaza, smak kozackiej szabli.
Obok nas tańczył
z Marysią chłopak zza wody. Spostrzegłem, że co chwila zerka w naszą stronę.
Uśmiechnąłem się do niego, do kozaka, do Jaśka. Chłopak przystanął przed basami,
przypłacił i zaśpiewał. I kiwnął mi ręką. Gdy się skończył jego kawałek,
stanąłem przy basach, przypłaciłem i ja z kolei zaśpiewałem. I tak kilka razy
pod rząd. Zziajani, przepoceni do ostatniej nitki, zeszliśmy z desek pod już
zmierzchające się wierzby. Spod wierzb, pod którymi kręciło się coraz więcej
pijanych, ktoś nas znowu wyciągnął do bufetu. Z bufetu zaszliśmy jeszcze na pół
litra do pobliskiego domu. Gdy z powrotem weszliśmy na deski, było prawie
ciemno. Wprawdzie platforma była oświetlona dwoma naftowymi lampami, ale wierzby
i błonie, mimo że przedwrześniowe niebo nad nimi było omiecione z sierpniowych
burz i wybijały się z niego gwiazdy wielkie jak psie łby, stało w
fiśtronie.
Teraz dla
odmiany tańczyłem z Marysią. Była znacznie wyższa od Heli. Jeśli głowa Heli
sięgała mi zaledwie do ramienia, tańcząc z Marysią, miałem jej twarz tuż koło
ust. I zachciało mi się podnieść jej głowę do nieba, zobaczyć jej wydęte usta,
zerwać wierzbową gałązkę, podać ją dziewczynie. A kiedy by ją zaczęła miażdżyć
zębami, aż zielony sok popłynąłby po jej brodzie, pocałowałbym ją w usta, żeby
poczuć goryczkę wierzbowego łyka, stygnącego dnia, ciemnych jagód ścinanych
przez kozacką szablę.
Ale Marysia,
tańcząc ze mną, tańczyła obok mnie, obok jagód, obok całowania. I moja ręka
leżąca na jej plecach nie chciała się podnieść, nie chciała mnie słuchać i zejść
na jej kark, na jej obojczyki. I mój język, gdyśmy podchodzili do basów i kiedym
przypłacał, i kiedym śpiewał, nie chciał się rozsupłać do Maryś, Marysiu,
Marysieńko miła. Zresztą bałem się tego języka. Wydawało mi się, że zamiast mnie
zaśpiewa chłopak zza wody, kozak biegnący przez brzozowy las z obnażoną
szablą.
Tańczyliśmy
niemal do białego rana. Gdy schodziliśmy z desek, błonie pod wierzbami, zalane
po kostki rosą, siwiało w brzasku. Ponieważ byliśmy jednymi z ostatnich
schodzących z platformy, odprowadziliśmy żydowską kapelę do pobliskiej stodoły.
Postaliśmy jeszcze chwilę przy uchylonych wrotkach, przyśpiewując gramolącym się
na siano muzykantom. Gdy uciszyły się odłożone na siano skrzypce i basy, a siano
rozgrzebane do snu przestało naszeptywać, zaproponowałem dziewczynom, żebyśmy
odprowadzili do rzeki chłopaka zza wody. Wprawdzie się wzbraniał, powiadając, że
rzekę zna na pamięć i z zamkniętymi oczami znajdzie bród, ale gdy Hela wzięła go
pod ramię, dał się poprowadzić.
Ponieważ ogrody
były całe w rosie, zdjęliśmy buty, podwijając do kolan nogawki spodni. Szliśmy
gęsiego po wąziutkiej ścieżce, ubitej na kamień stopami kilku pokoleń. Ścieżka,
udeptana w żelazistej glinie, już wystygła po całodziennym upale. Parzyła stopy
bardziej od lodu. Toteż żeby się rozgrzać, niemal biegliśmy przez ogrody. Gdy
dochodziliśmy do rozlewiska, Hela, idąca tuż przed chłopakiem, została w tyle.
Przytuliła się do mnie. A widząc, że tamci się nie oglądają, pociągnęła mnie za
czuprynę, całując w usta. I podśpiewując sobie, znowu wybiegła przed chłopca zza
rzeki.
Gdy schodziliśmy
z wału, z rzeki widocznej stąd jak mikowy jaszczur, podniosła się jutrznia.
Zaczęliśmy coraz szybciej biec do tej rzeki, do tego jaszczura, do tej jutrzni,
przez wysoki chrust. Roztrącane łokciami gałązki biły nas po twarzach.
Schylaliśmy głowy starając się ich uniknąć. Właśnie pod tym chrustem, akuratnym
do pędzania pod nim biczowników, natknąłem się na Marysię. Objąłem ją wpół.
Obejrzała się. W zębach trzymała drobniutką gałązkę. Zielony sok spływał jej z
kącika ust. Pocałowałem ją w te usta z drobniutką gałązką, z kroplą zielonego
soku. O gałązkę rozciąłem sobie wargę. Smak krwi zmieszał się ze smakiem
wiklinowej miazgi. Patrząc na wyraźnie wystraszoną Marysię, odchyloną do tyłu, z
zieloną miazgą roztartą na całym policzku, wydawało mi się, że ramieniem
obejmuję cały pobliski wiklinowy krzak i wargami na oślep staram się odnaleźć
jego twarde usta.
Trwało to
zresztą krótko, bo chłopak i Hela, biegnący przed nami, już nas nawoływali.
Krzycząc: - hop! hop! - biegliśmy do nich pod smagającą nas wikliną. Oni stali
nad rzeką. Chłopak niżej, prawie nad samą wodą. Hela na pagórku zarośniętym
żółtym zielem, sięgającym jej do pasa. Chłopak z płyciutkiej w tym miejscu wody
wybierał co poręczniejsze kamienie, starając się przerzucić nimi rzekę. Ale
jakoś mu to nie szło. Kamienie spadały do wody. Przytrzymując się ziela,
zszedłem do niego. Wybrałem sobie kilka kamieni i zacząłem nimi rzucać.
Słyszałem, jak spadają w chrust po tamtej stronie rzeki.
- Śmigłą masz i
celną rękę. Ptaka byś trafił w locie. Ale na stole nie dałbyś mi
rady.
- Chcesz
spróbować?
- Dlaczego
nie?
Wyszliśmy na
pagórek. Udeptaliśmy wysoką trawę. Położyliśmy się na niej, łącząc ciasno ręce.
Pod moją naciskającą łapą drgnął jego łokieć, zatrzeszczały kostki w nadgarstku
i ręka zaczęła się pochylać do ziemi. Patrzyłem na niego spode łba. Zaczesane do
góry włosy spadły mu na czoło. Oczy wyraźnie się powiększyły. Z wysiłku drżała
mu broda. Zaczął postękiwać. Zwilżając językiem wargi i przesuwając jego
koniuszek z kącika ust w kącik, starał się w ten sposób pomóc coraz bardziej
przechylającej się ręce. Gdy jego kwadratowa głowa zaczęła coraz szybciej
chodzić na sztywnym z wysiłku karku, a lewa noga podnosić się i opadać, podnosić
się i opadać, rozgrzebując trawę na piasku, nie wytrzymałem i roześmiałem się.
Przypominał mi naszego psa, który w czerwcu na łąkach, chcąc ugasić nękające go
pragnienie, wsadził łeb do dzbanka z kawą i nie mógł go stamtąd wyjąć. Latał z
nim po łące, naszczekując weń.
Chłopak
skorzystał z tego i wyrównał ręce. Teraz on, zbierając się w sobie, przechylał
moją dłoń do ziemi. "O, ty tatarski twardzielu", pomyślałem, "już ja ci pokażę".
I napinając mięsień po mięśniu, wyrównałem ręce. Ale żeby przechylić jego dłoń i
przygnieść ją do trawy, nie miałem już siły. Teraz ja z kolei stękałem,
potrząsałem głową na sztywnym karku i kopałem trawę. I na próżno zwoływałem w
sobie tamtą wściekłość, gdy chłopaka zobaczyłem tańczącego z Helą. Ręce nasze
ani drgnęły. Dziewczyny, a zwłaszcza Hela, sekundując naszej walce słowem i
śmiechem, zeszły nad wodę. Stamtąd też, mocując się nadal, usłyszeliśmy, jak
któraś z nich woła:
- O, Jezu, ale
ryba! Jak czółno.
Zerwaliśmy się z
ziemi i zbiegliśmy do nich na łeb na szyję. Oczywiście żadnej ryby nie było.
Zresztą chociażby się wreszcie zjawiła owa ryba żyjąca w naszej rzece i mająca
nas wszystkich nakarmić i tak byśmy jej nie zobaczyli. W tym czasie bowiem,
kiedyśmy się mocowali, podobna jeszcze przed chwilą do mikowego jaszczura rzeka
zmieniła się i cała była ogromną rybą dźganą widłami. Jakoż jutrzni udało się
wreszcie przeskoczyć trzyletni chrust i powrzucać dzidy w sam środek wody.
Chłopak nie dał jednak za wygraną. Stojąc nad rzeką, że na jej białym dnie było
widać czubki jego butów, wyjął z kieszeni spluwę i przerzucając ją z ręki do
ręki, powiedział:
- Jeśliś taki
chojrak śmigły i mocny, spróbujmy się na "zabawki". Widzę, że ją też masz.
Kieszeń ci odstaje.
- A do czego
chciałbyś strzelać?
- A chociażby do
tej tam osiki.
- Jak przegrasz,
stawiasz wódkę na moim weselu.
- Jeszcze nie
wiadomo, kto komu postawi. Zaczynamy?
Słowo się
rzekło, zaczynamy.
Podeszliśmy do
rosnącej nad wodą niemal białej osiki. Nie drżał na niej ani jeden listek.
Pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć taką osikę. Idąc od pnia stopa za stopą
odmierzyliśmy dziesięć kroków. Umówiliśmy się, że każdy będzie miał po siedem
strzałów. Jako gość pierwszy zaczął chłopak. Trafił. Białe łyko spadło w wodę.
Poruszyły się listki na najniższych gałązkach.
Ja też trafiłem.
Spod kory wypłynęła kropla miazgi, powiększając się szybko do sporej źrenicy.
Drgnęła w niej i pociemniała czerwona tęczówka jutrzni. Gdy chłopak, strzelając
po raz drugi, trafił w osikę z tą powiększającą się źrenicą, na wierzchołku
drzewa sepleniły liście. Z pnia patrzyły na nas coraz większe oczy. Strzelaliśmy
teraz coraz szybciej. Gdyśmy skończyli, a w wiklinie ucichło echo wystrzałów i
nad rzeką rozwiał się dym, poranione drzewo patrzyło na nas wybitą wyraźnie w
pniu twarzą.
Pierwsza
krzyknęła i zaczęła uciekać Hela. Za nią Marysia. Pobiegliśmy za nimi nawołując.
Dogoniliśmy je dopiero w chruście. Z trudem udało się nam sprowadzić je z
powrotem nad rzekę. Za nic jednak nie chciały podejść do drzewa. Zeszliśmy doń
sami. Faktycznie, z kilku kroków wydawało się, że spod prawie białej kory, z
rdzenia pnia, wypływa czyjaś twarz. Przez głowę przeleciały mi wszystkie
opowieści o czarownicach mieszkających w osikowym drzewie. Podeszliśmy do samego
pnia. Policzyliśmy dziury po kulach. Było ich czternaście. Z dna rzeki
wygrzebaliśmy dwie kule siwego iłu. Rana po ranie zalepialiśmy coraz wyraźniej
wypływającą z rdzenia twarz. Gdy zacierałem iłem ostatnią ranę, drzewo
westchnęło i znowu uciszyło się do najdrobniejszego listka. Podałem chłopcu rękę
i klepiąc go w plecy, rzekłem:
- Celnyś. Byle
tak na wojnie.
- Tyś też celny.
A co do wojny, to chyba się na niej spotkamy. Wszyscy mówią, że lada dzień
będzie.
- Ano, tak
gadają Na niebie ją widzą. W słupach zorzy i w ptakach. W rzece też ją widzą. Po
dnie białym z karabinem chodzi. Rybim okiem z iłu na rekrutów zerka. A myśmy ją
w tym drzewie pewnikiem zdybali.
- Możeśmy
zdybali. Kto tam wie to drzewo. Osika jak baba, jak ta czarownica, wszystko, co
chcesz, paple.
Podeszliśmy do
dziewczyn. Spytały prawie równocześnie:
- I który z was
lepszy?
- Osiczyna -
rzekłem. - Kuma wasza biała. Osiczyna. Pogwizdując i idąc gęsiego, gdyż brzeg
był urwisty, podmyty przez rzekę i ścieżynka ledwie w nim wybita, doszliśmy do
brodu. Podwijając spodnie za kolana, weszliśmy do wody. Wprawdzie chłopak
powiadał, że da sobie radę, ale już wiedziałem, że nie umie pływać, i na wszelki
wypadek wolałem iść z nim. Gdy weszliśmy na piaszczystą łachę, zdeptaną przez
wracających wcześniej od nas z festynu, ciągnącą się aż po wiklinę na tamtym
brzegu, nachylając się nad wodą i czerpiąc ją garściami, przemyliśmy twarze.
Woda cieknąca nam przez palce miała kolor wypływającej z rdzenia osiczyny
czerwonej miazgi. Poza tym tuż przy blasku pachniała śniętą na upale rybą,
wodorostami, wyrzuconymi małżami i kawałkami zbutwiałego drewna.
-
Przyjdziesz na moje wesele? - spytałem chłopaka, mierzwiąc mu spadające na oczy
włosy.
- Przyjdę. Ale
ty chyba przyjdziesz do mnie wcześniej. Zaśpiewasz mi, Piotrze. Lubię cię, gdy
śpiewasz. Chociaż i bez śpiewania też cię lubię, chłopie.
-
To zaglądaj do nas.
- Myślisz, że
nie będę?
- Myślę, myślę,
Stachu. Nawet wiem, że będziesz. Widziałem to w tobie.
- O, nie
wiedziałem, że masz takie dobre oko.
Roześmiałem się
i wskazując na stojące na brzegu dziewczyny, rzekłem:
- Może złe,
kolesiu?
I odwracając się
na pięcie, wszedłem w sięgającą mi zaledwie po kostki wodę. Gdy wyszedłem na
wysoki brzeg i stanąłem przy Heli i Marysi, chłopak już wchodził w wiklinę.
Obejrzał się jeszcze, wznosząc nad głową zwinięte w jedną pięść ręce. Po czym
gwizdnąwszy kilka razy na palcach, zniknął nam w chruście.
Wziąłem dziewczyny pod ręce i przytulając się do nich, wszedłem w wiklinę.
Spłoszyliśmy żerujące na polance stado bażantów. Dziewczyny wystraszone jeszcze
mocniej wtuliły się we mnie. Skorzystałem z tego, całując je po kolei w usta.
Przez cały chrust szliśmy ocierając się biodrami. Nie wytrzymałem i moja ręka
weszła w stanik Heli. Miałem w ręce to wielkie jabłko, to żywe stworzenie. A
ponieważ również moja lewa ręka była przyzwyczajona do jabłka, do żywego
stworzenia, chociaż ją z całych sił powstrzymywałem i mitygowałem w myślach,
znalazła się za stanikiem Marysi. Dziewczyna początkowo odsunęła się ode mnie,
ale gdy w mojej dłoni znalazła się ta odwrócona, żywa bera, jeszcze mocniej
przytuliła się do mnie.
I umyślnie
szliśmy przez ten trzyletni chrust coraz wolniej. A idąc przez chrust,
zapomniałem i w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, który owoc bardziej
lubię. Jabłko czy też berę. Pewnie dlatego nie mogłem sobie przypomnieć, że nie
miałem w zwyczaju ważyć w dłoni ani jabłka, ani bery. Zrywałem z gałęzi i
spragniony wbijałem w nie zęby, żeby jak najśpieszniej ugasić pragnienie. A z
tych dwóch żywych owoców znałem tylko jabłko. Wiedziałem, jak smakuje i jak
wchodzi to żywe jabłko w te jabłka targane z gałęzi. Toteż znając już to jabłko,
tym pilniej strzegłem żywej bery.
Idąc i nie
mówiąc przez cały czas ani słowa, weszliśmy na wał. Stąd widzieliśmy całą wieś
zakutą w sen, ale już z kogutem wrzeszczącym na płocie na cietrzewia jutrznię.
Równocześnie wystraszyliśmy się tego koguta i tej jutrzni i odsunęliśmy się od
siebie, i naraz w trójkę zaczęliśmy na wyprzódki mówić o rzece, o Stachu, o tej
twarzy coraz wyraźniej wypływającej z rdzenia białej osiczyny.
I
tak pogadując weszliśmy w ogrody. Hela chciała nas zaciągnąć na jabłka do sadu
jej dziadków. Już jednak dobrze świtało i bałem się, że najpierw pobudzimy psy,
a po nich wyrwiemy z płytkiej starczej drzemki dziadków. Obiecałem dziewczynom,
że gdy podejdziemy pod mój dom, natargają sobie, ile będą chciały, jabłek.
Zrezygnowawszy z jabłek z dziadkowego sadu, biegliśmy truchcikiem przez zalane
rosą ogrody. Dziewczyny przede mną, ja za nimi. Śmigały ich bose stopy. Na
plecach podskakiwały, razem z warkoczami, powiązane sznurówkami
trzewiki.
Tak boso, gdy
spadł deszcz, szło się do kościoła. Dopiero przed kościołem, obmywając nogi w
kałuży, ubierało się trzewiki. Zresztą te ogrody, również bose i niemal nagie po
żniwach, przypominały po trosze kościół. Zwłaszcza że już zaczynały się złocić
dalekie wzgórza za Wisłą z drewnianym wiatrakiem i z parafialnego kościoła
odezwała się sygnaturka. Tuż po niej nad naszymi głowami odezwał się skowronek.
Jak pierzasta strzała wypuszczona z łuku, wyszywał coraz wyższą
pogodę.
Pod tym
skowronkiem zbliżyliśmy się pod mój dom. Dziewczyny weszły pod młode szczepy i
nachylając gałązki, obrywały z nich jabłka. Pomagałem im, sięgając po gałązki
wyższe, na których jabłka były dorodniejsze. Zrywanymi jabłkami obdzieliłem je
sprawiedliwie. Gdy dziewczyny miały już pełne zanadrza jabłek, podeszliśmy pod
stodołę. Uchylając drzwiczki, siedliśmy na belce. Pogryzając jabłka,
obgadywaliśmy kawalerkę z festynu.
Gdy pod
wierzbami przejechał pierwszy wóz po drzewo do lasu, dziewczyny zaczęły się
zbierać do domu. Chciałem je zatrzymać, a nawet zaciągnąć do stodoły na siano,
żeby poleżały przy mnie, żebyśmy się nacieszyli sobą, najedli do syta
zalęgniętych jabłek. Ale odmówiły, powiadając, że w domu na pewno niepokoją się
o nie. Wszedłem pod sad. Faktycznie u Heli i Marysi były uchylone drzwi od
sieni. Przeto nie zatrzymując dziewczyn dłużej, pożegnałem się z nimi, umawiając
się w najbliższą niedzielę nad rzeką. Gdy odchodziły przez błonia pod wierzbami,
stałem przy furtce. Stałem dopóty, dopóki nie zamknęły się za nimi uchylone
drzwi sieni.
Podszedłem do
koryta przy studni, żeby się umyć. Nalewając wodę i rozglądając się po sadzie,
spostrzegłem, że w koronie jabłonki nadal wisi lustro. Zachciało mi się spojrzeć
w nie, żeby się przekonać, jak też wyglądam po festynie, po piciu, po
przechadzce porannej nad rzeką: I jakbym się bał, że coś w sobie spłoszę,
podchodziłem do lustra na palcach. Już z paru kroków widziałem w lustrze
drzemiący nadal sad, pole za sadem i parę domów za polem.
Zamknąłem oczy i na oślep przeszedłem tych parę kroków dzielących mnie od
lustra. Gdy wyciągniętymi przed siebie rękami dotknąłem pnia jabłonki, opadłem
na pięty. Ale jeszcze spory kawałek czasu stałem przed lustrem z zamkniętymi
oczami. Dopiero słysząc wybiegającego z kukurydzy psa i łaszącego się mokrym
łbem do moich bosych stóp, otworzyłem oczy. Cofnąłem się o krok, gdyż niemal
dotykałem twarzą lustra. Z tak bliska moja twarz przypominała po trosze owo
oblicze wypływające z rdzenia osiki.
Dopiero z paru
kroków, gdy jabłka zaokrągliły się na powrót i każdy liść był obszyty światłem,
rozpoznałem siebie. Byłem jednak inny od siebie porannego. Jakby gdzieś daleko,
chciałoby się rzec, za widnokresem, zobaczyłem w mojej twarzy obydwie dziewczyny
i chłopaka zza wody, a po nich stojącego na złotych wzgórzach Jaśka.
Uśmiechnąłem się do nich wszystkich, a w gruncie rzeczy do siebie, rozczesując
palcami zmierzwioną czuprynę.
A ponieważ
jeszcze mi szumiało w głowie po wypitej maladze, po kilku kieliszkach wódki,
wziąłem się pod boki i zacząłem się krygować między widocznymi w lustrze
jabłonkami. I nagle zachciało mi się zatańczyć przed tymi wszystkimi ludźmi
wyzierającymi z mojej twarzy. Najpierw ostrożnie, później coraz szybciej i
głośniej, przytupywałem na bosaka. Pies, kręcący się pod sadem, biegał koło mnie
naszczekując. Sad, widoczny w lustrze, jego korona, obsypana jabłkami, kawałek
pola i kilka domów za polami przytupywało razem ze mną.
Spodobało mi się
to wszystko, więc zacząłem tańczyć na dobre, gwiżdżąc przeraźliwie na palcach,
przypłacając od czasu do czasu niewidocznym basom, potrząsając nad głową
niewidoczną rózgą, krygując się i przyśpiewując. Widać, miałem jeszcze dobrze w
czubie, skoro w tym tańczeniu przed lustrem, pod porannym sadem, widziałem się
raz z Helą, raz z Marysią, to znowu z wdówką, z Jaśkową służącą.
Właśnie na tym tańcowaniu zastała mnie idąca po zastodolu żydowska muzyka. Zanim
ich spostrzegłem, oni już zagrali. A ja nie widząc ich wcale i ciągle myśląc, że
jestem na festynie, tańczyłem w ich muzyce. Dopiero gdy Mojżesz zaszedł mnie
niepostrzeżenie z boku i tuż nad moim uchem wrzasnął na klarnecie,
przystanąłem.
- Widzę, Piotr,
że u ciebie ciągle festyn.
- Jakże by
inaczej. Przecież gracie.
- Aż kim
tańczysz? Z Marysią?
- Jakby ci tu
rzec. I z nią, i nie z nią. Z tym wszystkim po trosze. Wskazałem na lustro.
Mojżesz, niższy ode mnie, stanął na palcach i spojrzał w lustro.
-
Nie dasz temu rady. Na śmierć się zatańczysz, gdybyś chciał to wszystko solidnie
wyhulać. Za dużo tego w lustrze, chłopie. I sad, i pole za sadem, domy za polem,
złote wzgórza i za złotymi wzgórzami jeszcze coś i jeszcze. Lepiej zostań przy
Marysi. Zostań przy niej, Piotr. I spraw weselisko. Zagramy ci, chłopie. Jak się
patrzy, zagramy.
Stałem przed
nimi boso z podwiniętymi do kolan portkami, w rozchełstanej koszuli. I widziałem
tego Abrahama Judkę, a za nim ojca Abrahama niosącego wiązkę chrustu i
prowadzącego pierworodnego syna, i ściskającego pod pachą miecz. Nad nimi
przelatywał dostający nagle skrzydeł młodziutki sad i podobny do skrzydlatego
sadu archanioł grający na trąbie.
- Jak tak bardzo
chcesz, to zostanę przy niej, Mojsze. Zostanę przy Marysi.
-
No, to zatańcz z nią. Patrz w lustro i tańcz. Ale tylko z nią. A my ci
zagramy.
I znowu
tańczyłem przed lustrem, pełnym wirującego sadu, zielonych, żółtych i czerwonych
jabłek. Ale oprócz Marysi widziałem w sadzie, w jabłkach, twarz Heli, twarz
chłopca zza rzeki, Jaśka i jego wdówkę, i młodziutką służącą obejmującą
obydwiema rękami stromy brzuch. Przymykałem oczy, ale nadal widziałem tak samo.
Przytupywałem coraz ogniściej aż do bólu w kostkach, gwizdałem na palcach, ale w
żaden sposób nie mogłem ich spłoszyć. Byli przy mnie. Wszyscy byli we mnie.
Nagle muzyka przestała grać. Przystanąłem.
- No, jak tam,
Piotr? Tańczyłeś z Marysią? I tylko z Marysią? Przyznaj się,
kochasiu.
- Powiem na
weselu, Mojsze.
- Jak tam
chcesz, poczekam. A teraz idź spać. Zielonyś jak jabłko. I muzykanci, biorąc
basy na plecy, a skrzypce pod pachy, zrywając sobie po jabłku na drogę, odeszli
pod wierzby. Nad nimi przelatywał archanioł. Podszedłem do jabłonki i zdjąłem z
gałęzi lustro. Położyłem je światłem do ziemi. Po czym, zataczając się od malagi
i od tańczenia pod sadem, widząc nieustannie przelatującego archanioła, ale już
we mnie, wszedłem w siano. Zasnąłem razem z przelatującym przeze mnie
archaniołem. Czułem, że oddycha we mnie. Od jego oddechu lustro zachodziło mgłą.
Ale nadal widziałem wszystko w lustrze. I wszyscy w tym lustrze
tańczyli.
Rano
skoro świt zjawił się na rowerze, przy pistolecie, z karabinem przerzuconym
przez plecy, komendant policji. Przywiózł kartę mobilizacyjną. O mobilizacji
wiedziałem już wcześniej od nauczyciela, który rok temu, jako jedyny człowiek w
okolicy, sprawił sobie słuchawkowe radio. Akurat stałem przy studni, nalewałem
wodę do drewnianego koryta, żeby napoić konie, gdy na podwórze wszedł komendant,
prowadząc przed sobą rower za siodełko. A zrywając jabłko wiszące nad studnią i
oglądając je pod światło, rzekł:
- Jakie jasne.
Pestki widać co do jednej. Dziwne. W was też wszystko widać. Do najmniejszej
pestki. - A przyglądając mi się uważnie dodał: - Tyś też przezroczysty. Jak to
jabłko. Jak woda. Strusia masz, kochasiu, co? Struś to taki ptak. Jak co, to łeb
w piasek. A ty byś wszedł w siano. W pierzynę i w siano. Znam was, pierzyniarze.
Rydz się wam nie widzi. Witos wam tu pachnie. A Witos kiblował. I będzie
kiblował. To na jego rozum.
I nagryzając
jabłko, wsiadł na rower. Gdy wjeżdżał w furtkę, dopadł go pies. Ujadając i
podskakując, starał się dosięgnąć nogawki żandarma. Komendant, celując szpicem
buta w psi pysk, starał się wyzwolić od niego. Nie patrząc na ścieżkę prowadzącą
pod wierzby, wjechał w jakiś większy dołek. Stracił równowagę i rymnął jak
długi. Pies tylko na to czekał. Dopadł jego nogi. Policjant krzyknął. Spod jego
rajtek powyżej kolana wyłaziła bielizna. Gwizdnąłem na czającego się do
powtórnego skoku psa. Policjant z trudem się pozbierał. Prowadząc rower i
utykając, wrócił na podwórze. Zdjął karabinek.
- Odsuń się od
psa.
- Co on panu
winien? Bohater się znalazł. Z psem będzie wojował. Chodź pan tam, gdzie ja. Tam
psów będzie sporo. Postrzela pan sobie.
- To płać,
kmiotku, mandat.
- Dobrze. Po
powrocie. A od psa z daleka. Zwąchał swego, kąsał.
- Ja bym ci dał
swego. Masz szczęście, że idziesz na wojnę, śmierdzielu.
I policjant
wsiadł na rower i wjechał pod wierzby. Stamtąd w wieś. Dopiero gdy zniknął mi za
domami, zauważyłem, że pies zwinięty w kłębek, z łbem podniesionym do nieba,
leży na gołych moich stopach. W jego starczych ślepiach, zaciągniętych do połowy
bielmem, widać było koronę najbliższej jabłonki, tej z prawie przezroczystymi
jabłkami. Chciałem podejść do niej, zerwać jabłko i spojrzeć w nie pod światło,
żeby się przekonać, czy rzeczywiście widać w nim pestki. Ale oślepiony
wyskakującym zza rogu domu, jeszcze ociekającym wodą słońcem, zobaczyłem w
koronie jabłonki ową białą twarz z powybijanymi kulami źrenicami i ustami, która
wypłynęła spod kory osiki. Nieśli ją w rękach widoczni po bokach uśmiechający
się Mojżesz i chłopak zza wody. Poruszyłem lewą i prawą stopą. Ale pies,
podnosząc się na przednie łapy, jeszcze bardziej przybliżył mi ową twarz.
Kopnąłem go w podbrzusze. Skucząc zwiał do stodoły.
Teraz dopiero
zauważyłem, że w ręce ciągle trzymam papierek. Zacząłem go czytać. Nie było
wątpliwości. To byłem ja, Piotruś okutany w szalówkę, niesiony przez zasypane
śniegiem ogrody do dziadków, dosiadający pod wiosennym sadem czerwonego konia na
biegunach, wspinający się na wszystkie drzewa w okolicy po jajka gawronie,
śpiący w stajni obok nowo narodzonego źrebaka. Piotruś, Piotr, śpiewający na
chórze o Chrystusie przebijanym włócznią, obstawiający Jaśka zbierającego kury z
grzędy, siorbiący wrzący rosół, noszący suche łupki drewna do kowala na bryczkę,
leżący na strzesze obok Heli, idący z Marysią i Helą jeszcze kilka dni temu znad
porannej rzeki. A teraz byłem starszym strzelcem Piotrem, biegnącym z karabinem
w rękach przez szerokie pola ciągnące się za powiatowym miasteczkiem.
Repetowałem karabin i strzelałem. Biegłem i strzelałem. Przede mną był lasek. Na
ścianie tego coraz bardziej przybliżającego się lasku zjawiało się coraz więcej
białych twarzy wypływających z osikowego rdzenia. I te osikowe twarze,
otwierając usta, wołały:
- Masz
szczęście, że idziesz na wojnę. Masz szczęście. Masz szczęście. Masz.
Z
tym wiosennym, całym w żółtych listkach laskiem, i w głowie, i w oczach,
laskiem, pełnym osikowych twarzy, zbliżyłem się do koryta z wodą. Zanurzyłem w
niej twarz. W wodzie nadal widziałem osikowe twarze. Wsadziłem całą głowę w
zimną wodę, dotykając ustami sosnowego dna koryta. Zabulgotało. Najpierw
rozpłynął się lasek, a po nim osikowe twarze. Jednak na wszelki wypadek
trzymałem głowę w wodzie tak długo, póki nie straciłem oddechu. Gdy nagle
wyrwałem głowę z wody, poraziło mnie sierpniowe, pszeniczne i jęczmienne słońce,
przechodzące powoli w dymiące popiołem kartoflisko.
Podskakując z
nogi na nogę, gdyż prawie nie słyszałem, i biegając truchcikiem pod sadem aż do
wyschnięcia, zobaczyłem na psiej budzie dwa kawałki wysuszonego akacjowego
drewna, przygotowane dla kowala na orczyki do bryczki. Stąd, spod sadu,
przypominały wielkie, z pszczelego wosku gromnice. Zresztą gdziekolwiek
spojrzałem, wszędzie widziałem coś z pogrzebu, z weselnej bitki na gnypy i
siekierki. Nawet sad, przed przyjazdem policjanta podobny do trzymanego oburącz
za skrzydło ogromnego zielonego dzięcioła, był teraz na wylot poprzebijany
bagnetem i nożem. - Oj, Piotrze, Piotrusiu, moje ty rajskie pieścidełko, aleś
się rozmamłał. Jak tak dalej pójdzie, to pod sadem zobaczysz malowaną na biało,
z mirtem i welonem na wieku kawalerską skrzynię, zbitą z czterech desek, jadącą
na kółkach. I siebie w tej skrzyni. Z rękami złożonymi na krzyż, z rogatywką na
rękach i z szablą przy boku.
I tak pogadując
do siebie, wszedłem do stajni. Wyszczotkowałem konie. Wyprowadziłem je na
podwórze do studni. Wypiły do sosnowego dna zimną jak kra wodę. Wypiły ją razem
z tymi zmytymi z moich oczu osikowymi twarzami, z tym wiosennym laskiem za
powiatowym miasteczkiem.
Gdy wchodziłem
do izby, byłem niemal wesół. Pogwizdując i łamiąc na kolanie wiklinowy susz,
rozpaliłem pod blachą. Ostrożnie, na palcach, żeby nie zbudzić śpiącej nadal
matki, wszedłem do komory i wyciągnąłem spod sąsieka największego królika, jaki
mi się nawinął pod ręką. Ani nie kwiknął, gdy go ułożoną w ciasną deskę ręką
zdzieliłem za uszy. Kiedy matka, śpiewając godzinki i zaplatając w siwy warkocz
włosy, weszła do kuchni, królik pocięty na kawałki podskakiwał w
saganie.
- A cóż ty tu
robisz, synku? I królika zabiłeś. Przecież nie niedziela.
-
Jakże to, mamo? Niedziela, niedziela. Więcej niż niedziela. Święto. I to jakie
święto. Większe niźli Boże Narodzenie. Długo spałaś, mamo. I wszystko
przespałaś. No, to nawet nie wiesz, jakie dzisiaj wielkie święto.
- Widzę,
że cię znowu dzisiaj naszło, Piotrek. W zeszłym tygodniu ni z tego, ni z owego
zabiłeś kurę, a dzisiaj królika. A kura jeszcze się niosła, lepiej od innych.
Panicz z ciebie taki.
- To z radości,
mamo. Szczęście mnie spotkało. Pod sad przyjechało samiutkim świtaniem. Twarde
niby dukat i jabłko królewskie. Na wojnę mnie biorą. Dadzą mi konika i szabelkę
dadzą. Wprowadzą na wzgórze. Na trąbce zagrają. Na trąbce i bębnie. A ja się
leciutko w strzemionach uniosę i szablę wyciągnę. Konika ostrogą w podbrzusze
ubodę, nad jego uszami szablą krzyżyk ciachnę i na wroga z góry jako siwy sokół
z wielkim krzykiem spadnę.
- Bój się Boga,
Piotrek, co ty wygadujesz? Dopiero o święcie, teraz znów o wojnie. W głowie mi
się miesza od tego gadania.
Matka,
pochlipując i obcierając nie doplecionym warkoczem załzawione oczy, usiadła na
składanym krzesełku. Podszedłem do niej i biorąc ją za ramiona, uniosłem z
krzesełka. Podniosła twarz. W jej prawie wiosennych oczach, leciutko
przydymionych przez starość, zobaczyłem siebie. Ująłem w dłonie jej pełną, ale
niemal dziecięcą, jakby zapatrzoną w pierwszy raz widziany sen, w pierwszy owoc,
w pierwszego ptaka, twarz. Dopiero gdy zaczęła mrugać powiekami i moją twarz,
widoczną w jej źrenicach, potrąciła pierwsza i dziesiąta łza, tak że nie było
już w nich ani Piotrusia, ani Piotra, ale starszy strzelec Piotr, powiedziałem
jej o wojnie.
Wpół objęci,
przytuleni do siebie, siedzieliśmy przy oknie na sosnowej ławeczce, na której od
lat aż do śmierci siadywał ojciec, spoglądając na błonie. Doplatałem jej
przesypany siwym popiołem warkocz. Przesunąłem go ostrożnie na plecy. Oczy matki
były teraz suche. Zdjąłem rękę z jej ramienia i podszedłem do szafki, wyjmując z
niej rodzinną polewaną misę. Nalałem rosołu. Z komory przyniosłem flaszkę wódki.
Wypiliśmy siorbiąc prawie wrzący rosół.
Ponieważ prawie
od roku przy każdym posiłku obok miski zawsze leżała łyżka ojca, matka wzięła ją
ze stołu, obtarła w fartuch i dała mi ją na drogę. Po czym wstając z ławeczki i
idąc do sieni, po drabinie weszła na strych. Stamtąd zniosła okuty blachą dębowy
kuferek ojca. Na dno kuferka włożyła dwie koszule, brzytwę, szeroki pas
skórzany, zwany kupią, do ostrzenia brzytwy, ręcznik i kawałek szarego mydła.
Chleb, kawałek słoniny, suszony serek i jabłka wypełniły kuferek pod
wierzch.
Gdy kuferek
dociśnięty kolanem był zamknięty na kłódkę, matka w żeliwnym saganie nastawiła
wody. Z komory przyniosła drewnianą balię. Gdy woda się zagotowała, rozebrała
mnie do pasa. Chciałem się wymyć i wyszorować sam. Nie pozwoliła. Namydliła mi
głowę, twarz i plecy. I szorując mnie aż do bólu, niemal siłą zanurzyła mi głowę
w balii. Prychałem i piszczałem jak dzieciak. Gdy uznała, że jestem dostatecznie
czysty, wytarła mnie do sucha zgrzebnym prześcieradłem. Po czym zdejmując mi z
szyi medalik, nawlokła go na lnianą nitkę. Sama też, nie pozwalając mi tknąć
niczego, ubrała mi koszulę, krawat, kamizelkę i bluzkę. Z kolei umyła mi nogi. I
drąc starą flanelową koszulę, zrobiła mi dwie wielkie jak płachty, onuce. Gdy mi
owinęła w nie nogi, z trudem weszły w juchtowe trzewiki. Chciałem je
zasznurować. Dostałem po łapach. Klęcząc przede mną, dziurka po dziurce
dociągała cholewki rzemienną sznurówką. Wstała z klęczek, wspierając się ręką o
podłogę. I odchodząc dwa kroki do tyłu, zlustrowała mnie uważnie.
-
Teraz wrócisz do mnie. Nikt cię nie rozbierze, ażeby cię obmyć. Butów ci nie
ściągnie, koszuli nie zdejmie. Bo nie będzie umiał. Sama cię
rozbiorę.
- Tam mi dadzą
mundur, mamo. Muszę się rozebrać.
- Pewnie, że ci
dadzą. Mogliby ci nie dać! Chłopak jak topola. Mało dzisiaj takich. Ale cię nie
dotkną. Kula cię nie draśnie, szabla nie doścignie. Tyś mój, tyś malutki, nie
większy od skrzypiec. W wodzie cię kąpałam, ubrałam jak niegdyś, na bok
zaczesałam. To mi wrócisz, synku. Sam się nie rozbierzesz. Nikt cię nie
rozbierze. Do snu nie ułoży. Nóg ci nie umyje. Tylko ja, syneczku.
Ucałowałem matkę w oczy i posadziłem z powrotem na ławce. Wybiegłem do stodoły.
Zza krokwi wyjąłem pistolet i wsunąłem go do kieszeni. Wracając do izby, znad
studni zerwałem to prawie przezroczyste jabłko. Położyłem je przed
matką.
- Kiedy wyjdę z
domu, rzuć je królikom. Biały strach w nim ponoć mieszka.
W najbliższym miasteczku miałem się
stawić koło południa. Stamtąd po dwunastej odchodził pociąg do Tarnowa. Ponieważ
ze wsi było nas powołanych kilku, sołtys miał podstawić dwie podwody. Do odjazdu
było jeszcze sporo czasu. Chciałem iść do Heli i Marysi, żeby się pożegnać. Ale
przypomniawszy sobie płaczącą matkę, chodzącą teraz z kąta w kąt, potykającą się
o wszystkie sprzęty, zostałem w domu. Przed dziesiątą wpadł do nas goniec,
powiadając, że podwody czekają przed sklepem. Objąłem matkę za ramiona i biorąc
kuferek na plecy, niemal pobiegłem za gońcem. Wchodząc pod wierzby, spojrzałem
za siebie. W uchylonej furtce, przytrzymując się sztachet, stała matka. Warkocz
miała przerzucony przez piersi. Widocznie płakała, a nie mając na głowie
chustki, obcierała nim oczy. Ukłoniłem się jej do ziemi. I już nie oglądając się
za siebie, wszedłem w wieś.
Idąc między
opłotkami czułem, że matka ciągle za mną spogląda, że patrzy na moje dociągnięte
jej palcami buty, na ciasno zapięty kołnierzyk koszuli, na zaczesaną i jeszcze
mokrą, z przedziałkiem pośrodku czuprynę.
Na progach
domów, w ogródkach z malwami, stały kobiety z dziećmi na rękach. Płakały.
Podrostki, jeżdżąc patykami po sztachetach, wołały za mną. - Zaśpiewaj nam,
Piotrek. Zaśpiewaj. Zaśpiewaj. A jak będziesz wracał, nie zapomnij o cukierkach
dla nas. Tam, gdzie idziesz, jest pełno cukierków. Całe góry cukierkowe. - I
rzeczywiście, prawie nie wiedząc o tym, podśpiewywałem sobie pod nosem. Była to
ułożona przez Jaśka piosenka o koniokradach. Gdy wychodziłem ze wsi na plac
przed Domem Ludowym, śpiewałem na cały głos. Chłopi, stojący na placu koło dwóch
furmanek i popijający malagę, podeszli do mnie. Podali mi butelkę. Łyknąłem
serdecznie. Teraz śpiewaliśmy wszyscy.
Gdy ostatni z
powołanych zjawił się przed sklepem, wsiedliśmy na wozy. Do półkoszków wrzucono
nam kilka butelek wina. Dziadek Jakub, kawalerzysta Franciszka Józefa,
przykuśtykał do mnie na drewnianej nodze i podał mi wyciągniętą spod kurtki
szablę.
- Bierz ją,
kochaneczkę. Służyła mi wiernie. Wierniej od mej starej. To niech tobie służy.
Chlastaj nią tych Szwabów. Znad głowy ich tnij. Od Jezusa Pana, od cysarza tnij,
tnij ich od Witosa!
Konie, podcięte
batem, ruszyły z kopyta. Słyszeliśmy jeszcze, że ktoś woła, ktoś gra na
organkach, a już galopując pod rampę, wjeżdżaliśmy na szeroki wał. Szlabany były
zdjęte. Stąd, z waha wysokiego na kilka metrów, było widać całą wieś. Gdyby się
z wozu dobrze wychylić, można by przez dudy kominów zaglądać do domów
przytulonych plecami do wału. Zresztą parę razy śniło mi się, że dostaję
wiklinowych skrzydeł i polatując nad wsią zaglądam właśnie przez kominy, co też
ludzie robią. Teraz jednak domy były puste. Z wyjątkiem paromiesięcznych
berbeci, raczkujących zapewne w kusych koszulinach pod stołem, próbujących
pociągnąć za ogon kocura, czepiających się stojącego w kącie cielęcia, żeby
stanąć na nogi, wszyscy wyszli na progi. Żegnali nas w milczeniu. Tylko wyrostki
podbiegały pod wierzchołek wału i z czapek, z zanadrza rzucały nam w półkoszki
jabłka, gruszki i śliwki. Gdy dojeżdżaliśmy do promu, wóz był prawie pełen
owoców.
Na promie ze
znajomymi przewoźnikami wypiliśmy dwie butelki malagi. I piliśmy aż do
miasteczka. Ostatnią pustą butelkę wyrzuciliśmy na rogatkach mieściny. Żeby się
pokazać w miasteczku, któryś z nas zeskoczył z wozu i z pierwszego ogródka
zerwał wszystkie kwiaty. Wplótł je w końskie grzywy i uprząż. Podcinając batem
przystrojone weselnie konie, śpiewając na całe gardło, wjechaliśmy w miasteczko.
Spod końskich kopyt uciekały w popłochu wylegujące się w resztkach błota świnie,
taplające się gęsi i cieplaszące się w kurzu kury. W kwiku, w gdakaniu, w
sypiących się piórach, tych gęsich i tych z przyśpiewki, w rejwachu
starozakonnych zajechaliśmy przed stacyjkę.
Pociągu jeszcze
nie było. Nawet na pobliskich wzgórzach, porośniętych dębiną, nie znaczył się
dym. Toteż razem z furmankami zaszliśmy do pobliskiej karczmy. Było tłoczno. Z
okolicznych wsi pili podobni nam wojacy. Przy szynkwasie mignęła mi biała niemal
czupryna chłopaka zza wody.
- Kogo ja widzę?
To ciebie też biorą? Myślałem, że staruszków zostawiają przy babach.
-
Gdzie tam, bratku. Gdy się dowiedzieli, że ty idziesz, i mnie powołali. Bali się
o Hele. Ponoć w czasie wojny młódki nawet kuternodze nie przepuszczą. To mnie
powołali. Żebyś był spokojny. Żeby ci na cynglu ręka nie zadrżała, l jeszcze
przez ciebie wojakiem zostałem, boś się uparł wtedy do osiki strzelać. Pamiętasz
tę gębę wybitą kulami?
- A jakże,
pamiętam. Postrzelamy do niej.
- Zanim
postrzelamy, tobyś co postawił.
- Już się robi,
Piotrze.
Stukając się
szkłem, wypiliśmy do dna. I jeszcze raz wypiliśmy. Wtedy spoglądając na niższego
prawie o głowę chłopaka, zauważyłem, że jest podobny do Jaśka. Ten sam lekko
odstający od ust uśmiech, to samo pochylenie głowy, zwężone do sosnowej deski
czoło i z całej siły w biały kamień cofnięty podbródek. Poza tym był w nim
jeszcze ów szyk wspólny całej wsi za wodą. To się wyczuwało w geście rąk, w
unoszeniu ramion, w pochyleniu głowy. A widziało dopiero na festynie, na weselu
kiedy wyciągali noże, wbijali je w stragarz, gasili lampę i ściągniętym z blachy
garnkiem wywalali okno. Przypatrując się chłopcu i porównując go z Jaśkiem, i
już wiedząc, że poszedłbym z nim kraść pierzyny i konie, a teraz z nim idę, bo
nas chcą okradać, nawet nie poczułem, że mnie ktoś ściska za łokieć. Dopiero gdy
posłyszałem tuż nad uchem: - A może zatańczysz? Popatrz na to lustro. Ogromne
jak staw - obejrzałem się. Przede mną ze szklanką w ręce i z klarnetem pod pachą
stał Mojżesz.
- To i ciebie
wzięli?
- Do orkiestry
ponoć. Stary też tu jest. I starszy brat, i nasz beniaminek, Izaak. Jak ojciec
papierek przy jutrzni przeczytał i złożył we czworo, i na stół położył, i zdjął
okulary, i już ślinę przełknął, to rzekł wtedy do mnie: "To wiedz sobie, Mojsze,
że ciebie samego na wojnę nie puszczę. Nie dasz rady sam. Takie wielkie wojsko
piszczałką prowadzić? Jakem ojciec twój i Judka Abraham, i prymista pierwszy na
te trzy powiaty, to idziemy z tobą rodzinną muzyką. Bo naszemu wojsku trza
dobrej muzyki. A ja taką mam". To jesteśmy wszyscy. Już nawet
graliśmy.
W karczmie było
coraz ciaśniej. Kupując butelkę siwuchy, ciągnąc za sobą Mojżesza i chłopaka zza
wody, z trudem przecisnąłem się do swoich. Piliśmy wprost z butelki. Mojżesz,
rozochocony napitkiem i zdenerwowany przyjazdem całej rodzinnej muzyki, chciał
nam zagrać. Ale w tym tłoku nie mógł nawet podnieść klarnetu do ust. Zresztą po
chwili przed karczmą wszczął się ruch i zaczęto walić pięściami w okno. Pociąg
ponoć już wjeżdżał w lasek dębowy.
Wybiegliśmy, a
raczej wypchano nas z karczmy. Z wozów zabraliśmy okute kuferki. Wszyscy nieśli
je na ramieniu. Ja niosłem w ręce, gdyż przeszkadzała mi zatknięta za pas
szabla. Z kuferkami u nóg staliśmy przy torach. Z lasku pogwizdując wyjeżdżał
pociąg. Obok mnie stał chłopak zza wody. Parę kroków od nas widziałem Mojżesza z
całą rodzinną kapelą. Ojciec Abraham Judka wycierał z kurzu kraciastą chusteczką
wyjęte z futerału skrzypce. To samo czynił najmłodszy z basami. Mojżesz co
chwila przykładał klarnet do ust. Na leciutkim, wiejącym od dębowego lasku
wietrze rozwiewały się jedwabne chałaty żydowskiej muzyki. Muzyka najwyraźniej
szykowała się do zagrania.
Jakoż gdy pociąg
dudniąc na drewnianym mostku wjechał na stację i przystanął, Abraham Judka
opuścił biały smyczek na skrzypce. Grali nam generalskiego marsza. Pościągaliśmy
czapki. Nikt nie wchodził do pociągu. Zresztą i tak się nie dało. Słysząc
muzykę, z wagonów wysypało się jadące na wojaczkę bractwo. Ktoś z naszych
poprosił muzykę o "Słowika". Była to melodia ułożona przez starego Judkę. Oprócz
niego nikt jej nie potrafił zagrać. Właśnie żeby posłuchać "Słowika", do tej
żydowskiej muzyki, grającej na weselu lub festynie, schodziła się cała okolica.
Jak powiadał Abraham Judka:
- Musieli się
schodzić. Takiego słowika nie ma za lasem i za wodą nie ma, i za górą nie ma.
Tam już inne wody i góry, i bory, i dziewczyny inne. To i słowik
inny.
A po "Słowiku"
były jeszcze sztajerki, oberki i polki. Skądeś pościągano kilka dziewcząt.
Tańczono wprost na ubitej ziemi. Śpiewano. Nie pomagało gwizdanie lokomotywy,
bicie żelazem w poaustriacki dzwon, gwizdki konduktorów. Bractwo nie kwapiło się
do wagonów. Dopiero gdy pociąg zaczął ruszać, chwytano na gwałt kuferki i
wskakiwano do wagonów. Wepchnąłem Stacha na schodki. Stojąc na schodkach,
widzieliśmy jak peron opustoszał w okamgnieniu. Stało na nim paru furmanów,
kilka dziewczyn i wśród nich grająca nieustannie żydowska kapela. Zacząłem wołać
na Mojżesza. Ale on, stojąc w pośrodku swoich, grał na klarnecie z głową
przechyloną do tyłu, z zamkniętymi oczami, z policzkami rozdętymi do piwonii.
Obok niego stał drewniany kuferek. Na nim leżała jarmułka.
Już
prawie w pełnym biegu nadjeżdżaliśmy nad muzykę. Wrzasnąłem na Mojżesza i
przechylając się ze schodków, poderwałem z ziemi kuferek. Mojżesz jakby się
ocknął. Odjął klarnet od ust i łapiąc w locie jarmułkę, biegł za pociągiem.
Udało mu się dopędzić nasz wagon. Stach pomógł mu wskoczyć na schodki. Teraz już
w trójkę patrzyliśmy, jak po prawie pustym peronie ze skrzypcami pod pachą biega
w rozwiewającym się chałacie stary Judka. Wymachiwał rękami, unosząc skrzypce
nad głowę, coś krzyczał. Najwidoczniej chciał, żeby zatrzymano pociąg. Ale
pociąg wjeżdżał już w olszynowy lasek. Po chwili całe miasteczko, w papie, w
czerwonej dachówce, w pierwszych nitkach babiego lata, zostało za
laskiem.
- No, udało się,
Piotr. A myślałem, że pojadą ze mną. Niby do Tarnowa. A w Tarnowie zaczęliby
łazić koło koszar. I grać na ulicy. I molestować pułkownika. I znowu grać. Dla
pułkownika jeden kawałek, dla pani pułkownikowej drugi z kosem złotym w
skrzypcach, trzeci dla córuś pana pułkownika, dla dziadka, dla bliższych i
najdalszych krewnych. Przez cały dzień. Przez calutką noc. Nie znam to
starego?
Wpychając
trzymane na kolanach kuferki do przedziału, usiedliśmy na schodkach. Zza pasa
wyjąłem przeszkadzającą mi szablę. Kciukiem zbadałem jej ostrze. Było jak
brzytwa. Stary musiał dbać o nią. Na pewno co kilka tygodni kuśtykał nad rzekę i
czyścił ją w piasku. Ponieważ co chwila wjeżdżaliśmy w zagajniki
olszynowo-wierzbowe, trzymając się żelaznego pręta, wychyliłem się ze schodków.
I unosząc szablę nad głową, ciąłem po olszynie. Ścięte gałązki ulatując od
pociągu spadały w zaczynające się stawy. Próbowali szabli Mojżesz i Stach. Im
też fechtunek przypadł do gustu. Śpiewaliśmy:
Ułani, ułani.
U olszyny
pani.
Po szyi ją
cięli.
W srogi jasyr
wzięli.
I
tak dorzucając słowo po słowie do wspólnej przyśpiewki, tnąc znad głowy szablą,
jechaliśmy przez spaloną prawie do wielkopostnego popiołu ziemię. Jechaliśmy
przez równinę ciężką i gładką jak dębowy stół. Wreszcie zmęczeni, z kropelkami
potu na czołach i nad górnymi wargami, usiedliśmy z powrotem na schodach.
Przyciągnąłem kuferek i odmykając kłódkę, wyjąłem kilka jabłek. Żeby było
poręczniej jeść, rozcinałem je na krzyż szablą. Jabłka miały smak olszynowej
miazgi i żelaza. Tak ponoć w dawnych czasach smakowały królewskie jabłka. A jak
twierdził Stach zza wody, wedle opowieści zabijaków z jego wsi, urwanych ze
stryczka rzezimieszków, taki smak miał ostatni łyk wódki podawany przez kata pod
szubienicą. W każdym razie czuliśmy się jak po bitwie. Nawet szabla, nie obtarta
z olszynowego soku, czerniała na moich kolanach jak od posoki.
Powolutku, zataczając koło, dojeżdżaliśmy do Tarnowa. Gdy wjeżdżaliśmy na
stację, na peronie grała pułkowa orkiestra. Sierżanci zapędzili nas do szeregów.
Ustawieni w dwójki, w marszu granym nieustannie przez pułkową orkiestrę,
wyszliśmy przed dworzec. Tu nas sformowano w czwórki. Z orkiestrą u czoła
ruszyliśmy do koszar. Na głównej ulicy było sporo ludzi. Na nasze głowy spadło
kilka kwiatów. Ktoś nam wpychał kanapki z kiełbasą i cukierki. Idący obok mnie w
chałacie, w jarmułce na głowie, w pejsach Mojżesz podał mi kuferek i wyjmując
zza pazuchy klarnet, zaczął grać. Dostrzeżono go z chodnika i wszystkie głowy
zwróciły się w jego stronę. Nagle z tłumu wyrwała się jakaś kobieta wrzeszcząc i
pokazując rękami grającego Mojżesza:
- Żyd, Żyd. Na
wojnę idzie.
Jakiś młodzik
zbiegł z chodnika. Wcisnął się w naszą kolumnę. Podbił ręką klarnet Mojżesza.
Podstawiłem pod jego pięść kuferek. Krzyknął. Z ust Mojżesza ciekła krew.
Rzucając kuferek na bruk, wrzasnąłem na całe gardło:
- Stój!
Stój!
A ponieważ rozjuszony
młodzik coraz gwałtowniej wpychał się w naszą kolumnę, sięgnąłem po pistolet.
Kolbą pistoletu zdzieliłem w łeb w kaszkiecie. I już nie panując nad sobą,
zacząłem strzelać w powietrze. Młodzieniaszka wymiotło z kolumny. Podbiegł do
nas sierżant:
- Kto strzelał?
Co tu się dzieje, do cholery?
Nikt się nie odezwał. Podnieśliśmy kuferki z bruku.
Skręciliśmy w boczną uliczkę, zasypaną kurzem po kostki. Spoglądałem na
Mojżesza. Z jego rozciętej wargi nadal ciekła krew. Próbowałem go
pocieszać.
- To nic. To
nic, Piotr. Za dzień wydobrzeję. A wtedy wam zagram. Zagram jak się
patrzy.
Nazajutrz raniutko, jeszcze przed pobudką, wyszedłem przed koszary. Usiadłem na
drewnianej ławce, spoglądając na zryty końskimi kopytami plac ćwiczeń.
Przypomniało mi się pobojowisko, tyle że nie było na nim powalonych ludzi ani
zwierząt. Zresztą było jeszcze szaro i niebo nad placem, nad całymi koszarami,
też wydawało się stratowanym pobojowiskiem. Na tym niebie, gdy mrużyłem oczy,
widziałem nawet pomordowanych. Parę kroków ode mnie, zapewne pilnując tego
stratowanego nieba, przechadzał się wartownik z karabinem przewieszonym przez
ramię. Chciałem do niego zagadać, ale przypomniawszy sobie Mojżesza śpiącego
obok mnie i Stacha zza wody, wolałem z pogaduszką poczekać na nich.
Wszyscy trzej zostaliśmy
wcieleni do piechoty. Koni nie było. Tych skupywanych od miesiąca po jarmarkach
starczyło zaledwie dla zawodowców. Jedynie Mojżeszowi, artylerzyście, obiecywano
przeniesienie do Moście, gdzie wokół fabryki stało kilka przeciwlotniczych
działek. Wprawdzie wieczorem wyczyściłem w piasku poczerniałą od ścinania
olszyny szablę, ale wiedziałem już, że nie uniosę jej nad głowę. Tym gorliwiej
czyściłem stary francuski karabin. Na jego poobijanej kolbie dostrzegłem kilka
nacięć poczynionych scyzorykiem czy też bagnetem. Widać, komuś już nie najgorzej
służył.
Ubrany tylko w
sukienne spodnie, juchtowe buty i zgrzebną koszulę, trząsłem się z zimna.
Przypomniawszy sobie dom i niemal go widząc pod posiwiałym od rosy sadem,
pomyślałem, że matka pewnie się już krząta po izbie, rozpalając pod blachą susz.
Sięgnąłem nawet ręką, żeby ją pogłaskać po splecionym, przyprószonym popiołem
warkoczu. I pierwszy raz od wielu lat, prawie od dziecka, zacząłem nucić
godzinki. Gdy sobie to uświadomiłem, zdenerwowałem się do tego stopnia, że nie
mogłem skręcić papierosa. Ćmiąc machorkę, sięgnąłem po leżące na ławce owijacze
i dociągając je z całych sił, krępowałem nimi łydki. Wstałem z ławeczki,
tupnąłem parę razy, sprawdzając, czy mi jest wygodnie. Było mi lepiej w tych
kupionych na wyrost butach w miasteczku, gdy razem z Jaśkiem wybieraliśmy się
kraść konie. Pomyślałem jeszcze, że dobrze by było, gdyby on tu był razem ze
mną. Na pewno siedzielibyśmy teraz obok siebie na ławeczce, wspominając gniadą
trzylatkę, jej chód, i jej szyk, wybierając dla niej z wojskowego magazynu
uszyte z wiśniowego boksu siodło.
W uchylonych
drzwiach koszar, również tylko w spodniach i w koszuli, zjawił się Stach zza
wody. Jego prawie biała czupryna spadała mu w kosmykach na rozespaną twarz.
Przypominał wyrośnięte dziecko, które za chwilę weźmie matka na ręce, rozbierze
do naga i zacznie kąpać w balii. Tuż po nim wyszedł Mojżesz. Również
rozczochrany. Ale w jego smagłej twarzy nie widać było tyle snu, co w obliczu
Stacha. Zresztą ci zza wody, gdy się ich spotykało raniutko, zawsze wyglądali
tak, jakby w nich zapędzono na zimowy sen po parce borsuków. Dopiero koło
południa troszkę się w nich rozpogadzało. Natomiast widać było, że Mojżesz jest
od wczorajszej przygody lekko zapuchnięty.
- Ranny ptaszek
z ciebie - rzekł Mojżesz, sięgając po mój kapciuch z tytoniem. - Nawet tu, w
koszarach. A ja myślałem, że tylko na festynie, pod sadem, o jutrzni i to przed
lustrem potrafisz ptaszkować.
- Ptaszkuje tak
z głodu. U nich we wsi wszyscy jednakowi. Za lasem wyczują kapustę z zasmażką. A
jak już wyczują, spod siana wyłażą, spod pierzyn i spod baranic i na śpiączki do
niej przez pola, przez łąki nieomylnie lezą - dorzucił Stach, siadając na
ławeczce.
- Naszym
przygadujesz, a u ciebie, Stachu, nos też na dłuższej tyczce. Grochówkę
wyczułeś, choć wyglądasz, jakby w ciebie tuż-tuż przed weselem ze trzy kopy
żółtek kucharki wrzuciły. Na księżowski, na wójtowski sen.
-
Co ty chcesz od niego, Piotr? Wojna przecież. Chłopak jak umie, tak się chce
maskować. Gdyby mógł, przylazłby na wojnę w małym pólku tyczkowego
grochu.
- A ty, Mojsze,
siedź cicho. Mądryś, bo masz klarnet. Będziesz na nim grywał panom oficerom. I
kucharskim chochlom do taktu pitolił.
Mojżesz
poczerwieniał. Jego ręce zwinięte w pięści coraz szybciej chodziły mu koło
bioder. Czułem, że za chwilę zdzieli Stacha między oczy. Przytrzymałem go za
łokcie i przyciągnąłem do siebie. Usiadł na ławce. I prawie równocześnie ze
Stachem, schylając się, zabrali się do krępowania owijaczami łydek. Patrzyłem na
ich obnażone szyje. Przypomniała mi się szabla leżąca na kuferku. Równocześnie
zobaczyłem tę kozacką szablę biegnącą przez las za uciekającą dziewczyną i
ścinającą białe brzózki. Wzdrygnąłem się. I biorąc ich za czupryny,
przyciągnąłem do siebie. Stuknąłem ich łbami. Syknęli z bólu. Złączyłem ich
dłonie. Na ich rękach położyłem swoje.
- Trzymajmy się
razem. Wojna. Trzymajmy się wszyscy.
Akurat
zatrąbiono na pobudkę. W koszarach wszczął się ruch. Wstaliśmy z ławki i na
wyprzódki pobiegliśmy do umywalni. Woda przypominała zimowe żelazo. Rozebrani do
pasa, zmywaliśmy z siebie płytki na liść brzozy sen. Gdy ubrani siedzieliśmy na
żerdzi służącej do wiązania koni, trzymając menażki pełne grochówki, we mnie i w
Stachu nie widać było ani pola, ani wody przypominającej ciętą gnypem wiklinę, a
w Mojżeszu drewnianego miasteczka rozrytego do siwego iłu przez wałęsające się
po rynku świnie. Byliśmy żołnierzami jedzącymi długo i cierpliwie.
Myliśmy menażki, szorując je z tłuszczu piaskiem. Ponieważ do apelu było jeszcze
sporo czasu, Mojżesz próbował nam zagrać na klarnecie. Nie szło mu to granie.
Wyraźnie przeszkadzała mu opuchnięta warga. Zresztą może tylko tak mi się
zdawało. Z dawien dawna widywałem Mojżesza w chałacie, w jarmułce. Teraz, w
wojskowym uniformie zapiętym na ostatni guzik, w ciasno ściągniętych owijaczach
i tym bardziej uwidaczniających iksowate nogi, przypominał po trosze herodowego
żołnierza z jasełek.
My, obydwaj ze
Stachem, siedzieliśmy w podeschniętej trawie. Słuchaliśmy kulawego Mojżeszowego
grania, myśląc o domu. Za parę dni zaczną się siewy. Kogo też sobie matczysko
najmie, żeby obsiać żytem i pszenicą taki szmat pola? Słuchając tego grania i
myśląc o tym wszystkim, widziałem od czasu do czasu w koronach poczynających się
złocić topoli otaczających koszary ową białą twarz wypływającą z rdzenia osiki.
Po pewnym czasie cały plac ćwiczeń, pokryty końskimi kopytami, był w tej twarzy.
Również niebo, jeszcze bardziej stratowane kopytami niż o brzasku, zdawało się
wrysowane w osikową twarz. Przetarłem dłonią oczy, szturchając w bok siedzącego
obok Stacha.
- A ta osikowa
twarz zjawia ci się nadal?
- Aż wstyd się
przyznać. Ale od tamtej jutrzni nad rzeką widuję ją co noc. Cała strzecha
stodoły była w niej. Wkopywałem się w siano, nakrywałem po uszy pierzyną, ale i
tak ją widziałem. Jeszcze większą. W sobie. Rozrastała się na wszystko, co
zapamiętałem z dzieciństwa. A gdy wyjeżdżałem w pole, żeby zaorać ścierń, szła
do mnie od zagajników, jak obraz w procesji. Rzucałem w nią bryłami i
kamieniami, ciąłem ją batem. Znikała wprawdzie, ale tylko po to, żeby
natychmiast ukazać się w innym zagajniku.
- Może nam to
przejdzie na wojnie? Tam będzie sporo innych rzeczy, do których trzeba będzie
strzelać.
- Nie chciałbym,
Piotrze, strzelać do żadnej twarzy. Jak już przyjdzie do czego, będę przymykał
oczy.
- Jak tam
chcesz, Stachu. Ale radzę ci patrzeć. Jak będziesz przymykał oczy, może ci to
zostać na zawsze.
Mojżesz,
przysłuchując się naszej rozmowie, nagle przestał grać. Widocznie chciał coś
wtrącić do naszej rozmowy. Ale równocześnie odezwała się trąbka na apel.
Pobiegliśmy na środek placu. Stojąc w dwuszeregu, widzieliśmy, jak z koszar w
asyście oficerów, w butach z cholewami, przy szabli, wychodzi szczupły,
przypominający ogromnego ptaka, pułkownik. Zdjęliśmy czapki i zmówiliśmy krótką
modlitwę. Mojżesz stojąc obok mnie milczał. Po czym pułkownik, cofając się parę
kroków do tyłu, stanął pośrodku czworoboku. Pozdrowił nas i wysokim, załamującym
się głosem począł mówić:
- Chłopcy!
Dzisiaj o godzinie piątej rano Hitler napadł na Polskę. Równocześnie ze
złamaniem granicznych słupów i szlabanów złamano nasz honor. Teraz jest on na
waszych bagnetach! Chłopcy...
Na stratowanym
niebie tuż nad koronami topoli zjawiły się samoloty. Już nie słyszeliśmy
pułkownika. Samoloty, obniżając się nad złocące się topole, zaczęły strzelać. Z
topoli spadały ścięte kulami gałązki. Z koszar spadała czerwona dachówka.
Rozsypaliśmy się po placu. Stojąc w drzwiach i pod okapami budynków,
widzieliśmy, jak pułkownik powolutku defiladowym krokiem schodzi z rozrytej
końskimi kopytami trawy.
Ogłoszono alarm.
Część pułku została w Tarnowie, reszta, zabierając sprzęt, przeciwpancerne
działka i dwie polowe kuchnie, wyszła z koszar. Po drodze dowiedzieliśmy się, że
idziemy do Moście. Gdy przechodziliśmy most na Białej, usłyszeliśmy kilka
detonacji. Wieczorem doniesiono nam, że na tarnowskim dworcu wybuchła bomba
zegarowa. Ponoć byli zabici i ranni.
W Mościcach
rozmieszczono nas w fabrycznych magazynach, wyrzucając z nich worki z
azotniakiem. Mojżesza przydzielono do obsługi przeciwlotniczego działka. Cieszył
się jak dziecko. Chodził koło tego działka w za dużych juchtowych butach, w
hełmie spadającym mu na oczy, głaskał jego lufę, układał pociski. Ale widocznie
nie wystarczało mu to, bo po chwili wyniósł z magazynu klarnet i grając jakąś
wojenną pieśń, tańczył koło działka. Żołnierzom pokpiwającym z niego tłumaczył,
że to psalmy Dawida. Te wojenne psalmy śpiewano na pustyni, grano na trąbkach
koło Jeruzalem.
Tego dnia
jeszcze kilka razy na horyzoncie zjawiały się samoloty. Widzieliśmy, jak nad
pobliskim Dunajcem dopadły maleńki dwupłatowy samolocik. Kilku z nas po
żelaznych klamrach wlazło na fabryczny komin. Widzieliśmy, jak pilot przerzuca
samolocik ze skrzydła na skrzydło i próbuje uciec między drzewami. Ale samoloty
dopadły go nad wodą. Raniony śmiertelnie samolocik zarył się w rzekę. Po chwili
z kabiny wyskoczył pilot. Obok niego, cięte z karabinów maszynowych, fruwało
zielone sukno rzeki. Ale pilotowi udało się dopłynąć do brzegu i zaszyć w
wiklinie. Po godzinie mieliśmy go wśród siebie. Leciał z meldunkiem do Rzeszowa.
O wojnie wiedział tyle co i my.
Patrząc na ten
spadający do rzeki samolocik i mając go ciągle przed oczami, wydawało mi się, że
jest to wiatrak ze złotych wzgórz, że na tym wiatraku jechał Jasiek. I nie
mogłem się pozbyć tego mniemania, gdy ten pilot, przypominający większą lalkę
zaszytą w czarną skórę, był już wśród nas, popijając rum.
Tego dnia już nic ciekawego się nie zdarzyło. Ludności rozdaliśmy kilkaset
"gazmasek", dopilnowaliśmy, żeby na każdym dachu była skrzynia z piaskiem, i na
wyniesionych z magazynów kocach graliśmy w oczko i zechcyka. Obok nas obdzierano
ze skóry kupioną w sąsiedniej wsi, zastrzeloną r pistoletu i zawieszoną u gałęzi
wiązu krowę. Jej spieczony jęzor sięgał po zeschniętą trawę. Po śmierci, ale się
jeszcze pasła na tym również pośmiertnym trawniku.
W nocy długo nie
mogliśmy zasnąć. Przewracaliśmy się z boku na bok. Zwłaszcza Mojżesz nijak nie
mógł się dochrapać snu. Nie dziwiłem mu się zresztą. Żołnierze, a i cywile,
spotykając go, ciągnęli go do fryzjera, żeby ściął kręconą czuprynę i
rozwiewające się na wietrze pejsy. Powiadali, że Niemcy wziętych do niewoli
Żydów natychmiast, bez sądu, rozstrzeliwują. Zaproponowałem, że zgolę mu pejsy
brzytwą. Nie zgodził się. Również Stach nie mógł zasnąć. Trzepał rękami na lewo
i na prawo. Dostało się i mnie, i Mojżeszowi. Gdyśmy go pięściami szturchali w
bok, powiadał, że już zasypiał, że śniły mu się konie w weselnym zaprzęgu. Ale w
końcu i Stach, i Mojżesz jakoś się ułożyli i pochrapując weszli w
sen.
Leżałem na
wznak. Dach magazynu kryty papą tu i ówdzie prześwitywał. Z tych szczelin
prószyło szare jak piasek światło. Patrząc w ten prószący piasek, co chwilę
wchodziłem w płyciutką drzemkę. Wtedy wydawało mi się, że śpię w stodole,
zagrzebany po uszy w sianie, przywalony pierzyną I widziałem Hele przerzucającą
z piersi na plecy rozpleciony do połowy warkocz. Szła do mnie po sianie.
Nachylała się nade mną. Całowała mnie w usta. Próbowała się położyć przy mnie.
Ale wtedy ktoś niewidoczny ujmował ją za warkocz i odciągał ode mnie.
Po
niej natychmiast zjawiała się Marysia. Jak zawsze, z drobniutką gałązką w
zębach. Sięgałem po tę gałązkę. Ale gdy jej dotykałem palcami, na gałązce,
począwszy od pączka, coraz szybciej rosło jabłko. Zrywałem to czerwone jabłko,
kładłem na ziemi i sięgając po szablę, rozcinałem je. I dzieliłem to rozcięte
jabłko między siebie, obydwie dziewczyny, Stacha i Mojżesza. Ale nie mogłem tym
rozciętym na krzyż jabłkiem poczęstować wszystkich. Zawsze jednej ćwiartki
brakowało dla kogoś.
Prawie żaden z
nas nie dospał do pobudki. Gdy wyszedłem z magazynu, żeby się umyć przy
pobliskiej studni, większość żołnierzy była już ubrana. Nie było wśród nich
Mojżesza. Stach, który również zbudził się wcześniej ode mnie, powiadał, że
skoro brzask Mojżesz, zabierając klarnet, poszedł do działka. Siedzieliśmy ze
Stachem przed magazynem, pogryzając cięty na kawałki chleb i wodę. Do apelu i do
śniadania było jeszcze sporo czasu.
Nagle, jak
wczoraj w Tarnowie, tuż nad fabrycznymi kominami zjawiły się samoloty. Odezwały
się działka. Z okolicznych domów posypały się szyby. Pobiegliśmy ze Stachem w
stronę najbliższego działka. Samoloty zawracały znad Dunajca. Widzieliśmy, jak
Mojżesz, zdejmując za duży hełm z głowy, celuje w nadlatujący samolot. I
równocześnie usłyszeliśmy, jak żołnierze wrzeszczą:
- Trafił!
Trafił!
Samolot lecący
tuż nad kominami dymił. Niemal obijając się o fabryczne dachy, spadał na ziemię.
Znikał nam z oczu. Po chwili usłyszeliśmy detonację i zobaczyliśmy między
fabrycznymi dachami słup wznoszącego się ognia. Pobiegliśmy tam. Reszta
samolotów, zawracając, uciekała dunajecką doliną.
Tuż nad
fabrycznymi zabudowaniami, na rozkopanym kartoflisku, płonął wybuchając co
chwila samolot. Obok nas stało już sporo żołnierzy. Czekaliśmy, kiedy pociski
przestaną pękać w ogniu. Gdy ogień dogasał, podeszliśmy do samolotu. Ktoś
zajrzał do tlącej się kabiny.
- Tam jest baba.
Mówię wam, baba. Dziurawa jej mać. No, to nie jest tak źle, jeśli baby nasyłają
na nas. Pobawimy się z nimi.
Saperzy,
zasypując piaskiem żarzące się aluminium, wywlekli z kabiny tlące się zwłoki.
Złożyli to na ziemi. Gdy któryś dotknął tego ręką, odpadł zwęglony warkocz. Na
starannie pielęgnowanych paznokciach tlił się lakier. Spod skórzanej kurtki,
również strawionej przez ogień, wychylała się dziewczęca pierś. Ktoś zaklął
szpetnie. Ktoś splunął. Obok siebie zobaczyłem Mojżesza. W ręku trzymał
klarnet.
- Chciałem
zatańczyć z radości. Chciałem zatańczyć, Piotrze. Tak tańczyli nasi na pustyni,
gdy się im udało z łuku ustrzelić przepiórkę, sokoła, orła. A tu akurat musiałem
trafić w tę dziwkę.
Od
kilku dni szliśmy na wschód. Dzień i noc szliśmy na wschód. Piechota, artyleria,
treny wozów obładowanych amunicją i żywnością. Konie ciągnąc wozy spały przy
dyszlach. Myśmy też spali, maszerując w kolumnie. Całe bataliony śpiących
żołnierzy. Nie budziło nas ani ujadanie psów, ani bicie dzwonów na trwogę, ani
tu i ówdzie wybuchające pożary. Zdarzyło się parę razy, że budziliśmy się
dopiero wtedy, gdy czoło kolumny wchodziło w drzemce do rzeki czy też zbaczając
przez sen z drogi, utykało w lesie.
W pierwszych
dniach próbowaliśmy jeszcze śpiewać. Szedłem wtedy razem z Mojżeszem na czele
kompanii. On grał na klarnecie, a ja śpiewałem wysokim, jak hartowane w białej
glinie żelazo, głosem. Ale po dwóch dniach byliśmy już zmęczeni i zachrypnięci.
Mojżesz, grając na klarnecie w półdrzemce, mylił wojskowe marsze z weselnymi
przyśpiewkami, a weselne przyśpiewki z wojennymi psalmami króla Dawida. Ja też
coraz częściej zamiast legionowych piosenek wyśpiewywałem w drzemce swoją
ulubioną pastorałkę czy też wielkopostną pieśń wkładaną w usta przebitego
włócznią Chrystusa.
Zresztą po paru
dniach za widoku maszerowaliśmy tylko po parę kilometrów. Coraz częściej
atakowały nas samoloty. Zaszywaliśmy się w lasy i maskując się, czekaliśmy do
nocy. Dopiero wtedy, pod wygwieżdżonym niebem, omiecionym z sierpniowych dymnych
burz, robiliśmy po kilkanaście, a często po kilkadziesiąt kilometrów.
We
dnie natomiast, siedząc w lesie, obserwowaliśmy, jak wszystkimi drogami, polnymi
ścieżkami, szczerym polem, ciągną cywile. W autach, na rowerach, furmankami,
pieszo. Tuż przed nimi uciekały leśne i polne zwierzęta. Przed zmierzchem
ogromnymi stadami przesuwało się po niebie razem z wieczorną zorzą rozmaite
ptactwo. Wtedy to, pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się widzieć, jak nad jakąś
rzeczułką o zburzonym moście, na piaszczystym brzegu, oczekiwał wymacania brodu
tłum ludzi. Za tym ludzkim obozowiskiem, pichcącym nad ogniskiem w kociołkach,
emaliowanych garnkach i puszkach po konserwach rozmaitą strawę, przeprawiały się
przez rzekę zwierzęta. Jelenie i sarny, dziki i zające. Coś podobnego widziałem
tylko w czasie powodzi. Wtedy do lasu stojącego na piaszczystym pagórku uciekały
nawet szczury i myszy. Wychodziły z ziemi, ze stodół, ze stajni i łącząc się w
ogromne stada, uciekały truchcikiem w stronę lasu. Pamiętam oślepione słońcem
krety. Wychodziły z ziemi, biegły kilkanaście kroków i znów wchodziły w ziemię.
Ich dalszą ucieczkę widać było po chodzącym nad ziemią zbożu, po unoszeniu się
żelazistej rędziny.
Zresztą od
uciekających cywilów dowiedzieliśmy się, gdzie są Niemcy. Opowiadali potworne
rzeczy. Widząc uciekające przed nimi zwierzęta i przesuwające się razem z zorzą
ptactwo, byliśmy skłonni im wierzyć. Poza tym, przypominając sobie opowieści
ojca z ostatniej wojny, nie mogłem trafić w nich na coś podobnego. Wówczas bitwę
zaczynano dopiero wtedy, gdy ludność cywilna wyniosła się w bezpieczne
miejsce.
Od kilku dni nie
myliśmy się i nie golili. Wprawdzie miano nas ostrzyc do gołej pały jeszcze w
Tarnowie, ale widocznie już wtedy nie było na to czasu. Do tego jeszcze prawie
wszyscy pozostawiali brzytwy w kuferkach oddanych do magazynów. Pierwszy raz,
już w Rzeszowskiem, kąpaliśmy się pod jakimś małym miasteczkiem. Zdążyliśmy tam
przed południem. A ponieważ na niebie od rana nie zjawił się ani jeden samolot,
pozwolono nam wejść do rzeki.
Setki gołych
żołnierzy stojąc po pas w wodzie szorowało się nawzajem szarym mydłem i
piaskiem. Inni, już wyszorowani, szukali głębin pod urwistym brzegiem i
wychodząc nań, skakali do rzeki. Na suche, jakby zdjęte prosto z igły niebo
wyskakiwały zielone gałęzie wody. Pławiono też nie szczotkowane i nie zgrzeblone
od kilku dni konie.
W trójkę z
Mojżeszem i ze Stachem, kąpaliśmy się pod schodzącą niemal do rzeki wikliną.
Mydląc wąskie, podobne do dwóch przydymionych desek plecy Mojżesza, zauważyłem
pod łopatką znamię przypominające żuka. Zaciekawił mnie ten żuk. Widziałem już
na ludzkim ciele rozliczne znaki, począwszy od tarniny poprzez wiśnie aż do
myszy i diabelskiej ręki, ale żuka jeszcze nie dostrzegłem u nikogo. Spytałem
Mojżesza, skąd u niego to znamię. Śmiejąc się powiadał, że ponoć pierwszy raz
miało się to przytrafić pra-pra-pra-prababce jeszcze za tego pierwszego
Mojżesza. Jakoż gdy ich Mojżesz wyprowadzał do Ziemi Obiecanej,
pra-pra-pra-prababka, upadając ze zmęczenia, zasnęła na pustyni. Śpiącą znaleźli
żołnierze faraona, skorzystali z okazji. Od tej pory w rodzinie z tym znamieniem
rodzi się przynajmniej jedno dziecko. Dawniej był to skarabeusz. Tu, w
Słowiańszczyźnie, przemienił się w zwykłego fioletowego żuka. To ten
egipsko-słowiański żuk dostał się jemu w spadku.
Wymyci, pachnący
szarym mydłem, biegaliśmy w popołudniowym słońcu aż do wyschnięcia, czekając na
warzący się w kotłach obiad. Wprawdzie od paru dni niemal głodowaliśmy, gdyż
wyczerpały się nam nie tylko konserwy, ale również ryż, groch i kasza, aliści
teraz pod drzewami obdzierano ze skóry kilkuletniego buhaja i rąbano na
gulasz.
Ubrani, ale
rozpięci do ostatniego guzika, siedzieliśmy w wypalonej trawie, czyszcząc z
piasku broń. Bielejące przed nami miasteczko, kryte w większości papą i czerwoną
dachówką, wspinające się na drobne, siodłate wzgórza, przypominało po trosze
gotowego w każdej chwili zerwać się do lotu ptaka. Stamtąd przychodzili ludzie,
przynosząc wprost w skopcach, dzbankach i wiadrach co tylko udojone mleko.
Wygłodniali żołnierze, nie mogąc się doczekać pichconego gulaszu, lasowali po
okolicznych polach i sadach. Znosili do roznieconych ognisk karpiele i rzepę,
buraki cukrowe i pastewne i jeszcze miękkie kolby kukurydzy. Obierali to
wszystko bagnetami, piekli na patykach i krztusząc się pożerali. Po godzinie
okoliczne pola wyglądały, jakby przez nie przeszło stado dzików. Jeszcze gorzej
było z wodą. Wprawdzie w pobliskiej rzece wody nie brakowało, ale czuć ją było
naftą, żelazem i śniętą na upale rybą. Zaś woda w kilku studniach, jakie były w
miasteczku, była wyczerpana do szlamu. Ratowały nas trochę jabłka i pełne
fioletu damaszki. Ale wkrótce okoliczne sady był objedzone do dziobatego
jabłka.
Siedząc w trójkę
nad ogniskiem, wpychaliśmy patykami wysypujące się z żaru ziemniaki. Gdy
ziemniaki doszły do siebie, pękając w rękach jak mączne kule, podzieliliśmy na
trzy części ostatnią konserwę i zapiekaliśmy je razem z mięsem. Wtedy Stach,
biorąc wszystkie trzy menażki, wybrał się do miasteczka po mleko. Zamiast mleka
przyniósł spirytus. Jakoż żołnierze dobrali się w gorzelni do metalowych kadzi i
rozdzielali wszystkim, kto się nawinął pod rękę, po chochli alkoholu. Upiliśmy
po łyku, zlewając spirytus do manierek.
Po tym
spirytusie i po ziemniakach zapiekanych z konserwą jeszcze bardziej chciało się
nam pić. Konserwa była bowiem zbyt słona. Nie pomogły nawet ostatnie jabłka
wyjęte z chlebaków i dzielone szablą na trzy części.
Ponieważ
zapowiedzianego obiadu nadal nie było widać, rozwinęliśmy z rulonów koce i
rozścielając je pod wikliną, próbowaliśmy zasnąć w przesiewającym się z upału
słońcu. Jak odcięci od pępowiny, zachłystując się snem, zapadliśmy w drzemkę z
białego kamienia. Pamiętam, że śniła mi się Marysia uciekająca przez białą
koniczynę. Nad nią coraz niżej jechał na wiatraku kozak biegnący przez las z
obnażoną szablą. Stałem na skraju koniczyny. Próbowałem strącić, a przynajmniej
ogłuszyć nadlatującego kozaka, rzucając w skrzydlaty wiatrak zeschniętymi
bryłami. Ale on już jej dopadł, już się wychylał z wiatraka, łapiąc ją za
skaczący po plecach warkocz.
Wtedy zaczęła
się ta strzelanina. Gdyśmy się zerwali z drzemki pod wikliną, parę domów w
miasteczku płonęło. Żołnierze biegli do kozłów z bronią, zbiegali w stronę
rzeki, układali się na ziemi i strzelali w pobliski las. Jakoż właśnie stamtąd
dochodziło terkotanie karabinów maszynowych. Chwytając leżące obok nas karabiny,
biegliśmy w trójkę wzdłuż rzeki. Tuż nad rzeką, w olszynowym zagajniku,
spostrzegliśmy pomalowany na ochronny kolor motocykl. A obok niego trzech
Szwabów. Ustawiali na przyczepie karabin maszynowy. Pociągnąłem Mojżesza i
Stacha za sobą. Na bałyku zbiegliśmy do wody. Klucząc pod wikliną, staraliśmy
się zajść motocyklistów od tyłu.
A oni już
strzelali. Gdyśmy byli za nimi, widzieliśmy, jak spod hełmów spadających im na
oczy, spływają im po karkach strużki potu. Mieliśmy do nich parę kroków. Na
upartego można było policzyć wszystkie gwoździe w ich saperkach. Widzieliśmy
również, jak nasi, padając i podnosząc się, skaczą z urwistego brzegu wprost do
rzeki. Ale kilku z nich już się nie podniosło. Wtedy dopiero spostrzegłem, że
oprócz karabina przerzuconego przez rękę trzymam w prawicy szablę. Kiwnąłem na
chłopaków, żeby leżąc pod wikliną osłaniali mnie, a sam, pełzając na łokciach,
cal po calu zbliżałem się do motocyklistów. Gdy byłem od nich na sięgnięcie
szablą, usiadłem na piętach i unosząc szablę nad głowę, ciąłem po rękach
prowadzącego ogień. Wrzasnął. Pozostali dwaj, widząc mnie z obnażoną szablą
gotową do cięcia, próbowali podnieść się i nawiać. Ale gdy się zamachnąłem
szablą, pozostali w trawie z rękami uniesionymi nad głową.
Z
wikliny wyskoczyli Mojżesz i Stach. Biegli wrzeszcząc głośniej od zranionego
Szwaba. Widocznie zauważono ich z lasu, bo kulki cięły liście i gałązki tuż nad
naszymi głowami. Krzyknąłem jeszcze: - Padnij! - i wtulając głowę w trawę,
leżałem między Niemcami. Unosząc ociupinkę głowę, zobaczyłem, jak z pobliskiego
lasu wyjeżdża kilka tankietek. Trzy z nich kierowały się w stronę rzeki,
pozostałe szły na miasteczko. Poczułem, jak we mnie coraz szybciej biegnie kret,
a tuż po nim osypuje się glina i piasek. Leżąca obok mnie szabla zapachniała
rozkopaną rędziną. Przyczajeni w trawie Niemcy, widząc szarżujące czołgi,
próbowali powstać. Podnosząc z trawy szablę, płazowałem ich po gołych łbach.
Zasłaniając się rękami, opadali z powrotem w trawę.
Nagle zza rzeki
i z miasteczka poczęła bić nasza artyleria. Widziałem, jak tuż koło czołgów,
rozrywając ziemię, wybuchają pociski. Gdy jedna z tankietek, kręcąc się w
miejscu, zaczęła dymić, a po chwili stanęła w ogniu, przypomniałem sobie te małe
przeciwpancerne działka przenoszone na rękach przez potoki i podmokłe łąki.
Nabijaliśmy się zresztą z tych działek, pytając obsługę, czy przypadkiem nie
wybrali się na strącanie laskowych orzechów. Ale gdy na łące płonęły trzy
trafione czołgi, nie wytrzymałem i krzyknąłem: - Hurra! - Krzyczano również zza
rzeki, z pobliskiego miasteczka, strzelając z karabinów. Gdy jeszcze dwa dalsze
czołgi dymiły, a z nich wyskakiwali ubrani na czarno czołgiści, pozostałe
zawróciły, kierując się w stronę lasu. Jednak do lasu było jeszcze sporo drogi.
Zanim weszły między drzewa, cztery pozostały, płonąc na łące.
Strzelanina trwała nadal. Widziałem, jak skrajem lasu, schylona niemal do ziemi,
biegnie niemiecka piechota. Nasi spostrzegli ten manewr. Właśnie w tę biegnącą
skrajem lasu piechotę wstrzeliwały się już nasze karabiny maszynowe. Jednak
sporej grupce Niemców udało się wedrzeć do miasteczka. Prawie natychmiast, jak
szablą uciął, ustała karabinowa palba. Od czasu do czasu słychać było daleki
wrzask, brzęk przewracanych wiader i przeciągłe:
- O, Jezu. Mein
Gott.
Nie wiem jak to
długo trwało. Może kwadrans, może trochę krócej. W każdym razie, leżąc w trawie
między dwoma Szwabami i mając tego trzeciego pojękującego przy motocyklu,
zobaczyłem nagle, jak z miasteczka wychodzą nasi z bagnetami na karabinach.
Wtedy nasza artyleria zaczęła przeczesywać las. Nie odpowiedziano jej z lasu.
Słychać było zapuszczenie motorów i coraz cichsze ich warczenie.
Nasi weszli na łąkę. Biegli do rozwalonych tankietek, krzyczeli, wymachując
karabinami. Chciałem biec do nich. Ale wtedy z twarzą jak gaszone wapno podszedł
do mnie Mojżesz.
- Piotr, Piotr -
zdołał powiedzieć i pociągnął mnie za rękaw.
Pod wikliną
zwinięty w kłębek, z nogami podciągniętymi niemal pod brodę, leżał Stach. Obok
niego karabin i rogatywka. Uklęknąłem i odgarniając mu spadające na czoło włosy,
przewróciłem go ostrożnie na wznak. Oczy miał zamknięte. Rozpiąłem mu bluzkę.
Rozerwałem kołnierzyk koszuli. Wtedy dopiero zaczęła się sączyć krew. Dostał
całą serię z karabinu maszynowego. Klatka piersiowa poniżej obojczyków była
niemal przecięta. Przypomniałem sobie o spirytusie zlanym do manierki. Przemyłem
mu ranę. Mojżesz podał mi bandaż. Okręciłem nim Stacha. Leciał przez ręce. Oczy
nadal miał zamknięte. Dopiero gdy przemyłem mu spirytusem twarz i zwilżyłem
wargi, zaczął coś bełkotać i otworzył oczy.
- Mamo, mamo,
gdzie ja jestem? Piotr, Mojsze, skądeście się tu wzięli? Nie chcę tańczyć. Nie
mogę. Nie chcę tego festynu. Nie chcę. Nie chcę. Wszystko mnie boli.
Uciszając, położyliśmy go w wiklinowym cieniu. Mojżesz pobiegł do sanitariusza.
Zanim wrócił z nim, Stach już przyszedł do siebie. Zdawał sobie sprawę, że jest
ranny. Poprosił, żeby go posadzić. Patrzył, jak spod bandaża po medaliku, po
wojskowej blaszce kropla po kropli cieknie krew. Odwróciłem mu głowę. Ale on
chciał wszystko widzieć. Prosił o wodę. Zwilżyłem mu wargi maczanym w spirytusie
bandażem.
Gdy Mojżesz
zjawił się z sanitariuszem, który przewinął Stacha, przypomniałem sobie
zranionego Niemca. Podeszliśmy do nich. Jego kompani już go opatrzyli. Lewą rękę
miał tylko draśniętą, natomiast prawa była nad-cięta do połowy kości. Mojżesz z
sanitariuszem wzięli Stacha na nosze. Ja miałem odprowadzić Niemców do
obozu.
Gdy wróciłem,
Stach leżał nad rzeką w cieniu wierzb. Młoda kobieta z kilkuletnim chłopcem
próbowała go karmić. Chłopiec siedział na ziemi z podwiniętymi pod siebie
nogami, trzymając na kolanach miskę z tłuczonymi i kraszonymi słoniną
ziemniakami. Kobieta, nabierając po odrobinie ziemniaków drewnianą łyżką,
sięgała do garnuszka z kwaśnym mlekiem i jak niemowlę karmiła Stacha. Krew nadal
kropla po kropli spływała ze szkaplerzyka i z wojskowej blaszki. Chłopiec miał
głowę odwróconą. W jego przymrużonych oczach odbijało się parę listków
wierzbowych. Płakał. Zjawił się Mojżesz z ręcznikiem zamoczonym w rzece.
Podtrzymując ramieniem głowę Stacha, przemył mu twarz.
Było już mocno
po południu i cała dywizja szykowała się do odmarszu, obawiając się ponownego
ataku Niemców, gdy Stach przyciągnął mnie do siebie. Nachyliłem się do jego
ust.
- Wiesz, Hela.
Podobała mi się. Chciałem ci ją odbić. Zabiłbym cię za nią.
Otarłem mu twarz z potu i odgarnąłem spadające na czoło włosy. Stach
szeptał:
- Nie do osiki,
Piotrze. Do ciebie strzelałem wtedy. I łapę chciałem ci złamać, i zdzielić cię
między ślepia. A później wypłynęła z osiki ta biała twarz. Kto ją tam ukrył? Kto
sobie zostawił? I teraz ją widzę. Wszystko jest w tej twarzy. Piotr, Piotr,
zabij ją. Strzelaj, Piotr.
Chłopiec,
zrywając się z ziemi i rozsypując ziemniaki, uciekł do miasteczka. Kobieta z
twarzą uniesioną do nieba, skubiąc palcami coraz szybciej czarny warkocz, mówiła
"Wieczne odpoczywanie". Ostrożnie, żeby nie urazić jego, Mojżesza, tej modlącej
się kobiety i siebie, i jeszcze tej twarzy utajonej w rdzeniu każdego drzewa,
ułożyłem Stacha na trawie pod wierzbą. Podszedł Mojżesz, klękając na obydwa
kolana. Z wewnętrznej kieszeni wojskowej bluzki wyjął książeczkę wojskową i z
koszuli odpiął blaszkę. Sięgnął ręką po szkaplerz. Ale po chwili ją cofnął.
Spojrzałem na kobietę. Nachyliła się i całując Stacha w rozwarte źrenice, zdjęła
mu z szyi medalik. Schowałem wszystko do kieszeni.
Ponieważ
artyleria, popychana przez żołnierzy i niemal niesiona na rękach, tudzież wozy z
amunicją przeprawiały się już przez wytyczony w rzece bród, zanieśliśmy Stacha
na pobliski cmentarz. Wypożyczonymi w miasteczku sztychówkami kopaliśmy
spieczoną na kamień ziemię. Pomagała nam kobieta. Spieszyliśmy się. Byliśmy
przepoceni do nitki. Gdyśmy się dokopali do siwego piasku i z dołu prawie nas
nie było widać, zawinęliśmy Stacha w koc i ostrożnie opuściliśmy w tę żywą ranę
ziemi. Przysypywaliśmy go w pośpiechu. Chłopiec przybiegał co chwilę znad rzeki,
powiadając, że przez bród już dawno przeprawił się ostatni wóz i ostatni
żołnierz. Faktycznie, gdy spojrzeliśmy na wzgórza czerniące się za rzeką, stały
nad nim wyrzynające się z nieba gwiazdy.
Pod tym niebem
nie było słychać ani skrzypienia wozu, ani końskiego rżenia, ani żołnierskich
przekleństw. Nałożyliśmy rogatywki. Stanęliśmy na baczność, po czym unosząc od
nóg karabiny, strzeliliśmy trzykrotnie w powietrze. Z pobliskiego jałowca
zerwało się z piskiem niemal ziarenko soczewicy - mysikrólik. I wciskając w ręce
kobiety wszystkie pieniądze, jakie nam jeszcze zostały, żeby się modliła za
Stacha i opiekowała jego grobem, odeszliśmy nad rzekę. Obok nas, w portkach
sięgających do połowy łydki biegł chłopak. Gdy wchodziliśmy w nurt rzeki, stał
na brzegu, oświetlając nam bateryjką płyciutki bród.
Kierując się ciągle na wschód, szliśmy całą noc. Wokół nas jak okiem sięgnąć
płonął widnokres przypominający ogromną słomianą strzechę. Szliśmy we dwójkę
ramię przy ramieniu, chlebak obok chlebaka, bagnet obok bagnetu. Nie mówiąc o
tym, czuliśmy, że jeśli odsuniemy się od siebie choćby na płaską dłoń, między
nas wejdzie i będzie z nami maszerował on, Stach. Zresztą, chociaż szliśmy tak
bliziutko siebie, on i tak szedł razem z nami. Nawet zdarzyło się, że siadając w
kucki przy drodze na papierosa i podając sobie kapciuch z tytoniem,
częstowaliśmy jeszcze kogoś trzeciego. To samo było z dzieleniem jabłka na trzy
części, zerwanej rzepy, z piciem spirytusu z manierki.
Wtedy też, w
czasie tego marszu, ubrdałem sobie, że to moja wina. Ponieważ pierwszy chciałem
zdzielić między oczy tego chłopaka zza wody, naumyślnie nie położyłem go na rękę
i śmiałem się, kiedy mocując się ze mną podrygiwał nogami i trząsł sztywnym
karkiem, i nie mógł z wysiłku utrzymać języka za zębami. I zgodziłem się na
strzelanie do osiki, czekając, kiedy jego kula wybije drugie oko białej twarzy
wypływającej z osikowego rdzenia. A jak już wypłynęło drugie oko, pomyślałem
sobie, że to jego twarz, gdyż to on chciał do tego drzewa strzelać.
I
jeszcze niepotrzebnie pomyślałem wówczas o Jaśku. I w tym chłopaku zza wody
zobaczyłem Jaśka. I polubiłem go nagle. I nawet wracając znad rzeki, sięgnąłem
za stanik Marysi, chcąc odzwyczaić dłonie od tych dwóch żywych stworzeń w
staniku Heli. I już nie miałbym nic przeciw temu, żeby Stach zachodził do Heli,
łaził z nią na festyny i tańczył, i sypiąc grosz do basów, śpiewał dla niej. A
gdyby nadarzyła się sposobna okazja, powiedziałbym mu o tych jabłkach rzucanych
na rozlewisko i o naszej wieczornej kąpieli, i o spaniu na strzesze. A
powiedziałbym mu to tak, jak się mówi młodszemu bratu, że mu się zjadło
przeznaczone dla niego kurze skrzydełko. Dopiero wtedy, gdyby tego nie
zrozumiał, złożyłbym się z nim na ręce i złamał jego siłę, i wyprał po
pysku.
Teraz szedłem
razem z nim. Częściej od Mojżesza częstowałem go machorką, łykiem spirytusu i
kawałkiem jabłka, i wtulając się niemal w Mojżesza, żeby do Stacha nie wyciągać
nadaremnie ręki, bałem się o tego klarnecistę. Z nim też bowiem, podobnie jak z
Jaśkiem, jak ze Stachem, coraz częściej dzieliłem się wszystkim. A przypominając
sobie Marysię i to wszystko, co on powiedział o niej, zdzieliłbym go na pewno
pięścią w łeb, gdyby próbował jej wyjąć gałązkę z ust i pocałować. Ale nie wiem,
czy pewnego dnia, żeby się o nim i o sobie dowiedzieć, aż do granic snu, nie
nachyliłbym Marysi i Mojżeszowi gałązki z wiśniami, żeby nie sięgając ręką,
obgryzali je wprost zębami.
I zacząłem
rozmawiać z Mojżeszem o Heli i o Marysi. Początkowo nie odpowiadał, przypatrując
mi się z ukosa. A gdy mu przypomniałem lustro w koronie jabłonki i moje
tańcowanie przed nim, zaczął mi odpowiadać. I maszerując niemal z zamkniętymi
oczami, widzieliśmy przed sobą moją wieś zakutą w sen, w słomę. I tę stodołę
uchyloną zawsze dla jego rodzinnej muzyki. I starego Abrahama Judkę śpiącego ze
skrzypcami w ramionach, i jego brata beniaminka z ustami przytulonymi do
wielkiej szyi basów. I Hele, i Marysię widzieliśmy. Rozczesywały włosy i
zaplatając je w warkocze, zdmuchiwały naftowe lampy i po omacku wchodziły do
stodół, zagrzebując się w co tylko zwieziony z łąk potraw.
Akurat przechodziliśmy obok skoszonej łąki. Przystanęliśmy. Spojrzałem na
Mojżesza. Cała jego twarz była we śnie. Objęliśmy się wpół i schodząc z drogi,
weszliśmy w łąkę. Wybraliśmy sporych rozmiarów kopkę siedzącą z dala od traktu.
Wysmykując z niej potraw, dogrzebaliśmy się do jej gorącego wnętrza. Pachniało
świeżo upieczonym chlebem, rozgrzanym na upale zwierzęciem i nieustannie
naszeptującym snem. Do siennej jamy wciągnęliśmy cały nasz dobytek. Tylko w
żaden sposób, bo ostra, nie mogła się zmieścić szabla i klarnet, bo zbyt kruchy.
Przeto próbowaliśmy zasnąć bez nich.
Ale świeży i
wyschnięty na tabakę potraw spadał nam na oczy i sypał się za kołnierz. Pierwszy
nie wytrzymał Mojżesz i wygramolił się z jamy. Wyszedłem za nim. Skręciliśmy
papierosa. Milczeliśmy ćmiąc tytoń i osłaniając ogieńki garściami. Przed nami
widoczna w jasnej nocy jak kosteczki parodniowego ptaka czaiła się wieś.
Wspomnieliśmy o tej wsi i o noclegu w niej. Ale przypomniawszy sobie
popołudniową bitwę, zostaliśmy przy kopce. Mojżesz sięgnął po leżący obok
klarnet. Oglądał go ze wszystkich stron, wydmuchując z jego rozlicznych otworów
pył, piasek i siano.
- Jemu też się
chce spać, Piotrze. Poczerniał na amen z niewyspania w tym nieustannym marszu.
Ale ci zagram. Chcesz?
- Zagraj
Stachowi.
I znowu nie
wiedziałem, co Mojżesz gra. Przypominało owo granie psalmy śpiewane po pożodze,
po gradzie, po śmierci. Ale oprócz smutku szedł jeszcze w tej melodii, szedł
cierpliwie i długo, wielki lud. I prorok mówił do tego ludu, i modlił się, i
śpiewał. Szturchnąłem Mojżesza w bok.
- Zagraj coś
weselszego. Naszego.
Przyłączyłem się
do granej przyśpiewki wymyślonej przeze mnie o kawalerce zza wody. I śpiewałem
jeszcze te wszystkie piosenki, do których schodziły się dziewczęta i młode
mężatki, gdy w niedzielę z rękami podłożonymi pod głowę leżałem nad rzeką. I
pastorałkę śpiewałem, i wielkopostną pieśń, wkładaną w usta napojone octem i
żółcią.
I już mi się nie
chciało spać. Zresztą obydwaj wybiliśmy się ze snu. Przeto zabierając pinkle,
ruszyliśmy znowu za dywizją. Staraliśmy się omijać wsie, obchodząc je
zagajnikami i laskami. Wchodząc w laski, przyspieszaliśmy kroku. Zmęczonych, z
obolałymi nogami, zastał nas świt tuż przy dosyć sporej rzeczce. Idąc jej
brzegiem, odszukaliśmy zgubiony trakt. Niestety, mostek na rzeczce był wysadzony
w powietrze. Droga, zasypana po kostki pyłem i kurzem, była zryta końskimi
kopytami i kołami wozów. Po tych śladach widzieliśmy, że tędy szli nasi. I
Niemcy ich jeszcze nie tropili. Nie zauważyliśmy śladu czołgu czy też
samochodu.
Zdejmując buty,
moczyliśmy w zimnej piekącej jak żelazo wodzie odparzone nogi. Po czym zdejmując
koszule, chlapiąc się w wodzie, prychając i popiskując jak podrostki, obmyliśmy
się do pasa. Odświeżeni, na nowo obuci, z łydkami skrępowanymi owijaczami, już z
dala od siebie, gdyż świt wszedł między nas, maszerowaliśmy za dywizją. Mniej
więcej co pół godziny wchodziliśmy w słomiane wsie. Razem z nami wchodziło
najpierw w sady, później w zagajniki wokół wsi, wznoszące się coraz wyżej
słońce. Nikt nam w tych wsiach nie wychodził naprzeciw. Były zamknięte na
skobel. Z żadnego komina nie unosił się nawet kłaczek dymu. Jedynie od czasu do
czasu wyskakiwał wyrwany z drzemki pies, ale widząc nas z karabinami, podkulał
pod siebie ogon i zaszywał się z powrotem w siano. Dopiero w trzeciej wsi
wyjrzała ku nam kobieta.
Weszliśmy do jej
domu stojącego na pagórku. Za domem, schodząc ze wzgórza na wzgórze, ciągnął się
las. W domu było niemal pusto i ciasno. Jedyne okno z trzema szybkami było
zasłonięte szalówką. Gdzieś koło uchylonego i pachnącego wystygłym popiołem
pieca płakało dziecko. Kobieta, podając nam w blaszanych garnuszkach mleko,
opowiadała coś o mężu, o płaczącym dziecku. Początkowo nie mogliśmy się
rozeznać, o co jej chodzi. Mówiła bowiem inną gwarą od naszej, z domieszką stów
ruskich. W końcu domyśliliśmy się, że jej chłopa zabrali nasi. Ponieważ jeszcze
wczoraj kręcili się w okolicy Niemcy, miał ich przeprowadzić przez las. Dziecku
natomiast coś się stało, gdy zeskoczyło z ławki.
Kazałem ściągnąć
z okienka szalówkę. Podszedłem do kołyski stojącej koło pieca. Wyjąłem z niej
prawie gołe, może półtoraroczne dziecko. Obejrzałem je dokładnie. Miało
najwyraźniej przepuklinę. Poprosiłem kobietę o odrobinę masła. Masując palcami
podbrzusze, powolutku usuwałem przepuklinę. Gdy jelito było na swoim miejscu,
podwiązałem chłopca ręcznikiem. Dziecko prawie natychmiast zasnęło na moich
rękach. Podałem je matce. Rozpłakała się z radości. Nie wiedziała, jak mi
dziękować. Poprosiłem, żeby od czasu do czasu pomodliła się za naszego zabitego
towarzysza. Wychodząc z tego prawie kurnego domu, poradziłem kobiecie, żeby
natychmiast kiedy zjawią się w okolicy Niemcy, zaniosła dziecko do ich lekarza.
Sfotografują, napiszą, jacy to oni święci, ale dziecko będzie żyć. Gdyśmy wyszli
z domu, kierując się w las, w który wczoraj miała wejść nasza dywizja, Mojżesz
nie wytrzymał i rzekł:
- Jak tak dalej
pójdzie, cała Rzeszowszczyzna będzie się modlić za Staszka. - A co, zazdrość
ci?
- Głupiś. Ale
jakoś nie widziałem, żebyś sam zgrzeszył zdrowaśką.
Nie wiedziałem, jak mu to wytłumaczyć. Nie chciałem
bowiem wspominać o twarzy wypływającej z osiki. I o tym mocowaniu się nad rzeką.
Nie śmiałem też rzec ani słowa o Heli. Trzepnąłem go tylko z całych sił w plecy
i uśmiechając się, ściąłem szablą pobliską brzózkę. Spadła na prawie czarny,
osypany zielonymi kulkami jałowiec.
Z nie koszonej
łąki, pełnej drobnych brzózek, jałowca i tarniny, podbitej gęsto kwitnącym
wrzosem, weszliśmy w las. Cicho w nim było, ciszej niż pod wodą, chociaż do
południa było jeszcze daleko. Idąc tym lasem, natrafiliśmy wreszcie na szeroki,
rozryty w piasku trakt, wybity kołami wozów i końskimi kopytami. Idąc ciągle
rozrytym traktem, nie ośpiewywani nawet przez sikorkę, marzyliśmy o jedzeniu.
Jakoż oprócz wczorajszej rzepy, zjedzonej w kopce siana, i garnuszka mleka,
podanego nam przez kobietę, nie mieliśmy nic w ustach. Mojżesz próbował wchodzić
do lasu i szukać laskowych orzechów. Orzechy wprawdzie były, ale przypominały
ścięte w kulki mleko. Przeto żując listki zajęczej kapusty, rozmawialiśmy
najpierw o bochenku chleba, co tylko wyjętym z pieca, później zeszliśmy na
kromkę chleba posypaną czarną solą, wreszcie rozmowa urwała się na spieczonej
skórce.
Połykając ślinę
i oblizując spieczone wargi, gdyż oprócz resztek spirytusu nie mieliśmy też nic
do picia, wyszliśmy na skraj lasu. Parę kroków od leśnego traktu stało kilka
domów wtulonych w las. Idąc brzegiem lasu podbitego leszczyną, niemal na bałyku
skradaliśmy się pod najbliższy dom. Już mieliśmy wyjść spod leszczyny, żeby
wstąpić do najbliższego domu, gdy tuż przy lesie spostrzegłem mały staw o
czarnej paprociowej wodzie i stadko gęsi na nim. Jak za Jaśkowych czasów
zapachniał mi rosół i gotowane mięso. Usiedliśmy na leśnej podściółce. Jeszcze
nigdy jak spod tej leszczyny gęś nie przypominała mi orła, sokoła, białego pawia
przelatującego po koronie wiosennego lasu.
Ryjąc z
niecierpliwości i smętku po trosze szablą w leśnej podściółce, natrafiłem na
spore gniazdo pędraków. Pojaśniało mi w głowie. Zacząłem zbierać pędraki do
rogatywki. Gdy miałem ich sporą garść, zostawiłem Mojżesza pod leszczyną i
przykazując mu, żeby pilnie baczył na słomiane domy, czołgałem się do stawku z
gęsiami. Stadko, pływające niemal przy samym brzegu, oddaliło się na środek
stawu. Zacząłem je cichutko przywoływać, rzucając w wodę garście piasku.
Podpływały. Gdy były już blisko brzegu, rzuciłem kilka pędraków. Trzepocąc
skrzydłami i bijąc się o nie, gęgały przeraźliwie. Wystraszyłem się tego
weselnego gęgania, ale mając ciągle przed oczami rosół i niemal złote mięso,
rzucałem pędraki. Gęsi wywabiłem ze stawu na trawnik. Z trawnika na skraj lasu.
Chowając się za jałowiec, rzuciłem resztę pędraków rosłemu gąsiorowi. Gdy
schylał się po nie, dziabnąłem go szablą po szyi. Ale ta bestia z uciętą szyją
nadal podskakiwała, próbując ulecieć w niebiosa. Pozostałe gęsi rzuciły się na
gąsiora. Dziobały go i biły skrzydłami. Wpadłem między nie i porywając ścięte
ptaszysko, uciekłem do lasu.
Z gęsią pod
pachą, jeszcze ciepłą, uciekaliśmy przez las. I chichotaliśmy jak opętani. I
znów byliśmy małymi chłopcami, którzy zakradli się do cudzego sadu, natargali
pełne zanadrza i pełne kieszenie specjalnie pilnowanych jabłek i uciekają,
skacząc przez płot przed nocnym stróżem i wyrwanym z drzemki burkiem. I
chichotaliśmy ciągle, siedząc w świerkowym młodniku i zastanawiając się, jak
sobie poradzić ze ściętym ptaszyskiem.
Gęsi nie chciało
się nam skubać. Ponieważ koło tych kilku domów był staw, doszliśmy do wniosku,
że gdzieś w pobliżu musi być jego bliźniak. I faktycznie, idąc skrajem łąki i
lasu, natrafiliśmy na bajorko. Z radości odtańczyliśmy nad nim polkę. Wtedy
rozciąłem szablą gęś, wyjmując z niej wnętrzności. Przeszukując plecaki,
znaleźliśmy trochę soli i kilka prawie zeprzałych jabłek. Mojżesz na skraju lasu
dokopał się do dzikiego czosnku. Wrzuciliśmy to wszystko do rozciętej gęsi. Ranę
zaszyliśmy ciasno cieniutką witką. Gęś oblepiliśmy gliną i wchodząc z nią w las,
rozpaliliśmy ognisko. Prawie nie odzywaliśmy się do siebie i połykając z oskomy
coraz częściej ślinę, baczyliśmy pilnie, czy gliniana kula już się nie bieli w
ogniu. Gdy niemal rudziała, wygrzebaliśmy ją z ognia. Z trudem udało się nam ją
rozbić bagnetami. W lesie, pod leszczyną, zazłociło się. Bez jednego piórka,
goluteńką, ociekającą tłuszczem gęś położyliśmy na zerwanych paprociowych
liściach. Podwijając rękawy bluz i krojąc mięso bagnetami, syciliśmy głód.
Tłuszcz ciekł nam po brodzie i po łokciach. Zlizywaliśmy go językami jak psy.
Dopiero gdy z przesytu zęby nie chciały się nam zewrzeć na wysysanych kostkach,
poczuliśmy, że mięso nie jest dostatecznie słone.
Zawinąwszy
resztę gęsiny w paproć, wepchnąłem ją do plecaka. I wycierając ręce o mech,
wsunęliśmy się w gęsty cień leszczyny. Nasyceni, że palcem tuż pod grdyką
mogliśmy namacać ostatni kęs mięsa, zasnęliśmy natychmiast. Gdyśmy się
przebudzili i zerwali na równe nogi, zobaczyliśmy uciekającego w las lisa. Po
rozrzuconych kościach nie było ani śladu.
- Piotr, Piotr,
patrz, sprzątaczkę mamy. Ciekawe, kto też sprząta po naszej dywizji, po całej
armii.
Zbierając z mchu
manele, ruszyliśmy za dywizją. Męczyło nas pragnienie. Nie pomógł łyk spirytusu.
Idąc na przeprostki łąkami, postanowiliśmy, że w pierwszym napotkanym domu
napijemy się wody. Ale musieliśmy przejść jeszcze dwa laski, zanim zdybaliśmy
mały, prawie leśny przysiółek. Oprócz starych dziadków nie było w nim ani
jednego mężczyzny. Wody naczerpała nam z głębokiej studni stara kobieta. Piliśmy
wprost z drewnianego wiadra pachnącego mchem i butwieniem. Gdy poczuliśmy, że
woda leży w naszych żołądkach zielonym kamieniem, ruszyliśmy w dalszą
drogę.
Pod wieczór,
wychodząc z któregoś tam lasku z kolei, natknęliśmy się na grupę uciekinierów.
Teraz szliśmy razem z nimi. Zostawiając ich na nocleg w polnej wsi,
maszerowaliśmy nadal przez całą noc. Dopiero przed świtem zdrzemnęliśmy się
ociupinkę w jakiejś zawalonej koniczyną szopie. Poczynając wędrówkę od rana, od
zanikania mlecznego nowiu, nie bardzo wierzyliśmy, że dogonimy naszą dywizję.
Ale spotykani ludzie powiadali, że widzieli ogromne wojsko z armatami,
furmankami, wędrujące nieustannie na wschód. Tego też dnia coraz częściej
musieliśmy się kryć pod sadami, w kartofliskach i w zagajnikach przed
atakującymi nas samolotami. Nawet raz, wychylając się z lasu, nie mogliśmy dać
sobie rady z oszalałym Szwabem. Gdy cofnęliśmy się w las, nadal krążył nad nami,
ostrzeliwując lasek z karabinu maszynowego.
Wędrowaliśmy tak
jeszcze kilka dni. Zarośnięci, przysypani kurzem, jedzący byle co i byle jak,
przysiadając się na przygodne furki, podjeżdżaliśmy do jakiegoś większego
miasteczka. Nie pamiętam już, czy była to Sądowa Wisznia, czy też Gródek
Jagielloński. W każdym razie było to już daleko za Sanem. San przechodziliśmy w
bród koło Przemyśla parę dni temu. Ludzie ostrzegli nas, że dzisiaj z rana
przejeżdżali tędy Niemcy.
W samej rzeczy,
gdy do miasteczka mieliśmy ze dwa kilometry, zaczęła się strzelanina. Prawie
natychmiast rozpętała się bitwa. Siedzieliśmy u jakiegoś chłopa pod sadem,
pogryzając ulęgałki. Chcąc się przekonać, co się dzieje w miasteczku, weszliśmy
na najwyższe drzewo w sadzie. Z korony drzewa, jak ze złączonych dłoni Stwórcy,
widać było idące do ataku czołgi. A za czołgami przyczajoną piechotę.
Oskrzydlali miasteczko.
Bitwa trwała
prawie do wieczora. Miasteczko tu i ówdzie płonęło. Strzelanina raptownie
ucichła. Siedząc u chłopa i nie wiedząc, co robić, czekaliśmy na wieści z
miasteczka. W dwie godziny później zobaczyliśmy idącą w naszą stronę kolumnę.
Ukryci w szopie, obserwowaliśmy idącą do niewoli naszą dywizję. Zdawało mi się,
że w zmierzchu wśród wielu setek żołnierzy rozpoznaję chłopaków z naszej
wsi.
Spaliśmy w stodole na sianie. Już bez karabinów. W nocy nasmarowaliśmy je
rzepakowym olejem i okręciwszy w szmaty, zakopaliśmy naszą broń koło studziennej
cembrowiny. U chłopa zostawiliśmy również wojskowe uniformy. W zamian dano nam
stare, połatane marynarki i spodnie. Z wyjątkiem płaszczy, od których odpruliśmy
naszywki i obcięli guziki, nie mieliśmy nic wojskowego na sobie.
Z
siana wygrzebaliśmy się prawie o świcie. Z wielodniowego zarostu goliliśmy się
pożyczoną u chłopa brzytwą, przeglądając się w kawałku stłuczonego lusterka.
Gospodyni, rozpalając pod blachą słomę i susz, piekła nam na drogę zaczyniony z
razowej mąki placek. Namawiałem Mojżesza do zgolenia pejsów. Ale nie dał sobie
nawet wspomnieć o tym. Wymyci do pasa, wkładając na siebie nie prane od dwóch
tygodni koszule, szykowaliśmy się do drogi.
Chłop, idąc z
nami po zastodolu, wyprowadził nas na polną drogę. Stamtąd, nie oglądając się za
siebie, ruszyliśmy w las. Ośpiewywani przez ptaki, spotykając co chwilę
wybiegające z młodnika zwierzęta, wracaliśmy do domu. Uradziliśmy, że dziennie
będziemy robić do czterdziestu kilometrów. Z obliczeń wynikało, że idąc na
przeprostki w domu znajdziemy się za parę dni.
Ponieważ szliśmy
polami, omijając z daleka miasteczka i co większe wsie, nie zdarzyło się nam ani
razu spotkać Niemców. Również tylko z daleka na głównych traktach widzieliśmy
wracających w rodzinne strony uciekinierów. Natomiast coraz częściej
spotykaliśmy w polach siejących zboże chłopów. Zdarzało się, że siadaliśmy z
nimi na miedzy i ćmiąc machorkę, rozmawialiśmy o skończonej wojnie. Przyglądając
się sobie nawzajem, rozpoznawaliśmy w sobie po wymiętoszonej rogatywce z
odpiętym orzełkiem, po wojskowej bluzie, po fasowanych butach niedawnych
żołnierzy. Wstając z miedzy, prosiliśmy chłopów, żeby nam pozwolili wrzucić w
zaoraną ziemię, idącą w popiół od upału, parę garści zboża. Z takiej pogaduszki
na miedzy odchodziliśmy zawsze z pajdą chleba, kawałkiem sadła lub
słoniny.
Spotykani
chłopi, spoglądając na Mojżesza, coraz częściej potrząsali głowami. A kiedy
Mojżesz żuł zerwane źdźbło trawy spozierając w złocący się las, wskazywali mi
kiwnięciem głowy jego poskręcaną, niemal granatową czuprynę. I niby przypadkowo
opowiadali o żołnierzach Żydach wziętych do niewoli i natychmiast
rozstrzeliwanych przez Niemców. Ale Mojżesz jakby tego nie słyszał. Żuł nadal
listek trawy, gapiąc się w las, jakby z jego rozchylenia miało za chwilę
wyjechać wesele, całe w mircie i welonie. A gdy któryś z chłopów był bardziej
natarczywy, wyciągał z plecaka zawinięty w chustkę klarnet, przedmuchiwał go i
próbował na nim grać jakieś kawalątko psalmu.
Na drugi dzień
koło zmierzchu, idąc ciągle na przeprostki polnymi ścieżkami i dróżkami,
zbliżaliśmy się do większej wsi. Śpiąc od dwóch tygodni po dworskich stogach,
opuszczonych szopach i nie zwiezionych jeszcze kopkach potrawu, z otwartymi jak
zające pod miedzą oczami, zatęskniliśmy za pierzyną. Weszliśmy w wieś. Wskazano
nam dom wójta. Poprosiliśmy o nocleg. Wójt, starszy, brzuchaty chłop, podobny
trochę do naszego proboszcza, częstował nas samosiejką. Pogadując z nami o tym i
o owym, przywołał do siebie kilkuletniego wyrostka. Szepcząc mu coś do ucha,
dodał głośno:
- Leć tam, gdzie
zawsze. Ino migiem, na jednej nodze!
Nie spodobało mi
się to "gdzie zawsze". Zabierając chlebaki i wymawiając się od garnuszka mleka,
wyszliśmy od wójta. Za trzecim czy czwartym domem od wójtowskich zabudowań,
skręcając w polną drogę prowadzącą do lasu, zobaczyliśmy, jak przez wieś na
rowerach jedzie dwóch policjantów. Tej nocy znowu spaliśmy w lesie zagrzebani w
zgarniętą podściółkę, przykryci wojskowymi płaszczami.
Gdyśmy się
zbudzili, było jeszcze ciemno. Przemarznięci, dygocący z zimna, otrząsając się z
liści i igliwia, wyszliśmy z lasu w pola wchodzące z pagórka na pagórek. O
świcie weszliśmy w jakąś na wpół polną i na wpół leśną pasiekę. Zachciało się
nam miodu. Obok wybranego ula rozpaliliśmy ognisko. Żeby lepiej dymiło,
dorzucaliśmy do ognia garście rwanej trawy. Wyciągnąwszy szablę zza pasa,
wyważyłem deskę z wybranego ula. Wykroiłem plaster miodu i wyciągnąłem go ręką.
Siedzieliśmy obok ula przy dymiącym ognisku w wyschniętej na pniu trawie,
trzymając w rękach pocięty na kawałki plaster. Miód spływał nam po przegubach,
po brodzie, rozmazywał się po całej twarzy. Patrząc na Mojżesza pałaszującego
plaster miodu razem z woskowiną, nie wytrzymałem i palnąłem go dłonią w plecy.
Utknął całą twarzą w miodzie, krztusząc się.
- Wyglądasz,
Mojsze, jak ci z Ziemi Obiecanej. Całyś w miodzie i w ptasim mleku. Jakbyś z ula
wylazł.
- Dałbyś spokój,
Piotr. I gdzie ja się teraz wymyję? Do samego domu nie wyliżę się z tej
słodkości. Wszystkie osy będą na mnie siadać.
- Zaczekaj. Może
po drodze trafi się nam jakiś bezpański cielak. Wyliże cię dokumentnie,
przyczesze jęzorem, że bryczkę podstawiać i do ślubu jechać.
-
Mądrala się znalazł. Sam wygląda, jakby cały szabas pod lichtarzem przespał, a
drugim dokucza.
Odrzucając poza
siebie wyssane resztki woskowiny, zacząłem wycinać szablą niżej położony
plaster. Szabla zawadziła o coś twardego. Zgrzytnęło jak na kości. We mnie,
począwszy od potylicy aż do kolan, poruszyło się mrowisko. Przymykając oczy,
zobaczyłem spoconego Szwaba leżącego przy karabinie maszynowym. I jego
zgruchotaną szablą rękę. Przywołałem Mojżesza. Odrywając deski, zobaczyłem na
dnie ula zsypane naboje i rewolwer. O tylną ściankę był wsparty zawinięty w
gazetę rulon. Oganiając się od pszczół wiechciem zapalonej trawy, sięgnąłem po
rulon. Był gruby i wysoki prawie na metr. Podobnie jak pistolet i naboje był
zakapany miodem.
Rozwijaliśmy go
ostrożnie. Przed nami, na trawie, srebrzył się i złocił pułkowy sztandar.
Wyszywany złoconą nicią napis: "BÓG I OJCZYZNA" zakapał miód. Łaziło po nim, z
trudem wyciągając nóżki i skrzydła, kilka pszczół. Klęcząc nad sztandarem,
pomagaliśmy pszczołom wydostać się z miodu. Spojrzałem na Mojżesza oblizującego
zapaćkane miodem palce.
- Smakuje ci?
Jeszcze nie masz dosyć?
- A smakuje.
Komu by nie smakował taki czysty miód bez odrobiny wosku?
-
To może wyliżemy ten złocony napis? Tylko musimy się wpierw ugodzić, co komu do
lizania przypadnie. Wolisz BOGA czy OJCZYZNĘ?
- Jakby ci tu
rzec. BÓG nie mój, OJCZYZNA przyszywana. Odpychali nas od niej poniektórzy.
Nawet wtedy, w Tarnowie. To chyba zostało mi to "I".
- Zaraz, zaraz,
bratku. O "I" nie ma się co spierać. Tak samo dobrze należy się tobie, jak i
mnie. Ale zostaje BÓG. Zostaje OJCZYZNA. Zakapane miodem. Trzeba je wylizać. Do
czysta. Do złota. Do ostatniej nitki. To pytam się, co wolisz?
-
Jeśli już co, Piotr, to i BOGA krztynę, i OJCZYZNY ociupinę. Jak się nam
trafiło, to użyjmy sobie.
Zaczęliśmy od
BOGA. Litera po literze zlizywaliśmy miód do suchej nitki. Na ostatku każdy z
nas po troszce, nie wstydząc się wcale, wylizał do sucha "I". Gdy sztandar
wysechł na słońcu, zastanawialiśmy się, co z nim zrobić. Mieliśmy ochotę zabrać
go ze sobą. W końcu jednak uradziliśmy, że będzie lepiej i bezpieczniej dla
sztandaru i dla nas, jeśli zostawimy go w ulu. Owijając z powrotem sztandar w
gazetę, wepchnęliśmy go do ula, przybijając oderwane deski.
- A
wiesz, Piotr, swoją drogą, dziwne pszczoły w tych stronach hodują. Zamiast miodu
broń na zimę znoszą, sztandary przed butwieniem miodem zalewają.
-
Ano dziwne.
Zaciekawieni tym
wszystkim, zaczęliśmy chodzić od ula do ula, ostukując je szablą. Wydawało się
nam, że w każdym ulu prócz plastrów miodu pobrzękuje broń. Wchodząc w środek
pasieki, a pasieka była znacznie większa, niż początkowo przypuszczaliśmy,
byliśmy niemal przekonani, że oprócz amunicji i broni ktoś ukrył w tych ulach
również żołnierzy. Cały pułk. Może całą dywizję. W pełnym rynsztunku, wprost z
marszu zapędził ich do pasieki, pouchylał ule, a oni śpiewając o ułanie i
Marysi, która wodę brała, wmaszerowali do nich czwórkami. I zakapał ich miód i
wosk. Chodząc po pasiece, nasłuchiwaliśmy, czy w pszczelim brzęczeniu nie
słychać żołnierskich pogaduszek, pogwizdywania, cichej pieśni. I bacznie
oglądaliśmy, czy z jakiejś szpary po sęku, szczeliny nie wystaje rogatywka,
ostrze szabli, saperska łopatka, "gazmaska".
Ale oprócz
brzęczenia pasieki i wyciekania miodu przez spaczone na słońcu deski niczego nie
mogliśmy się dosłuchać i dopatrzeć. Wyciekający z przepełnionych uli miód złocił
się w trawie. Wyglądało to tak, jakby trawa spoglądała na niebiosa złotymi,
coraz bardziej poszerzającymi się ze zdziwienia źrenicami. Najwidoczniej bez
zmrużenia powiek, bez drgnienia jednej rzęsy, jednego źdźbła pilnowała tego
pułku żołnierzy, tej broni i tego sztandaru z BOGIEM i OJCZYZNĄ. W każdym razie,
wychodząc z pasieki, oglądaliśmy się co parę kroków, czy z któregoś ula nie
wychodzi żołnierz z trąbką i nie gra pobudki. Przestaliśmy się oglądać dopiero
wtedy, gdy pasiekę drzewo po drzewie zaszył lasek. Ale jeszcze w lasku i poza
laskiem nasłuchiwaliśmy głosu trąbki.
Tego dnia szło
się nam najlepiej. Lasków było coraz więcej, więc nie dokuczał nam upał. Plecaki
wydawały się nam lżejsze i juchtowe buty mniej twarde. Poza tym nie musieliśmy
podchodzić do żadnej wsi, żeby się napić. W jakimś na wpół zdziczałym sadzie,
rosnącym w dworskim polu, natargaliśmy sobie pełno jabłek. Maszerując,
wyjmowaliśmy je co chwilę z kieszeni, pogryzając. Nawet parę razy zebrało się
nam na śpiewanie.
Gdzieś koło
południa usiedliśmy na skraju lasku, mając przed sobą skoszone łąki całe z
kopkach i daleką wieś. Dojadając podarowany nam ubiegłego dnia chleb i słoninę,
rozmawialiśmy o domu. Z kolei rozmowa zeszła na Marysię i na Helę. Leżąc w
trawie z podłożonymi pod głowę rękami i przymykając oczy, widziałem obydwie
dziewczyny wychodzące ze stajni z pełnymi skopcami południowego mleka.
Zapachniało mi to mleko. Zobaczyłem siebie wychodzącego zza węgła domu,
podchodzącego do dziewczyn, klękającego nad postawionym na ziemi skopcem i
pijącego zachłannie prawie gorące mleko. Równocześnie zobaczyłem ten las,
stojący za nami w młodziutkim złocie, niemal biały od brzóz. Pomieszało mi się
mleko z białymi brzozami. Brzozy wszystkie były poranione bagnetami. Wyciekał z
nich na upale brzozowy sok, przypominający świeżo udojone mleko. Cały las był w
tym świeżo udojonym mleku, w brzozowym soku. I przez ten las biały, bieluśki,
bielusieńki biegł śmiertelnie ranny Stach. Potykał się, upadał. Próbował pić to
świeżo udojone mleko, ten sok wyciekający z poranionych bagnetami brzóz. Ale las
był coraz bielszy, jak ogromne skrzydło starego kruka, białego pawia, i Stach
też był coraz bielszy od tego lasu, od tego mleka, jak gaszone wapno, jak
pergamin z kościelnego mszału, jak tamta twarz wybita kulami z osikowego
pnia.
Widząc to
wszystko, krzyknąłem i zerwałem się na równe nogi. Zerwał się również Mojżesz.
Zdawało mi się, że również lasek poderwał się do ucieczki. W każdym razie mój
krzyk uciekał coraz dalej z białymi brzozami czy też w białe brzozy. I
najwidoczniej znowu wszystko było wypisane w mojej twarzy, bo Mojżesz podszedł
do mnie i potrząsając mnie za ramiona, począł się wypytywać, co się stało. Każąc
mu nasłuchiwać coraz dalej uciekającego lasu z moim krzykiem w brzozach,
pomyślałem o nim i o tym, co powiadali chłopi o mordowanych przez najeźdźców
Żydach. I jeszcze o Jaśku, i o Stachu pomyślałem. I zacząłem się bać tej drogi,
jaka nam jeszcze została do domu. Zacząłem się bać o Mojżesza. Postanowiłem też,
że jeśli jeszcze ktokolwiek, patrząc na Mojżesza, napomknie o tym, zmuszę go,
żeby obciął włosy.
Zarzucając
plecak na ramię, przypomniałem sobie o tych wszystkich kawałkach aluminiowej,
miedzianej i niklowanej blachy, zbieranych z myślą o okuciach mojej bryczuszki.
Zdjąłem z powrotem plecak i rozwiązując go, zacząłem wyrzucać żelastwo.
Odechciało mi się malowanej na wiśniowo bryczki i jazdy w niej do kościoła.
Chciałem zajść do domu, stanąć na progu, poczekać, aż matka, siedząca na
ławeczce, śpiewająca psalmy, podejdzie do mnie, rozepnie mi płaszcz i zdejmie
czapkę z głowy, i chwytając mnie suchą dłonią za czuprynę, przechyli mi głowę do
tyłu, pod światło małego okienka, żeby spojrzeć w moje oczy. Zawsze tak czyniła,
gdy wracałem z wesela czy też z festynu w tej wsi za wodą, gdzie najczęściej
bijano się na młotki, na noże i na gnypy. Ale Mojżesz, zbierając wyrzucone
przeze mnie żelastwo, wpychał je z powrotem do plecaka. Powiadał, że jeśli
strącał ten samolot pod Tarnowem, to po to żeby moja bryczka była paradna od
aluminium, od miedzi.
To się mu nie
sprzeciwiałem. I znowu szliśmy obok siebie, pogadując i pogryzając jabłka. O
zmierzchu byliśmy nad Sanem. Wchodząc w wiklinę, myśleliśmy, że już jesteśmy u
siebie nad Dunajcem. Tak samo pachniało rozciętą nożem rybą, jeżynami i trawą
lepką od wędrujących nieustannie ślimaków. Gdy jednak wyszliśmy nad rzekę,
wszystko się wyjaśniło. Rzeka wprawdzie nie była szersza od Dunajca, ale
znacznie głębsza i bardziej zielona. Nie przypominała ciętej na wiosnę wikliny,
ale rozkrojony nożem i nadal trawiący zwierzęcy żołądek.
Baliśmy się
wejść w tę rzekę. O tej porze dnia nie było mowy, żeby znaleźć bród. Zresztą
wyglądało na to, że go nie znajdziemy. Ja wprawdzie od dziecka pływałem jak
psiak, więc jakoś dałbym sobie radę, ale z Mojżeszem było całkiem źle. Gorzej
niż z kamieniem, niż z wrzuconą do wody siekierą. Dumając, jakby tu przejść
rzekę, przypomniałem sobie, że wchodząc w wiklinę, przechodziliśmy przez drogę,
obok której biegła linia telegraficzna. Zostawiając plecaki w wiklinie i
zaznaczając ich miejsce witką wbitą w nadbrzeżny piach, wyszliśmy na drogę.
Wspiąłem się na telegraficzny słup, ścinając szablą najniższy drut. To samo
uczyniłem przy trzecim słupie.
Nad rzeką
rozebraliśmy się do naga, upychając wszystko do plecaków. Obwiązałem się drutem
w pasie i oddając go Mojżeszowi, zabrałem plecak. Ostrożnie, kroczek po kroczku,
wchodziłem w rzekę. Woda sięgała mi do pasa, do pach, po szyję. Ale byłem już
spory kawałek od brzegu. Wreszcie musiałem płynąć. Starałem się to robić na
stojąco, żeby zmacać, gdzie i jak długo nie ma gruntu. Nie było tak źle.
Wróciłem po drugi plecak. Poszło mi jeszcze lepiej, wtedy zawołałem na Mojżesza.
Widziałem, jak wchodzi w wodę. Wchodził w nią coraz głębiej. Gdy mu było widać
tylko głowę, miałem go na napiętym z całej siły drucie. Płynął, bijąc o wodę
rękami i nogami. Ciągnąłem go z całych sił. Kilkanaście metrów od brzegu poszedł
na dno. Wystraszyłem się, że mi się odwiązał z drutu. Pociągnąłem jeszcze
mocniej. Wyskoczył z wody gulgocząc. Ciągnąłem coraz mocniej. Gdy miałem go parę
metrów od brzegu, wskoczyłem do wody. Obejmując go wpół, wyniosłem z rzeki jak
szczeniaka. Chciałem go postawić na nogi, ale upadł w piasek. Wymiotował.
Położyłem go na wznak, przechylając mu głowę do tyłu. Odepchnął mnie i usiadł na
piasku.
- Cholera, alem
sobie popił. Jak u wójta na chrzcinach albo u dziedzica. Zdaje mi się, żem
wychłeptał wszystką wodę. Do ostatniej kropli. Zobacz, Piotr, suchutkie koryto.
I ryby o dno ogonami grzmocą.
- Popić, toś
sobie popił. Trunkowyś, nie ma co. I nie z tych Mojżeszów, co to po dnie morza
suchą stopą szli. I lud prowadzili.
- I tyś nie
matula z koszem smołowanym. Na drucie człowieka przez taki brzuch rybi tak
okrutnie ciągać.
A już biegaliśmy
po piasku, szczękając zębami. Z uciechy, że się nam udała przeprawa przez San i
że niczego nie utopiliśmy w wodzie i jeszcze z tej dawnej, zapamiętanej z
dzieciństwa uciechy, kiedy to wskakiwało się do naszej wiosennej rzeki, do
stawu, nagrzanego na lipcowym słońcu, stawialiśmy koziołki, chodziliśmy na
rękach, próbowaliśmy ustać na głowie. Rozgrzani, tak że parowało z nas, bez
kropli wody na skórze, jak wyjęte z deszczu białe ptasie skrzydła, poczęliśmy
się ubierać. Wciągając wojskową koszulę bez kołnierzyka, widziałem, jak w zmroku
dogasa niemal złote ciało Mojżesza. Spojrzałem na jego głowę, przypominającą
przechyloną do tyłu tykwę. Podobną głowę miał Chrystus wiszący na krzyżu w
naszym parafialnym kościele. Tyle że był przechylony na bok do łotra po prawicy
i cały w jesiennej tarninie. O tym Chrystusie, połamanym dębową pałką,
przekłutym włócznią, śpiewałem wielkopostną pieśń. I mimo woli przechylałem
głowę. Ale na lewą stronę. Tam, gdzie stał Jasiek.
Ubrani,
pozapinani na ostatni guzik, opatuleni w obszerne płaszcze, z plecakami
przerzuconymi przez ramię, wyszliśmy z wikliny. Jak najprędzej chcieliśmy dojść
do najbliższej wsi. Uradziliśmy, że przynajmniej przez parę godzin prześpimy się
w jakiejś stodole. Wcześniej jednak od wsi zdybaliśmy dworskie stogi, sienne i
ze zbożem. Z trudem, obsuwając się ze stromych stogów, wgramoliliśmy się na
brodło. Rozkopaliśmy jego koronę aż do ciepła przypominającego pogrążone we śnie
zwierzę. Wchodząc w to ciepło, nakryliśmy się żołnierskimi
płaszczami.
Wprawdzie
przyrzekliśmy sobie, że nie będziemy rozmawiać, ale w żaden sposób nie mogliśmy
zasnąć. Przytuleni do siebie, leżeliśmy na wznak z płaszczami podciągniętymi pod
brodę. Nad nami stało wrześniowe, wygwieżdżone nadmiernie, a u nas nazywane
kowalskim (iskry, iskry), niebo.
Patrząc w to
niebo, w półdrzemce zobaczyłem naszą wieś. Wchodziła dom po domu, stodoła po
stodole, szopa po szopie na niebiosa. Zataczała wokół Wielkiej Niedźwiedzicy
coraz ciaśniejsze koło. Wieś była tuż po żniwach, bo na drogach z kurzem po
kostki było pełno kłosów zboża, końskiego łajna i ptaków rozdziobujących to
zwierzęce łajno. Równocześnie była to wieś festynowa. Pośrodku niej, na zbitej z
desek platformie, stała żydowska kapela. Przygrywała. Na deski, para po parze
wchodzili tańczący. Wśród nich rozpoznałem siebie z Marysią i Stacha
obejmującego wpół Hele. Od czasu do czasu poprzez tańczących widziałem grającego
na klarnecie Mojżesza.
Policzki jego
były rozdęte prawie do piwonii, głowa przechylona do tyłu i przymknięte oczy.
Poruszyłem się i najdelikatniej, jak mogłem, wsunąłem ramię pod głowę Mojżesza.
Coś mruknął przez sen. Postanowiłem, że raniutko, gdy się przebudzimy, przytnę
mu włosy.
Jak zwykle,
przyzwyczajeni już do tego, zbudziliśmy się skoro świt. Ledwie wygrzebaliśmy się
z siennego brodła, zjeżdżając po jego stromym boku na ziemię, posadziłem
Mojżesza, żeby mu było wygodnie na zgarniętej wiązce potrawu. Z palcem na
ustach, żeby o nic nie pytał, wyciągnąłem szablę. Przejechałem po jej ostrzu
kciukiem i źdźbłem trawy. Ostrze było niczego sobie, prawie jak ojcowska
brzytwa.
Gdy podszedłem
do Mojżesza, zaczął uciekać. Schwyciłem go za gołą piętę i przywlokłem na wiązkę
siana. Bronił się zaciekle. Nie było innej rady. Uderzyłem go pięścią pod brodę.
Głowa opadła mu na piersi. Zanim przyszedł do siebie, obciąłem mu pejsy. I
manewrując ostrożnie nieporęczną szablą, ścinałem garść po garści jego
kędzierzawą, przypominającą mechate żelazo czuprynę. Pod ostrzem jaśniała
przypominająca owo ostrze czaszka. Gdy ściąłem mu ostatnią kępkę włosów, Mojżesz
zapłakał.
- Toś mnie
urządził. Jak ta dziewka Samsona. Ale na co ja ci potrzebny? Trzeba było mnie
odejść, gdyś się bał iść ze mną. Dałbym sobie bez ciebie radę. Niańka się
znalazła, matula, ojczulek!
- Co za Samson
znowu? I za czym tu płakać? Zanim zajdziemy do domu, piórka ci się
posypią.
- Włosy na pewno
odrosną. Ale już nie te z wojny. A zanim mi odrosną, będę słabszy od dziecka i
od ptaka słabszy, od muchy, od trawy.
- Słabszy,
słabszy. Znalazł się bohater. A cóż to, góryś chciał przenosić, bić się z
osiłkiem na odpuście, z niedźwiedziem? Grunt, że cało do domu powrócisz. A w
domu już się do ciebie dobiorą. Jak indyka utuczą. A jak cię utuczą, przyjdę do
ciebie. Ponieważ ci krzywda, spróbujemy się na ręce. Na pewno dasz mi
radę.
Zanim
wyruszyliśmy w dalszą drogę, Mojżesz zgarnął na kupkę ścięte szablą włosy i
spalił je do kłaczka. Popiół rozsypał na wszystkie strony świata. Niewidoczne
resztki popiołu wdeptał butem w trawę.
- Jeśli ten
popiół spadł na moich wrogów, na ich oczy i usta, i ręce, i nogi, i na ich sen,
i na sen tego snu, to możemy iść. Nic mi się nie stanie.
Gdzieś w nocy
doszliśmy do naszego powiatowego miasteczka. Obeszliśmy je dookoła. I chociaż
prawie zasypialiśmy idąc, postanowiliśmy dojść do domu. W samej rzeczy, gdy
niebo rozjaśniało się nad nami, byliśmy nad Dunajcem. Schodząc z piaszczystego
brzegu do brodu, przemyliśmy twarze. Kroczek po kroczku, żeby nie zgubić brodu,
przechodziliśmy rzekę. Pełno było w niej wojskowych wozów, armat, pocisków i
telefonicznego drutu. Widocznie również tędy przechodziło wojsko.
Po
zastodolu, żeby nas nikt nie zobaczył, omijając ogrody, weszliśmy pod nasz sad.
Spojrzałem na komin. Prawie niewidoczna w brzasku szła z niego smużka dymu.
Pchnąłem drzwi ramieniem i stanąłem w sieni. W kuchni słychać było brzęk
spadającego garnka. Nacisnąłem skobel. Matka stała już przy drzwiach. Nie mówiąc
ani słowa, zdejmowała ze mnie płaszcz i buty. Dopiero wtedy ujęła mnie za
czuprynę, poprowadziła pod okno i przechylając mi głowę do jutrzni, pocałowała
mnie w usta i w oczy, i w usta. Wziąłem ją na ręce i biegałem z nią dopóty po
izbie, póki nie zaczęła się śmiać i machać nogami. Póki nie przezwała mnie
zbereźnikiem. Wtedy posadziłem ją na ławeczce koło okna, zaplatając jej
przesypany popiołem warkocz.
Przez cały dzień i noc, i jeszcze do obiadu następnego dnia spaliśmy z Mojżeszem
w stodole, zagrzebani w sianie i w zniesionych przez matkę pierzynach. Obok nas
wgniecione w siano stało wiaderko z mlekiem i emaliowana miska z pieczoną kurą i
pieczonym królikiem. Budząc się ze snu, sięgaliśmy po mięso, popijaliśmy mleko,
żeby natychmiast, rzucając za siebie obgryzione kości, zagrzebać się z powrotem
z pierzynach.
Przykazaliśmy
też matce, żeby nikomu, nawet najbliższej sąsiadce nie wspominała o naszym
powrocie. Gdy na drugi dzień koło południa zaczęliśmy się ubierać, wydawało się
nam, że w wygniecione siano, w przepocone pierzyny osypała się z nas, wsiąkła
razem z potem dwutygodniowa wojaczka. Waląc się kułakami po plecach i karkach,
ciągając za łby i spychając nogami z siana na niżej położoną w zapolu koniczynę,
zaśmiewaliśmy się aż do łez, próbując zaśpiewać moją przyśpiewkę o koniokradach.
Pierwszy też raz od dwóch lat nie słyszałem polującej u krokwi kuny i nie
widziałem przed wejściem w sen jadącego na karej trzylatce Jaśka.
Ubrani w przyniesione przez matkę spodnie, w świeżo uprasowane koszule, obuci w
podkute gwoździami komiśne trzewiki, zjechaliśmy na tyłkach z wysokiego siana
wprost na klepisko. I ciągle podśpiewując i goniąc za sobą, wpadliśmy do izby,
aż stęknęły pchnięte ramieniem jednoskrzydłe drzwi. W godzinę później, rozebrani
do golasa, myliśmy się nawzajem w wyniesionej do drugiej izby balii. Namydlając
Mojżeszowi plecy i polewając mu głowę ciepłą wodą, czerpaną garnuszkiem z
sagana, zauważyłem, że jego włosy, obcięte szablą tuż przy skórze, puszczają
pierwsze piórka. Wprawdzie nadal przypominał owych młodzieniaszków z leśnego
przysiółka, których w czasie długotrwałej suszy golono brzytwą do gołej pały,
smarowano gęsim sadłem i całymi dniami kazano im klęczeć koło przydrożnej
kapliczki i śpiewać pokutne psalmy, ale nie dymiło mu się z głowy i nie czuć go
było wzbierającą błyskawicą po błyskawicy burzą.
Wymyci do
ostatniego zakamarka, pachnący szarym mydłem i żelazistą wodą, siedzieliśmy przy
stole, siorbiąc z glinianej miski kurzy rosół. Matka, przycupnąwszy na niziutkim
stołku koło pieca, przyglądała się nam tak, jakby za chwilę miały się nam
rozwinąć skrzydła.
Po obiedzie,
najedzeni jak prałaci w dzień odpustu, rozluźniając rzemienne paski na
zaokrąglonych brzuchach, wyszliśmy pod sad na papierosa. Siedząc na ławeczce w
malwowym ogródku, spoglądaliśmy na błonia pod osypującymi się z liści wierzbami,
na dalekie wzgórza za Wisłą, falujące w powietrzu jak złota tkanina na
wiśniowych krosnach. Wtedy dopiero, widząc te wzgórza za Wisłą, przypomniałem
sobie Jaśka z owej wsi, pełnej rżenia kradzionych koni. Przymykając oczy,
zobaczyłem Stacha. Wydawało mi się, że stoi tuż za sadem ogrodzonym wiklinowym
płotem, podnosi się na palcach, starając się zerwać z najbliższej jabłoni
czerwone jabłko. Nie wytrzymałem i podnosząc się z ławeczki, polazłem w ten
najdalszy kąt sadu, do tej jabłonki osypanej czerwonymi owocami. Z najniższej
gałązki zerwałem jabłko i obcierając je z jesiennej mgiełki, wyciągnąłem z nim
rękę za płot. Nie zauważyłem, że za mną stoi Mojżesz. Zanim zdążyłem schować za
siebie wyciągniętą rękę z jabłkiem, Mojżesz wyjął mi je z dłoni i wbił w nie
zęby.
Nie powiedziałem
mu, komu niosłem to jabłko. Na wszelki jednak wypadek podszedłem do jabłonki i
ujmując jej drobniutki pień oburącz, potrząsałem nią dopóty, dopóki ze
szczytowej gałązki nie spadło ostatnie jabłko. A gdy Mojżesz nie mogąc z siebie
wykrztusić słowa, stał z otwartymi ustami, powiedziałem:
- To dla ciebie.
Zawieziesz je starym. I powiedz, żeś był w raju, w tej waszej Ziemi Obiecanej. I
że nie było wojny. I ani słówkiem nie wspomnisz o Stachu. A teraz chodź, ogolimy
się. Jak nas ludzie zobaczą, zaczną się schodzić. A my wyglądamy, jakbyśmy na
odludziu diabłu kozy paśli.
Goliliśmy się
pod sadem, przeglądając się w wyniesionym z izby lustrze. Ale nie ustawiłem go,
nauczony doświadczeniem, ani na studziennej cembrowinie, ani w koronie jabłonki.
Lustro trzymaliśmy sobie nawzajem. Gdy namydlony, z naostrzoną na pasie brzytwą
przystanąłem przed lustrem trzymanym oburącz przez Mojżesza, on przechylając
głowę i uśmiechając się powiedział:
- A może
zatańczysz? Zatańcz, Piotr. Tak ci to dobrze idzie przed lustrem. Zatańcz, póki,
nikt nie widzi. Niech będzie jak dawniej. Jak po festynie. Proszę cię, zatańcz,
Piotr.
Pobiegłem do
domu. Przyniosłem poczerniałą od cięcia jabłek szablę. I gwiżdżąc na palcach,
wszedłem z szablą uniesioną nad głową w śpiewaną przez Mojżesza polkę.
Widziałem, jak w lustrze, odbijając się stokrotnie, błyska szabla nad moją
czupryną. Mojżesz, śpiewając coraz szybciej, pogwizdując na palcach, prowadził
mnie w tańcu, trzymając lustro w ramionach. I jeszcze raz w tym tańcu ciąłem po
rękach Szwaba, krzaczek jałowca, gąsiora. I jeszcze raz, prowadząc ją przy
skórze, goliłem Mojżesza z pejsów i kędzierzawych włosów. Dopiero gdy ujrzałem
się w lustrze cały w osypanych jabłkami gałęziach, w złocących się wierzbach na
błoniu, na tle ruchomych wzgórz za Wisłą, gdy drasnąłem niebo nad strzechą domu
Heli i domu Marysi, przystanąłem. Odrzucając za siebie szablę i obcierając
ramieniem spoconą twarz, zacząłem się golić z kilkudniowego zarostu.
Ogolony, umyty, zaczesany na bok, gładki jak panienka szykująca się do ślubu,
pierwszy raz po powrocie do domu wszedłem do stajni. Konie, strzygąc uszami,
prychając i rżąc cichutko, wtulały mi pod pazuchy przypominające drewniane pudła
pyski. Ale pociągając coraz głębiej nozdrzami, potrząsały łbami. Widocznie
oprócz znanego im zapachu siennej stodoły, toczonego przez korniki domu,
rozgrzanej na upale ziemi, wyczuwały we mnie jeszcze coś czy kogoś obcego.
Początkowo sądziłem, że to z powodu stojącego w pobliżu Mojżesza. Ale nic się
nie zmieniło w ich zachowaniu po jego wyjściu ze stajni. Dopiero gdy zacząłem im
podtykać pod obnażone zęby wzięte z koszyka kolby kukurydzy, łaskotać je za
uszami i wargami wycmokiwać ich ulubiony koński pacierz, po kolei zarzucały mi
łby na ramiona i przymykając ślepia, z lubością zasypiały. To samo zresztą co z
końmi było z bydłem i z psem.
Obejrzawszy
dokładnie gospodarstwo, sprawdziwszy, czy pług i brony są w porządku, usiadłem z
Mojżeszem na wyjedzonym przez deszcze progu domu. Pomyślałem sobie, że od jutra
trzeba będzie wyjechać w pole. Wprawdzie od paru tygodni nie spadła ani jedna
kropla deszczu i dymiące pola były twarde jak hartowane żelazo, ale już ani
jednego dnia dłużej nie można było czekać z siewami i wykopkami. Toteż gdy matka
zjawiła się na progu, poprosiłem ją, żeby w komorze na zdjętych drzwiach
zabajcowała siwym kamieniem ze dwa korce zboża. Jutro skoro świt miałem zamiar
wyjechać na pole pod tarniną.
Pod wieczór,
równo z pierwszą gwiazdą, zaczęli się schodzić sąsiedzi. Od matki już
wiedziałem, kto z naszych ze wsi i z parafii powrócił z wojaczki. Wiedziano
prawie na pewno, że gdzieś pod Lwowem zginął jedyny syn dawnego sołtysa znad
Dunajca. Z komory przyniosłem ocalałą flaszkę wódki. Sąsiedzi powyciągali zza
pazuch po butelce. Gdy nam tego było za mało, któryś z podrostków skoczył do
sklepu po malagę.
Popijając
rozmawialiśmy o wojnie, o Niemcach, których wprawdzie jeszcze we wsi nie było,
ale ten i ów widział ich w okolicznych miasteczkach. Gdy się dowiedziano, że to
właśnie Mojżesz strącił nad Tarnowem niemiecki samolot, przyglądano mu się jak
świętemu Jerzemu, który nagle uciekł z witraża parafialnego kościoła i zjawił
się w naszej izbie. Głaskano go po rękach, klepano po plecach i częściej niż ze
mną trącano się z nim szklanką.
W izbie było
prawie ciemno od machorkowego dymu, gdy potykając się o próg i kuśtykając na
drewnianej nodze, zjawił się dziadek Jakub. Ustąpiłem mu miejsca przy stole,
siadając na rozbebeszonym łóżku. A on zapalił fajkę wyciągniętą spod blachy
szczapką i wsparty na lasce wystruganej z wiśniowej gałęzi, przyglądał mi się
bacznie, przechyliwszy głowę. Jak mogłem, unikałem jego oczu. Ale przydybał
mnie, gdy podawałem mu szklaneczkę z malagą. Wprawdzie wziął napitek,
spoglądając na niego pod płomykiem naftowej lampy, ale szklaneczki nie podniósł
do ust.
- Widzisz,
synku, chciałbym wypić twoje zdrowie. Ale wpierw musisz mi pokazać moją
kochaneczkę. Nie zgubiłeś jej przecie? Nie wrzuciłeś do wody? Nie wraziłeś w
gnój?
Wszyscy
spoglądali na mnie. Ostrożnie, żeby się nie potknąć, gdyż już mocno miałem w
czubie, wyszedłem do sieni. Tu dopiero przypomniałem sobie, że zabierając szablę
spod sadu, zaniosłem ją do komory i wepchałem do sąsieka z pszenicą. Gdy ją
wniosłem do izby, na jej ostrzu kołysała się plewa. Zdmuchnąłem ją z ostrza.
Plewa kołysząc się spadła z szabli na rozpaloną blachę. Spłonęła. Wycierając
ostrze szabli o rękaw koszuli, podałem ją dziadkowi. Przejechał po jej ostrzu
zrogowaciałym i spieczonym od upychania fajki kciukiem, po czym podnosząc prawie
pociemniałe ostrze do nosa, obwąchiwał ją jak żywe stworzenie.
-
Chlebem pachnie i jabłkami. Cóżeś ty, synku, chleb nią kroił i jabłka rozcinał?
A możeś ty w piekarni przesiedział, pod sadem przeleżał i na wojnie nie był?
Dałem ci ją na wojnę. A tyś, kochaneczce nie dał krwi powąchać i pić jej nie
dałeś. Nie słuchałeś mnie, synku. Mówiłem wyraźnie, wyraźniej niż pacierz: od
nieba ich ciąć, od cysarza chlastać, płatać od Witosa, od Chrystusa
Pana!
I dziadek Jakub,
potrząsając ptasią głową, nie panując nad sobą, próbował złamać szablę w
gruźlastych rękach. Gdy mu to nie szło, podniósł się ze stołka i chciał ją
przełamać na drewnianej nodze. Zanim najbliżej siedzący spostrzegli, że się
zatoczył, dziadek Jakub leżał już na podłodze. Obok niego, podskakując i
brzęcząc, leżała poczerniała szabla. Podnieśliśmy go z Mojżeszem, biorąc pod
pachy. Wyrywał się nam, chcąc iść do domu. Ale jakoś ugłaskaliśmy go, sadowiąc z
powrotem na stołku. Gdy Mojżesz opowiedział o Niemcu dziabniętym szablą,
przestała mu się trząść ptasia głowa i gruźlaste ręce.
- To jak to
było, powiadasz? On przy masingwerze, łapska na rączce, takie z mięsa łapska,
wielkie jak piwonie, jak cielęce łby, a ty trawą do nich podpełzasz na brzuchu?
A gdyś je już ujrzał na tym masingwerze i rosły ci w oczach do byczka, do wołu,
toś się wsparł na łokciu i tę kochaneczkę uniosłeś nad głową i chlasnąłeś po
nich? A dwóch pozostałych czemuś nie zarąbał? Takeś ich zostawił, nawet nie
draśniętych? Toś źle zrobił, synku. Jeszcze tu przylizą. A jak tu przylizą, to
choćby pod ziemię, w ptasią dziuplę, w mysią dziurę, ale, synku, smyrgaj. Tacy
cię poznają. Z tłumu cię wyciągną. Na suchej gałęzi bez zmrużenia oka niechybnie
powieszą. Jakoż tacy, którym zapachniało śmiercią, tę śmierć, która z ciebie, z
twojej szabli na nich spoziera, paluszkiem kiwała, aż do drugiej śmierci ciągle
widzieć będą i to w twojej twarzy, Piotrze.
Dopiero
powiedziawszy to, dziadek Jakub wziął z rąk Mojżesza szablę, podniósł do ust i
ucałował. A oddając mi ją z powrotem, przykazał:
- Jakżeś się z
nią spiknął, to niech ci służy. Do samego końca, do ostatniej kropli w
pacierzowym mleczu ostatniego Szwaba. I dbaj o nią, Piotruś. W piasku i w
popiele wyczyść ją do lustra, żeby śmierć w niej iskrą mikową zabłysła. A zanim
ją w siano wetkniesz po rękojeść, przejedź po niej piórem. Kruczym piórem
przejedź, maczanym w oleju. I sokolim piórkiem, żeby śmigła była i lekka nad
głową.
Wynosząc szablę
do komory, usłyszałem, że ktoś spod wejściowych drzwi ucieka na palcach.
Zawiesiłem szablę na bronnym gwoździu i przechodząc przez gościnną izbę,
trzasnąłem z całych sił drzwiami. Przyczaiłem się w sieni. Po chwili usłyszałem,
jak ten ktoś wychodzi spod sadu i skrada się pod próg. Gdy był koło drzwi, że
słyszałem jego przyśpieszony oddech, rozwarłem je na oścież. Ten ktoś krzyknął,
potknął się i upadł mi do nóg. Schyliłem się natrafiając rękami na
warkocz.
- Hela! To
ty?
- Och, Boże,
Piotrze. Poczekaj. Piotrze. Tchu nie mogę złapać. Aleś mnie
przestraszył.
A już szedłem
rękami po jej pucołowatej twarzy, po jej szyi, po ramionach, po jasnym warkoczu.
Ona, wtulając mi głowę pod pachę, poczynając od małych palców, przez serdeczne
aż do kciuków, ujmowała w dłonie moją szyję i moją twarz. I tak przytuleni do
siebie, wpół objęci, nie mówiąc ani słowa, weszliśmy pod sad. Dopiero pod sadem,
wyjmując głowę spod mojej pazuchy, ale ciągle trzymając w dłoniach moją twarz,
spojrzała mi w oczy. Próbowałem ją unieść za ramiona, wynieść spod jabłoni pod
wygwieżdżone niebo i pocałować, ale nie pozwoliła wymykając mi się z
rąk.
- Co z nim,
Piotrze? Powiedz, co z nim?
Odsunąłem się od niej i opierając się plecami o
jabłonkę, grzebałem w kieszeniach za papierosami.
- Był tu, Helu.
Był tu dziś w południe. Stał za tamtym płotem. I sięgał po jabłko. Lecz nie mógł
dosięgnąć. Wiesz, nie był wysoki. To podszedłem tam i zerwałem jabłko. I dłoń
wyciągnąłem z tym jabłkiem za płot. Ale nie chciał tego jabłka.
-
Jak to, nie chciał? Co ty pleciesz, Piotr?
- Może nawet
chciał, bo ślinę przełykał. Miał spierzchnięte wargi i pić mu się chciało. Tylko
nie mógł tego jabłka z mojej ręki wyjąć. Nigdy już nie będzie mógł wziąć żadnego
jabłka.
Hela,
przytulając się do mnie, uniosła się na palcach i pociągnęła mnie za czuprynę.
Stałem wyprostowany, z twarzą uniesioną do wygwieżdżonego nieba. Szarpała mnie z
całych sił za włosy, póki nie przyciągnęła mojej twarzy do swojej. Całowała
mnie, poczynając od obojczyków, przez kawałek jabłka w grdyce, brodę, usta, oczy
i jeszcze raz oczy, usta, szyję i moje ręce chodzące po jej twarzy.
-
To nie chciał tego jabłka? Nie chciał, Piotrze. Ale ty chcesz prawda, że chcesz?
Poczekaj, Piotrze, zaraz ci je podam. O, Boże, a gdzież się podziały te jabłka?
Tyle ich tu we dnie.
Uderzyłem w jej
rękę sięgającą po jabłko. Równocześnie z gałęzią śmigającą w mrok spadło jabłko
i tuż po nim gdzieś na złote wzgórza za Wisłą stoczyła się gwiazda. Sołtysówna
pochlipując cichutko usiadła na ziemi.
- Czego chcesz
ode mnie, wariatko? Byliśmy na wojnie. A z wojny zawsze ktoś nie
wraca.
- To czemuś ty
wrócił?
- Aby ci
powiedzieć, że tam nad Dunajcem, gdy z rdzenia osiki wypłynęła twarz, Stach
celował we mnie. I żeby ci jeszcze to powiedzieć, że ja też strzelałem nie do
tego drzewa.
Sołtysówna
podniosła się z ziemi. Zbliżała się do mnie. Cofałem się przed nią, póki nie
natrafiłem plecami na jabłonkę.
- No, widzisz,
Piotrze, widzisz, jakiś ty jest? Już go wtedy zabiłeś. Już wtedy. I szczęście
miałeś. Takie szczęście miałeś z tą wojną. Wyprowadziłeś go na nią i tam na tej
wojnie, żeby nie było na ciebie, żeby cię pod kościołem nie pokazywano palcami,
żebyś nie gnił w kryminale, zabito go za ciebie. Ale nie bój się. Nikomu o tym
nie powiem. Mówiłam ci przecież, że jak będziesz królem, to będę królową, a jak
katem będziesz, to kątową będę. I będziemy się kąpać nagusieńcy w stawie, i w
rzece się kąpać goluśko będziemy. I nie tak po ciemku, jak wtedy w ogrodach. Ale
w samo południe i przy wszystkich ludziach. Nie będziesz się wstydził? Prawda,
że nie będziesz? Bo i nie ma czego. Nic ci nie brakuje. Tylko musisz sukno
czerwone szykować. Dużo sukna, Piotrze. I wyścielić suknem każde dno bajorka w
całej okolicy i stawy wszyściutkie. Dunajec i Wisłę. A potem, Piotrze, urodzę ci
syneczka. Kociątko puszyste urodzę ci, Piotrze. Szczeniaka słodkiego, kociątko
najmilsze, Piotrze mój, Piotrusiu.
Przyciągnąłem ją
do siebie i biorąc ją pod brodę, pocałowałem w usta. Szedłem po jej twarzy, po
jej szyi suchymi jak drewno ustami, gryzłem jej wargi, póki nie poczułem na
języku soli, póki nie krzyknęła. Pod moimi rękami drgnęły jej piersi. Gardło
miałem przebite nożem i rozbolał mnie szczyt brzucha. Bojąc się tego gardła i
tego brzucha, i tych rąk chodzących po niej, i tego kociątka, szczeniaka,
kaciątka, odsunąłem się od sołtysówny. Wtedy ona znowu zaczęła mówić:
-
Jakże to, Piotrze, Piotrusiu? Wiedziałeś, że on celował w ciebie i chciał mi cię
zabić, i nie powiedziałeś o tym ani słowa? I taki, na wpół żywy, z tą twarzą
wybitą kulami z osiki poszedłeś na wojnę i nie przyszedłeś pożegnać się ze mną?
To jak nie przyszedłeś pożegnać się ze mną, pomyślałam o Stachu. I pewno przez
to moje myślenie on tam został. Bo jak się o kimś myśli i nic mu się nie da
nawet jabłka, nawet garnuszka wody, to on nie wie, że jest ta woda i to jabłko,
nie ma do czego wrócić. I o tobie też myślałam. Ale ponieważ nie przyszedłeś się
pożegnać, myślałam jak o kimś, kto już wypił wodę, zjadł jabłko, nasycił
pragnienie i nie ma ochoty na drugi garnuszek, na drugie i na trzecie
jabłko.
Skrzypnęły drzwi
od sieni. Pociągnąłem sołtysównę głębiej w sad. Z progu wołał mnie Mojżesz.
Całując Hele w oczy, wziąłem ją na ręce i przesadziłem na drugą stronę płotu.
Gdy odkrzyknąłem Mojżeszowi: - Nic mi się nie stało. Łeb mnie trochę boli. Zaraz
wracam - Hela zdążyła mi szepnąć, że jutro w nocy przyjdzie do mnie na
siano.
Było już późno.
Gdy spojrzałem na wygwieżdżone niebo, Wielki Wóz, stojący z wieczora nad
wierzbami, wjechał na wierzchołek sadu. Wprawdzie, wróciwszy do izby,
rozmawiałem z sąsiadami o tym i o owym, ale jak skończyła się malaga, poklepując
mnie i Mojżesza po plecach, rozeszli się do domów. Po ich wyjściu pomogliśmy
matce uprzątnąć ze stołu i wynieśliśmy się pod sad. Wypaliwszy po papierosie,
wprost z sadu weszliśmy do stodoły. Przed wejściem w sen ustaliliśmy, że jutro
raniutko wybierzemy się na pole pod tarniną. Omijając wsie, na przeprostki przez
łąki i przez las, odwiozę Mojżesza do miasteczka.
W stodole było
jeszcze ciemno, gdy wygrzebaliśmy się z pierzyn i dusznego siana. Ponieważ koło
koni i wozu krzątaliśmy się we dwójkę, po kwadransie byliśmy gotowi do drogi. Z
koni, wyprowadzonych ze stajni buchającej ciepłem jak chlebowy piec, stojących
pod jabłonkami już zwarzonymi przez pierwsze przymrozki, unosiły się białe
obłoki. W wasążku, na siedzisku zrobionym z wiązki siana, siedział Burek.
Obwąchiwał jak kość leżący w poprzez siedziska klarnet. Zdawało się, że za
chwilę ujmie go w przednie łapy i zagra na nim jemu tylko wiadomy psi
psalm.
Z narzuconymi na
ramiona wojskowymi płaszczami staliśmy obok wozu, ćmiąc skręcone z samosiejki
papierosy. Mojżesz podchodząc do wozu rozwiązał plecak, sprawdzając, czy
pozbierał wszystkie drobiazgi. Widocznie czegoś brakowało, bo zbyt długo się
guzdrał.
- Tałes, mój
tałes. Nie widziałeś, Piotrze, gdzie mi się zapodział? Nie wrócę przecież do
domu bez tałesu i z ostrzyżoną głową. To gorzej, niżbym przyszedł do starych z
garbatą skrzynią na plecach.
Wgniatając
niedopałki papierosów w trawę, wróciliśmy do stodoły. Przerzuciliśmy
kilkakrotnie pierzyny i siano pod nimi. Tałesu nie było. Nie było go też niżej
na koniczynie, gdzie Mojżesz wczoraj, wychodząc spod pierzyn i wstydząc się,
modlił się długo i żarliwie. Pocieszałem go, jak mogłem. Rozpogodził się dopiero
wtedy, gdy mu obiecałem, że jeszcze raz po przyjeździe z pola przetrząsnę
siano.
Jechaliśmy bez
tej przypominającej kwadratowe jabłko Arki Przymierza, bez tej Świątyni
Salomona, pełnej radosnych, pokutnych i wojennych psalmów, pełnej dzikich
zwierząt zakłutych włócznią, pościnanych mieczem w lesie, w stepie, na pustyni i
na niebie. Dzwoniły werbliki w końskich zębach, pies wsparty przednimi łapami o
literkę, oszczekiwał wylatujące z porannej zorzy ptaki. Przez szprychy kół
przesypywał się głęboki na łokieć piasek polnej dróżki.
Dopiero w środku
łąk, gdy nad ledwie widocznym, a raczej przeczuwanym lasem, przejaśniło się do
jesiennego dna rzeki, zaczęliśmy rozmawiać. Zresztą rozmowa nie bardzo się nam
zawiązywała na supełki, gdyż Mojżesz ciągle wracał do zgubionego tałesu, a ja
nie mogłem zapomnieć o wczorajszej rozmowie z Helą. Pierwszy też raz na tych
łąkach, nie licząc wczorajszego i przedwczorajszego snu, przymykając oczy,
zobaczyłem w sobie Marysię. Ale nie widziałem jej ani na festynie, ani nad
rzeką, ani przechodzącej pod wierzbami z wysoko uniesioną głową. Nieustannie
zjawiała mi się w tym brzozowym lasku uciekającym z moim krzykiem. Podawała mi
skopiec świeżo udojonego mleka.
Toteż nie chcąc
sobie przypominać brzozowego lasku, uciekającego z moim krzykiem, ani
uciekającego przez ten przypominający gaszone wapno brzozowy lasek poranionego
Stacha, zacząłem śpiewać. Do mojego śpiewania dołączył się Mojżesz, a po nim ze
swoim skomleniem skaczący w wasążku pies. Głupio nam było jechać przez te
wprawdzie puste łąki ze śpiewką podbitą psim skomleniem, więc zdzieliłem go
batem i łapiąc za skórę na grzbiecie, wyrzuciłem z wozu. Biegł przed dyszlem,
skacząc koniom do pysków.
Śpiewać
przestaliśmy dopiero w lesie. Zagłuszał nas turkot wozu podskakującego na leśnej
drodze, powiązanej wyłażącymi z piachu tysięcznymi korzeniami. Zresztą gdy się
wjeżdża w las podkutym wozem, słyszy się go stokrotnie między drzewami, i to
inaczej w dąbrowie, inaczej w świerklańcu i jeszcze inaczej na paprociowych
polankach. Poza tym ten las, wprawdzie rosnący na nizinie, dymiący mokradłami i
scedzonymi ze smoły i żywicy jednookimi jeziorkami, przypominał nam rzeszowskie
laski zbiegające z pagórka na pagórek. Toteż nasłuchiwaliśmy, czy nie brzęknie
szabla zawadzająca o leszczynę, nie wrzaśnie dziabnięty nią gąsior, nie odezwie
się sójka nad zaszytymi w młodziku uciekinierami.
Za lasem trzeba
było przejechać przez mały przysiółek nie należący do żadnej z okolicznych wsi.
Do tego przysiółka prawie nigdy nikt nie przychodził i nie przyjeżdżał. Nie
pamiętano o nim, wyjąwszy podatki i datki, ani w starostwie, ani w sąsiedniej
parafii. Ludzie z sąsiednich wsi też nie bardzo wiedzieli, ile jest w nim domów,
ile dorosłych i dzieci. Nikt też nie wybierał się do tego przysiółka na wesela,
festyny i chrzciny, jakoż nikt się tam z naszych nie żenił, nie wiedząc, z jaką
przyśpiewką, flaszką, z jakimi swatami tam się wybrać. Również ludzie z
przysiółka nie kwapili się z przychodzeniem do sąsiednich wsi. Poza drewnianym
miasteczkiem Mojżesza nie uświadczyłeś ich nigdzie.
Poznać ich też
można było od razu. Na przednówku oprócz mioteł wiązanych z brzeziny, pędzli z
prośnianej słomy, lutowych palm robionych z przekwitającego sitowia i sosnowych
kropideł, sprzedawali figurynki wycinane w dębinie i w buczynie. Nie chciano
kupować tych figurek, gdyż nie przypominały ani świętych pańskich, ani zwykłych
ludzi, ani tym bardziej rycerzy i królewiąt z berłem, z jabłkiem złotym.
Wszystkie te postaci były w tych figurynkach pomieszane. Do tego jeszcze można
się było w nich domyślić czegoś zwierzęcego, ptasiego i roślinnego po
trosze.
Ponoć w tym
przysiółku modlono się również inaczej niż w okolicznych wsiach. Wprawdzie
wierzono w podobnego Boga, ale nie traktowano go jak kogoś od dawna nieobecnego,
mogącego się przyśnić, ale nie potrafiącego drasnąć nawet małym palcem wody i
powietrza. Wyglądało na to, że ich Bóg wprawdzie już nie mieszka w przysiółku,
ale nadal w sianie, w owsianej słomie, gdzie Bogowie lubią się wylegiwać w
czasie wędrówki i łazęgowania, jest widoczny wygnieciony jego ciałem jeszcze
ciepły kształt. Jakby go na śpiączki zdybał i zabrał stamtąd, i niósł do tej
pory przez okoliczne lasy dziadek, no, najwyżej pradziadek tego
przysiółka.
Stąd ci
młodzieniaszkowie z ogolonymi do skóry i natartymi gęsim smalcem głowami,
klęczący w czasie suszy u przydrożnej kapliczki, to pławienie świętych obrazów w
przepływającej skrajem lasu rzeczce, póki na przednówku nie brzęknie w zimowym
jęczmieniu sierp i bochenek chleba, ościsty jak jaźwiec, nie potoczy się po
stole, owo wynoszenie do lasu nowo narodzonych dzieci zawiniętych w poświęcane
ziele. Oprócz tego cały przysiółek był ogrodzony, a raczej opalikowany. Między
odartymi z kory osikowymi palikami była przeciągnięta kolorowa tasiemka.
Tasiemkę tę przysiółkowcy mieli ponoć dostać od podworskiego diabła
przyłapanego, jak ogromną motyką przyciupywał ich łąki do łąk baronowskich. Od
tej pory ta tasiemka broniła ich przed czarownicami zabierającymi krowom mleko,
wysysającymi mlecz ze zwierząt, zamieniającymi nowo narodzone zwierzęta na
pokraczne stwory.
Przeto
pamiętając o tym wszystkim, tak wcześnie wybraliśmy się do miasteczka. Wprawdzie
mogliśmy jechać okrężną drogą przez wsie, ale tamtędy było dalej i
niebezpieczniej, gdyż prowadził tamtędy bity trakt, na którym od czasu do czasu
zjawiali się Niemcy. Woleliśmy już ryzykować i jechać przez ogrodzony od świata
przysiółek.
Gdy dojechaliśmy
do powiewających na wietrze tasiemek, zszedłem z wozu, wyjąłem z ziemi dwa
paliki i kiwnąłem na Mojżesza. Konie rżąc i prychając, jakby zwietrzyły w
pobliżu wilka, przeciągnęły wóz. Wbiłem z powrotem paliki w ziemię, wskakując w
biegu na siedzisko. Wjeżdżaliśmy w przysiółek.
Na niebie i na
ziemi wszystko było uciszone do mchu, do ptasiego puchu. Nawet z obór, jeszcze
uchylonych, z których szły obłoczki pary, nie słychać było przeżuwania siana,
brzęczenia łańcuchów i bydlęcych westchnień przez sen. Jedynie zza olszynowego
lasku schodzącego się z dębiną ciurkotała przelewająca się ze stawu do stawu
woda. Tam właśnie, nad tą przelewającą się wodą, było prawie jasno, jakby
niewidoczna dla nas konnica wyciągnęła tysiące szabel.
Gdy
dojeżdżaliśmy do tych stawków, Mojżesz trącił mnie w bok:
-
Piotr, Piotr, popatrz, co się tam dzieje.
- A cóż ci
wnykarze znowu wymyślili?
- Zdaje mi się
Piotr, że to pogrzeb.
- O tej porze?
Bez chorągwi? Bez śpiewania?
- I jakaś dziwna
ta trumna.
- Zdaje się, że
garbata, Mojsze?
- Chyba garbata.
Deski się im spaczyły czy jak?
Śmignąłem na
konie, chcąc wyprzedzić zbliżający się do polnej drogi pogrzeb. Ale konie,
widząc zbliżających się od lasku ludzi, nie chciały wejść w truchcika. Przeto
zanim dojechaliśmy do lasku, żałobnicy z trumną już wchodzili z pszennego
ścierniska na piaszczystą drogę. Jeszcze ujechaliśmy parę kroków i utknęliśmy w
środku pogrzebu. Zdjęliśmy czapki.
Teraz dopiero,
widząc dokładnie tę garbatą trumnę, przypomniałem sobie ułomnego staruszka z
przysiółka. Jego właśnie najczęściej widywało się na jarmarkach sprzedającego
dziwaczne figurki. Oprócz tych figurek sprzedawał jeszcze dziewczętom i
chłopakom brzozowe pudełeczka z utartym na tabakę zielem. Wystarczyło ponoć
szczyptę tego ziela wypić o wiosennej jutrzni z garnuszkiem brzozowego soku, aby
już w nocy, we śnie, zobaczyć wyśnioną czy też wyśnionego. Ponieważ staruszek
był ułomny podwójnie: garb na plecach i na piersiach garb, poniektórzy wierzyli,
że wystarczy go dotknąć, aby mieć dzieci śmigłe jak topole, jak masztowe
świerki. Zdaje się, że moja matka wspominała kiedyś, patrząc na mnie wchodzącego
pod sad i zawadzającego czupryną o gałązki, że gdy mnie nosiła w sobie, będąc na
jarmarku, ukradkiem, żeby ojciec nie spostrzegł, dotknęła dłonią garbatego
staruszka.
To najwidoczniej
zmarło się staruszkowi. I teraz go chowają. Ale dlaczego niosą go w garbatej
skrzyni? I to garbatej ode dna i od wieka. Wprawdzie ułomność staruszka była
przerażająca, ale przynajmniej na skrzynię nie trzeba było skąpić desek. Jakoż
po śmierci jego ułomność jeszcze bardziej rzucała się w oczy. Medytując nad tym
wszystkim i powstrzymując na lejcach wystraszone konie, ani się spostrzegłem,
jak do wozu podeszło kilkoro ludzi.
- A czemuż to,
bracia, na ten ludzki smutek tak dziwnie patrzycie? Ślepia wam wyłażą i grdyki
latają, jakby was za chwilę miano wciągnąć na gałąź. A człek był ułomny, życie
miał ułomne i śmierć miał ułomną. To nie wypadało chować go inaczej.
-
Oni, ojcze, nic nie zrozumieją, choćbyś im tłumaczył trzy dni i trzy noce. Oni
stamtąd, od Wisły, od wody. Tam u nich po śmierci - czarne białym bywa,
kwadratowe - kołem, a koślawe - prostym. To ojciec zbytecznie tak im się
dziwuje.
- Jak to, nic
nie pojmą? Dyć tu wszystko jasne. Koślawego dzbanka młotkiem nie sprostujesz. Po
co go prostować? Mleko w nim stoi, miód się w nim przesyci i śmietana skwasi. I
to nawet lepiej niż w tych okrąglutkich z wyciąganą szyją malowaną w astry. To
samo z człowiekiem. Nikt z nas nie zaglądał, co mu się myślało i co mu się
śniło. Ale to, co czynił i ręką, i głową, lotne było jak piórko sokole, jak
skrzydło jastrzębie. A że zamieszkało w takiej ułomności, tym bardziej nam
trzeba uszanować, bracia, to, co po nim zostało. I to tak, jak po nim na ziemi
zostało. Taki zwyczaj u nas. To i wam się godzi, boście u nas przecie, po
naszemu brata ułomnego żegnać. Przeto zejdźcie z wozu. Brata ułomnego, a kto
wie, czy w Panu nie z pierwszych pierwszego, chodźcie uszanować.
I
szliśmy za nieustannie gadającym starcem do tej garbatej ode dna i od wieka
skrzyni. Gdy byliśmy przy niej, chcieliśmy uklęknąć, ale nam nie pozwolono.
Wzięto tylko nasze lewe i prawe ręce i przeciągnięto je po tym ode dna sosnowym
garbie i po tym osikowym od wieka garbie. A gdy się to już stało i ręce mieliśmy
przy sobie, starzec powiedział:
- I wygładziły
się wody za tobą, pagórki i doliny, sukno i jedwab, wełna i niebiosa, i twoja
ułomność wygładziła się, bracie. I będziesz w niebiesiech strzelisty jak sosna,
jak zorza idąca jasnym słupem z pszenic.
Powiedziawszy to, starzec skinął nam dłonią, że
możemy odejść. Do samego miasteczka jechaliśmy w milczeniu. Dopiero gdy
wjechaliśmy między pierwsze domy, jeszcze kryte słomą, rozgadaliśmy się o tym
pogrzebie.
- Wiesz, Piotr,
chciałbym mieć taki pogrzeb.
- Co ty
pleciesz, Mojsze? Jak to, taki pogrzeb?
- Ano, właśnie.
Nie taki garbaty jak tamten nieszczęśnik, ale w basach, Piotrze. Co tak patrzysz
na mnie? Mówię przecież: w basach. No, w tych naszych rodzinnych basach, teraz
Izaaka. Ja też na nich grałem. Pierwszy na nich grałem, bom najstarszy, Piotr. A
w basach dlatego, żeby było widać, żem calutki z nich i ze skrzypiec jeszcze, z
rodzinnej muzyki.
Zdążyłem go
jeszcze zdzielić po karku, żeby przestał pleść, a już zajeżdżaliśmy przed jego
dom. W uchylonych drzwiach, w jarmułce, w jubce narzuconej na ramiona, stał
Abraham Judka. Krzyknął, zatrzepotał rękami i zniknął nam w sieni. Ale Mojżesz
nie zdążył jeszcze wyskoczyć z wozu, gdy on już ptasio podskakującym kroczkiem
biegł do nas z powrotem. I tak parę kroków od wozu stali objęci, niemal wtuleni
w siebie. Ojciec, odsuwając od siebie Mojżesza, gładząc go po policzkach, po
rękawach wojskowego płaszcza, po ostrzyżonej do piórek głowie,
szeptał:
- Aj, Mojsze,
Mojsze. I to ty, mój syn pierworodny, zostawiłeś ojca i braci zostawiłeś. I sam
tam poszedłeś. I patrz, co się stało. A mówiłem, Mojsze. Mówiłeś ci, synku. Tam
sam nie dasz rady. Takie wielkie wojsko, trza zawsze prowadzić rodzinną
muzyką.
I
nie znalazłem tałesu następnego dnia. Nie znalazłem go też tej jesieni i tej
zimy, chociaż niemal po garstce przetrząsałem całe siano i niżej położoną
koniczynę. Na wszelki jednak wypadek, nosząc siano naręcze po naręczu koniom i
bydłu, jeszcze raz sprawdzałem, czy nie ma w nim tej małej Arki Przymierza. O to
samo prosiłem matkę.
Również, chociaż
szepnęła mi o tym pod sadem, nie zjawiła się następnej nocy Hela. Przeto
czekałem na nią noc po nocy. Obok leża wytłoczonego w sianie na głębokość łokcia
zsypałem co dorodniejsze jabłka. Żeby, kiedy się zjawi, było co pogryzać, jak
wtedy pod dziadkowym sadem, jak po powrocie z festynu. I chociaż było coraz
zimniej, gdyż już na dobre zaczęły się przymrozki, że budząc się rano
wyskakiwałem spod skostniałej pierzyny, nie miałem odwagi wynieść się ze spaniem
do izby.
Heli nie
widywałem również za dnia. Wyraźnie mnie unikała. Tylko parę razy pod kościołem
w gronie rówieśnic i przez gałązki sadu, przez wierzbowe gałązki, udało mi się
ją dojrzeć. Natomiast nie udało mi się zdybać jej pod wierzbami, na dróżce do
sklepu, żeby położyć ręce na jej ramionach, pociągnąć za warkocz i porozmawiać.
Zresztą również ja podobnie jak wszyscy w owym czasie, byłem zajęty siewami i
wykopkami. A gdy już miałem trochę wolnego czasu, nie wypadało mi po nocach
łazić pod jej oknami, upatrywać jej w izbie, czekać na jej wyjście pod ogołocony
sad.
Jak wszyscy
dorośli chadzałem wtedy do wikliny lub wchodziłem do siejącej się przez kamienie
rzeki, żeby z porzuconych tam wojskowych wozów, jaszczy i armat, wyciągnąć to i
owo i przywlec do domu. Były to zazwyczaj drobne rzeczy: kawałki metalu, śrubki,
orczyki, rzemienne pasy, ale zdarzało się również porządne koło do wozu,
pancerna blacha na lemiesze do pługa, dębowy dyszel, siodło. Najbardziej jednak
cieszyły mnie wyjęte z piasku i mułu dwa karabiny, kilka skrzynek amunicji,
spory pęczek granatów ręcznych i mały, prawie dziecinny, sześciostrzałowy
oficerski rewolwer. Ową broń przyniosłem do domu nocą klucząc po zastodolach i
ukryłem na samym dnie rozgrzebanego siana.
W jakiś miesiąc
albo i później po powrocie z wojaczki, gdy już postanowiłem z końcem tygodnia
wynieść się ze spaniem do domu, ponieważ w lesie i pod sadem wyraźnie zbierało
się na zimę, leżąc pod pierzyną z rękami podłożonymi pod potylicę i myśląc o
broni grzejącej się w sianie pode mną, usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwiczek
od stodoły. Początkowo sądziłem, że to pies wałęsający się po obejściu i po
okolicznych polach, zziajany i zziębnięty do kości, próbuje się dostać do
stodoły i zagrzebać w sianie tuż przy moim boku. Ale gdy zamiast psiego
skuczenia i łap w pazurach, usłyszałem cichy jak przez słomkę oddech i ostrożne
skradanie się w stronę mojego zapola, znieruchomiałem.
Nie usiadłem
jednak na sianie i nie krzyknąłem. Nie wyjąłem nawet rąk spod potylicy i nie
poruszyłem palcem u nogi. Słyszałem tylko, jak coraz głębiej w siano odpływa
moja krew, jak każde źdźbło coraz spieszniej oddycha i niemal dławiłem się
chodzącym coraz szybciej w krtani ogryzkiem adamowego jabłka. A ten ktoś, nie
mogąc sobie poradzić z wejściem na stromo ułożone siano, wspinał się po nim na
czworakach. Gdy był ode mnie nie dalej niż trzy - cztery kroki, wiedziałem już,
że to Hela.
Ale chociaż
czekałem na jej przyjście od przeszło miesiąca, nie zawołałem jej po imieniu i
nie wyskoczyłem spod pierzyny. Nie dlatego że mógłbym ją wystraszyć. Jakoż nawet
lubiałem podchodzić do niej znienacka i nagle obejmować ją wpół. Wtedy czułem,
jak pod moimi splecionymi palcami porusza się w niej wszystko, a powietrze
przeszywa jej ptasi krzyk. Teraz jednak, pewnie dlatego, że czekałem na nią tak
długo, nie poruszyłem nawet palcem, chcąc się przekonać, jak też podejdzie do
mnie. Może dlatego chciałem się dowiedzieć, jak ona będzie podchodzić do mnie,
gdyż dawniej, zanim spiknęliśmy się w sierpniowych ogrodach, widziałem ją
tylekroć w czasie snu idącą po tym sianie, leżącą obok mnie i oddychającą
cichutko przy moim boku.
I nie leżałem
już na sianie naszeptującym nieustannie sobie wiadome, pełne mleka i snu
trawiaste pacierze. Wydawało mi się, że jego suchy oddech, jego
ptasio-zwierzęco-roślinna mowa urwała się nagle. Natomiast coraz wyraźniej, w
każdym źdźble słyszałem swoją krew. I jeszcze słyszałem, jak do tego pulsującego
siana dołącza się jej urywany oddech.
A ona już była
przy mnie. Zamknąłem oczy. Ale pod powiekami miałem ciągle wieczorną gwiazdę
świecącą przez dziurę w strzesze. Tymczasem Hela, widocznie oswojona z mrokiem,
szła rękami po pierzynie, żeby sprawdzić, gdzie jest moja głowa. Nie dotknęła
mnie jednak. Nie śmiała też wejść pod pierzynę i przytulić się do mnie. Położyła
się obok, w ogarniającym zwiezione siano moim cieple. A gdy ją objęło ciepło
mojego ciała, wyciągnęła rękę. Nie położyła jej jednak ani na mojej głowie, ani
na twarzy. Widziałem, patrząc spod powiek, że jej ręka z wyprostowanymi palcami
idzie powoli po pierzynie. Gdy jej serdeczny palec dotknął mojej grdyki, Hela
znieruchomiała.
Poruszyłem się,
udając, że wychodzę z siennego snu. Ale nie otwarłem oczu, nie wyjąłem rąk spod
potylicy i nie powiedziałem słowa. Tylko cal po calu, niemal piórko po piórku,
wspierając się na piętach i na łokciach, przysuwałem się do Heli. Również jej
ręka palec po palcu szła po mojej twarzy. Już była na ustach, na oczach, na
czole. I tak udając, że nie wiemy wzajemnie o sobie, jakbyśmy się śnili sobie,
nocy i sianu pod nami, leżeliśmy biodro przy biodrze, głowa przy głowie. Dopiero
gdy ciepło zaczęło uciekać spod uchylonej pierzyny i Hela dygotać, udałem, że
wychodzę z głębokiego snu. Westchnąłem i wyjąłem ręce spod potylicy. I nic nie
mówiąc objąłem Hele, przyciągając ją do siebie.
Rozbierałem ją
haftka po haftce, zatrzaska po zatrzasce. A gdy ją rozebrałem i pod moimi rękami
poruszyły się dwa żywe stworzenia, dwie złote renety, wówczas siano pod nami,
głębokie na trzech chłopów, stawało się niepostrzeżenie sierpniowym stawem
białym i sennym od jej nagości. Nie musiałem jednak na tym sianie łamać z całej
siły jej podobnego do wiosennego źrebaka oporu. Gdy coraz bardziej ogarniał mnie
upał jej nagości, senne i złote lato dziewczęcego ciała, jedyną rzeczą
przypominającą tamten pełen nagości staw był jej pacierz mówiony coraz szybciej
i niemal wykrzykiwany. I zdawało mi się, że to nie dziewczyna leży przy mnie,
ale owi ludzie, śpiewający pod suchym, prosto z igły niebem, proszący o deszcz,
odpustowi ułomni z zarośniętymi bielmem źrenicami, błagający o światło, i te
suche jak gałęzie w sadzie kobiety, idące na kolanach z pagórka na pagórek,
dźwigające nad sobą wapienne kamienie i śpiewające pieśni o Maleńkim na
sianie.
Z jej pacierza
wynikało (tak biegnie łasica po ośnieżonym płocie, tak postrzelony gronostaj
przepływa przez rzekę), że moje ręce widzą i słyszą, moje ręce i ciało moje
ślepe, i do tej pory głuche moje ciało, i ciało pomylone, i jak wiosenny wróbel
głupie wie o niej więcej, niż ona mogła pomyśleć, śpiewając w kościele i w polu
pomyśleć, i w rzece, i na sianie, kiedy to za dziewczęta, za ich nagość myśli
tylko sen.
Zawstydziłem się
jej pacierza. I jeszcze bardziej zawstydziłem się swojego ciała. Ale
niepotrzebnie się zawstydziłem, gdyż to już nie było moje ciało. Wprawdzie
słyszałem się w nim jeszcze i widziałem w nim, nawet jaśniej niż przy Jaśku,
gdyśmy kradli konie, i przy Stachu, gdyśmy kąpali się w tej wrześniowej rzece,
nie byłem jednak pewien, czy oprócz mnie nie słyszy mojego ciała ktoś stojący
obok i ktoś ukradkiem mieszkający we mnie.
Przeto, nie
mogąc sobie poradzić z tym kimś drugim, patrzącym na mnie i spoglądającym ze
mnie, odsunąłem się od Heli i od jej pacierza ciągle szeptanego. I żeby nie
słyszeć ani słowa więcej, położyłem jej rękę na ustach. Jednak nie na wiele to
się zdało. Wprawdzie ciszej, jakby w lesie pod paprocią, ale szeptało jej
pacierz głębokie na trzech chłopów siano. A gdy przestawało szeptać siano,
zaczynała koniczyna. Po koniczynie pszenica, owies i proso. Wkrótce cała stodoła
była w dziewczęcym pacierzu.
Żeby nie słyszeć
tego pacierza, tej stodoły całej w sędzielaku i w bielszej od niego modlitwie,
zdjąłem z twarzy Heli rękę i zagwizdałem na dwóch palcach najgłośniej, jak
umiałem. Hela przestała się modlić, krzyknęła i wtuliła się we mnie. Kuna
polująca na wróble u samej kalenicy smyrgnęła w sięgającą podsiebitki słomę.
Rozszczekał się uganiający po podwórzu pies i zarżały konie stojące u żłobu. Ale
siano, koniczyna, owies, drobne proso i cała stodoła, jak ogromne słomiane usta,
przestały się modlić. I moje ciało, palec po palcu, dłoń po dłoni, noga po
nodze, jak tamto poranione ciało i przebite ciało, zeszło się w sobie. I nikt
prócz mnie nie spoglądał na mnie i ze mnie.
- Co się stało,
Piotrze? Na kogoś tak gwizdał? Kto tu był? Słyszałam, jak uciekał po sianie i po
słomie. I jeszcze teraz słyszę, jak ucieka boso po pierwszym śniegu, po błoniu,
po niebie. Powiedz mi, Piotrusiu, kto do ciebie chodzi i kogo się boisz? A możeś
ty gwizdał na mnie? Ale chyba nie na mnie. Bo ja przecież byłam przy tobie i w
tobie też byłam, cała, caluteńka, do małego palca, do włosa w
warkoczu.
- E tam, tak
sobie gwizdałem. Z radości, żeś przyszła. Doczekać się nie mogłem, kiedy
przyjdziesz. Już się miałem wyprowadzić do izby. Zima się zbliża. Co rano się
budziłem cały w sędzielaku. Gdybyś przyszła tydzień później, zamarzłbym na kość.
Chciałem się doczekać. Postanowiłem sobie, że wyniosę się ze spaniem do domu po
pierwszym śniegu. Wydawało mi się, że jak ty przyjdziesz, spadnie pierwszy
śnieg.
- Piotrze, ja
naprawdę chciałam wtedy przyjść. Byłam tu nawet. Stałam przy stodole. Słyszałam,
jak się przewracasz z boku na bok, jak wzdychasz i jak zasypiasz. I słyszałam,
jak oddychasz przez sen. Coraz ciszej, cichutko, do mysiego szelestu. I jeszcze
słyszałam, jak krzyczysz przez sen i wołasz na kogoś, i rozmawiasz z nim. To jak
dzisiaj zagwizdałeś, pomyślałam, że ten ktoś nie tylko we śnie ci się zjawiał
i...
- Nikt mi się
nie zjawiał i nikt mi się nie śnił. Wymyśliłaś sobie tego kogoś. Albo ten ktoś
tobie się zjawia. I ty na niego krzyczysz po nocach, przywołujesz go i
rozmawiasz z nim. A jak już koniecznie chcesz wiedzieć, na kogo gwizdałem, to ci
powiem. Na siebie. Na siebie, bo mnie nie było. Nie było mnie ani tu, na sianie,
ani we mnie. Przy tobie też mnie nie było, Helu.
- ...i odeszłam
wtedy... I bałam się przyjść. Myślałam, że ty tak z nim, ze Stachem, rozmawiasz
przez sen. A krzyczysz na mnie. Za to wszystko, com ci pod sadem powiedziała. I
wczoraj też tu byłam. Chciałam się przekonać, czy ten ktoś, czy on, Stach, wciąż
do ciebie przychodzi i czy jeszcze ciągle krzyczysz na mnie. Ale ty nawet nie
przewracałeś się z boku na bok. Widać, od razu zasnąłeś. I stałam tu długo,
prawie do północy. Póki Wielki Wóz nie wjechał nad las. Bo sobie postanowiłam,
że jak do tej pory nie krzykniesz przez sen i nie będziesz z nikim rozmawiał,
będę mogła przyjść do ciebie. Inaczej bym się bała. I jestem, Piotrek. Jestem. I
tyś też jest. l nie ma tu więcej nikogo. Ani twojego Jaśka, ani Stacha, ani
Mojżesza. I Marysi też nie ma. Prawda, Piotrze, że nie ma? Bo oni tu byli przed
chwilą. Wszyscy byli. I wszędzie byli. W tobie, koło ciebie, w sianie, w
koniczynie, w pszenicy i w najcichszym prosie. I tyś na nich gwizdał. A tylko
tak mówisz, że na siebie. Na nich gwizdałeś, żeby się wystraszyli, żeby uciekli,
boś chciał być ze mną. I nie chciałeś, żeby patrzyli, jak jesteś ze
mną.
- Może i na nich
gwizdałem po trosze. Chociaż, Helu, nigdy ich tu me było i dzisiaj też ich nie
widziałem. Ale przede wszystkim gwizdałem na siebie. I na ciebie też. Bo mi się
zdawało, że nas też nie ma i nigdy nas na tym sianie nie było. A to wszystko z
radości i przez ciebie, Helu.
- Piotrusiu, a
byłeś już tam, u niego, za wodą? Boś mówił, że masz być i zanieść książeczkę
wojskową, i jeszcze coś tam zanieść. I powiedzieć im, jak z nim było. To byłeś
tam, Piotrze?
- Byłem. Zaraz
na trzeci dzień. I jabłek im zaniosłem. Z tej jabłonki przy płocie. Oddałem im
medalik i książeczkę wojskową. I powiedziałem wszystko. O tej kobiecie też i o
chłopcu. Ale oni nic nie rzekli, o nic nie pytali. Oczy mieli suche. I ręce
trzymali na stole. Takie same jak jego, tylko trochę większe. To jak nic nie
mówili ani słowem, ani rękami, ani powieką, tom nie siedział tam długo. Tylko
się zabrałem i zamknąłem drzwi, i wyszedłem na drogę. A jak już byłem na drodze,
usłyszałem, że się otwierają drzwi i okno i stary truchcikiem podbiega do mnie,
i stara, stojąc w oknie między doniczkami z asparagusem, pochlipuje. Ale się nie
obejrzałem. Poczułem, jak stary chwyta mnie za rękaw, przyciąga do siebie i
szepcze mi do ucha. Tyłem z tego zrozumiał, żeby nikomu nie mówić o Stachu. Bo
oni czekają. A jak o nim powiem i to się rozniesie, to on już nie
wróci.
- I nie
powiedziałeś nikomu, Piotrze? Powiedz, żeś nikomu o nim nie powiedział. Nawet
Mojżeszowi, nawet tamtej kobiecie, tamtemu chłopcu. I że sobie też nie
powiedziałeś. Prawda, Piotrusiu, żeś nie powiedział?
- Czego ty
chcesz ode mnie, Helu? I cóż z tego by ci przyszło, co by przyszło starym,
choćbym nie powiedział? I tak to wszystko widzę. Nawet oczu nie muszę przymykać,
żeby widzieć. I teraz też widzę. Leci mi przez ręce jakby kłociowy snopek i w
koc go zawijam. Ziemią przysypuję.
- To dlatego go
tak widzisz, żeś go już przedtem, jeszcze na festynie, nad wodą. przysypał
ziemią. Ale ja go widziałam inaczej. I oni, jego starzy, też go widzieli
inaczej. I twoja ziemia, tamta z festynu i tamta z wojny, nigdy go nam nie
przysypie.
- To po coś tu
przyszła?
- Jak to, po co,
Piotrze? Przecież ci mówiłam. Boś przestał już krzyczeć i mówić przez sen. A jak
przestałeś, tom się bała, że nie pamiętasz o nim i że nie ma go już w tobie. A
jakby go nie było w tobie, nie byłoby go we mnie, w jego rodzicach. A jak już
przyszłam do ciebie i przy tobie zapomniałam o nim, toś ty wtedy zagwizdał. Tom
myślała, że gwiżdżesz na niego. A jak powiedziałeś, że nie na niego, tylko na
siebie i na mnie, tom się zaczęła bać o niego. I teraz też się boję.
-
Ale Stacha już nie ma i nie będzie, Helu.
- Pleciesz,
Piotrze. Jak to nie ma? Jest i musi być. Dopóki ty jesteś. Dopóki będziesz
pamiętał, żeś go chciał zabić, żeś go zawinął w koc i przysypał ziemią. I nie
wywikłasz się z tego.
- Aż czegóż ja
mam się wywikłać? A chociażby nawet było z czego, to nie moja sprawa. I nie
przychodź tu więcej. I nie podsłuchuj. Możesz chodzić z nim. Jak chcesz, dam ci
jego fotografię. Podarował mi ją na pamiątkę w tarnowskich koszarach. Zrobisz z
niej powiększenie. Widziałem takich na odpustach. Z najgorszego zdjęcia zrobią
nawet portret świętego, anioła, archanioła. To sobie zrób taki portret, opraw w
ramki i noś na srebrnym łańcuszku. Żeby on był z tobą wszędzie. W polu i w
lesie, nad rzeką i w rzece, w czasie snu i w czasie obiadu. Żebyś się z nim
nigdy nie rozstawała. A ja tymczasem będę szukał tego, który go zabił. I znajdę
go, chociażbym miał uśmiercić wszystkich Szwabów. A jak znajdę tego, który zabił
Stacha, on mnie wtedy opuści. A jak mnie Stach opuści i rozjaśni się we mnie i
będę mógł śpiewać leżąc w trawie nad rzeką, nie powiem ci o tym. Żebyś nigdy nie
mogła zaśpiewać, żebyś chodziła z nim do samej śmierci.
- A żebyś
wiedział, że będę chodziła. A ty ich zabijaj, zabijaj ich, Piotr. Jeszcze tam
nad stawem i na strzesze mówiłam ci, Piotrze. Pamiętasz, com ci mówiła: jak ty
będziesz królem, to będę królową, a jak katem będziesz, to katową
będę.
- Pamiętam,
Helu, pamiętam. Nigdy nie zapomnę, co mi wtedy mówiłaś. A gdy to powiedziałaś,
dodałaś jeszcze, że mi urodzisz okruszynkę, syneczka, kociątko najmilsze,
kaciątko.
- Ażebyś
wiedział, Piotrze. Żebyś wiedział.
Było
nas kilkunastu. Jedni leżeli pod jabłonkami, pogryzając jabłka lub cichutko
pogwizdując sobie. Obok nich w trawie mokre od rosy leżały karabiny. Paru
siedziało wspartych plecami o jabłonki, trzymając karabiny między kolanami i
ćmiąc ukryte w garści papierosy. Miałem ich wszystkich przed sobą, gdyż
siedziałem na wiechciu słomy z głową wspartą o deski stodoły. Karabinu nie
miałem. W kieszeni, gdy jej dotykałem ręką, wyczuwałem płaski, sześciostrzałowy
rewolwer, wygrzebany dwa lata temu z dna rzeki.
Pilnowaliśmy
partyzanckiego sztabu obradującego w piwnicy jeszcze pustej wewnątrz,
przywalonej zwiezionym sianem i zbożem. Zresztą nie pierwszy raz ubezpieczaliśmy
takie obrady. W czasie tych obrad, odbywających się podobnie jak tym razem w
mojej piwnicy, byłem zawsze łącznikiem. Zdarzało się, że musiałem latać po wsi
za tym i owym. Ale zazwyczaj moja rola kończyła się na przynoszeniu z komory
kwaśnego mleka, chleba lub słoniny. Bywało czasem, gdy obrady się przeciągały,
że proszono mnie o bimber. Wtedy też pozwalano golnąć sobie leżącym lub
siedzącym pod sadem chłopcom.
Również dzisiaj
nie obeszło się bez gorzałki. Toteż obok lufcika do piwnicy, przez który aż pod
środek sadu dolatywały głośniej wypowiadane słowa, stało parę pustych butelek,
garnków po mleku i emaliowanych talerzy. Widocznie tamtych w piwnicy męczyło
pragnienie i zgaga, bo co chwilę proszono o jabłka. Wchodziłem wtedy pod sad i
ująwszy paroletnie drzewko za pień, potrząsałem nim parę razy. Jabłka zebrane do
zanadrza i kieszeni zsypywałem przez lufcik do pustej piwnicy, aż dudniło. To
zsypywanie jabłek tym w piwnicy nazywało się w naszej gwarze alianckim
bombardowaniem.
Również dzisiaj,
gdy oprócz mleka, butelek i talerzy z chlebem podawałem do piwnicy jabłka,
któryś z chłopaków leżących pod sadem nie omieszkał zapytać:
-
Jak tam, Piotrze, nadlatują?
- Jak słyszysz.
Już są nad Berlinem.
- Wolałbym, żeby
byli nad Warszawą.
- Poczekaj na
jabłonkę spod płotu. Zacznie rodzić, będą nad Warszawą.
I znowu pod
sadem było cicho. Teraz nawet żaden z chłopców nie pogwizdywał i nie nucił.
Widocznie zmorzyło ich tych parę łyków bimbru i późna pora. Poza tym każdy z
nich, zanim przekradając się po zastodolu i polami przyszedł tu z karabinem,
kosił zboże lub cały dzień zwoził snopki. Ci, którzy zasypiali w trawie nie
czując rosy, i ci, oparci o jabłonki, aż stękali przez sen z przemęczenia.
Również i mnie, chociaż wytrzeszczałem oczy i powieki niemal podpierałem
palcami, troiło się w źrenicach. Co chwilę zapadałem w drzemkę, nie czując od
podawania snopków na drabiniasty wóz i zwalania ich z wozu do stodoły obolałego
kręgosłupa.
Budziłem się z
tych krótkotrwałych drzemek, zrywając się na równe nogi z przerażenia. Zazwyczaj
śniło mi się, że pod sad weszli gestapowcy i wyprowadzają spod niego Stacha ze
skutymi do tyłu rękami. Stach był bielszy od brzozy, jakby go wyciągnięto przed
chwilą z dołu gaszonego wapna. I chociaż widziałem go z tyłu, głowę miał
zwróconą w moją stronę i patrzył na mnie zbielałymi i uciekającymi w głąb czoła
źrenicami. I ja nie mogłem trafić do kieszeni, żeby wyjąć z niej rewolwer i
strzelać.
Również dzisiaj
śnił mi się Stach. Toteż ręce miałem spocone i niemal czułem, jak wtedy gdym
śpiewał wielkopostne pieśni na chórze, gdym się spiknął z Helą w sierpniowym
stawie, że mam je przebite na wylot. Na wszelki więc wypadek, bojąc się tego snu
i tych przebitych rąk, trzymałem prawicę w kieszeni, ściskając w niej oksydowany
rewolwer. I starałem się nie zasypiać, obserwując schodzącą coraz niżej za
niewidoczne złote wzgórza za Wisłą żniwną gwiazdę.
Gwiazd tych
zresztą też prawie nie było widać, gdyż jabłonki, mimo że paroroczne, prawie
łączyły się z sobą gęstymi koronami, a i niebo w dymie i kurzu idącego z letnich
burz i koszonego zboża. A może tak tylko mi się zdawało. Ale chyba nie, gdyż psy
prawie nie szczekały. A wiadomo przecież, że psy zaczynają szczekać dopiero
wtedy, gdy na niebie jest sporo gwiazd. Jakoż każdy pies może sobie wtedy
pozwolić na oszczekiwanie swojej gwiazdy.
Nie piały też
koguty i nie stękało po oborach przeżuwające trawę bydło. Noc była pełna snu, a
w tej nocy parę karabinów rdzewiejących od rosy i kilkunastu chłopców,
stękających przez sen z bólu rozsadzającego krzyże po całodziennej pracy przy
żniwach i zwózce snopków. A taką noc nazywa się nocą zarżniętego koguta i nocą
śniętej ryby, i jeszcze nocą torfiastego, patrzącego naftową źrenicą
bagna.
A oni tam w
piwnicy, siedząc na podścielonym sianie z podciągniętymi pod siebie nogami i
ledwie się widząc w świetle filującej karbidówki, radzili z tym prawie
posiwiałym kapitanem. Przymykając oczy, widziałem wąskie prawie kościelne ręce
kapitana, chodzące tuż przed jego twarzą o ustach nadmiernie cofniętych, żeby
żadna dziewczyna nie mogła ich dosięgnąć wargami. I widziałem też tego starego
zugsfürera, mówiącego raz na tydzień jedno zdanie, ponoć najlepszego przy szabli
ułana. I złotymi literami, bo co roku, zapisanego w niebiosach i na plebanii,
ojca. I jeszcze widziałem najmłodszego z nich, podobnego do dziecka oblizującego
palce z miodu, małego plutonowego. Przyjaźniłem się z nim od roku, chociaż nie
był z naszej wsi, bo aż gdzieś spod Częstochowy. I chociaż był u nas dopiero dwa
lata, wydawało mi się, że podobnie jak na Jaśka, Stacha, Mojżesza czekałem na
niego od dzieciństwa. On też, jak go zwano, plutonowy Pawełek, umiejący grać na
skrzypcach i na klarnecie, a ostatnio na guzikowej, kupionej od jakiegoś Szwaba
harmonii, podchodzący do wszystkich dziewczyn jak do gałązki z wiśniami i
całujący je w biały dzień przy wszystkich w usta, trafiający z pistoletu w sam
środek rzuconego w niebo jabłka, zmyślający na podorędziu dykteryjki o naszym
skąpym proboszczu, że te pamiętające jeszcze tamtą wojnę organy spiknęły się z
leszczyną i teraz na wiosnę urodziły cały zagajnik ołowianych piszczałek, że
święty Florian ulitował się wreszcie i zapłakał nad wiecznie głodnym plebańskim
parobkiem, a co łza mu kapnie z rzęsy, złoty dukat na kolana parobkowi spada -
przesiadywał niemal całymi dniami w moim domu.
Często też
zostawał na noc. Leżąc z nim w stodole, zwłaszcza jesienią, gdy już prawie nie
było roboty, wspominaliśmy tamten wrzesień. Tylko jemu opowiedziałem wszystko o
Stachu i o Heli. Gdy mu opowiedziałem w nocy w stodole, zaśmiał się cichutko i
waląc mnie pięścią w plecy, rzekł:
- Szczęściarz z
ciebie. Piotrze. I nawet nie dlatego że dziewczyna jak igła wybrana ze stogu. A
dlatego, pieścidełko ty nasze, że cię za dwóch kochać będzie. Bo za Stacha też.
Co tak na mnie patrzysz? Jak mi nie wierzysz, to się zamień ze mną. Dam ci za
nią wszystkie panny ze wsi. Nie chcesz? To jeszcze na dodatek po wojnie wyślę ci
za mój grosz na pielgrzymkę do mnie, do Częstochowy, żeby ci wybaczono twoją
głupotę. Też nie chcesz? No, widzisz. A co do tego kata i do tej kątowej,
wszystko ci ułatwię. Już w tym moja głowa, żeby ci znaleźć tego, który zabił
Stacha.
Gdy przymykałem
oczy, widziałem ich wszystkich trzech. Najwyraźniej jednak Pawełka. I nawet
wtedy go widziałem, gdy miałem oczy otwarte i prowadziłem po niebie swoją
gwiazdę zjeżdżającą za niewidoczne złote wzgórza za Wisłą. Może dlatego
widziałem go tak wyraźnie i wszędzie, że pamiętałem, od roku pamiętałem, co mi
obiecał. Właśnie dzisiaj, obradując w piwnicy, mieli rozstrzygnąć, czy zabijemy
listonosza z sąsiedniej wsi. Mieli postanowić, kiedy się go kropnie i kto.
Wiedziałem, że Pawełek wskaże mnie.
Toteż
zasypiając, budząc się i patrząc na chłopców, na dobre ogarniętych przez drzemkę
i rozrzuconych na wznak pod sadem, i spoglądając na niebo prawie złote od
idących żniw, i niemal krzycząc po tych krótkotrwałych snach, w których zjawiał
mi się nieustannie Stach prowadzony przez gestapowców. Stach cały biały, jakby
go wyciągnięto z gaszonego wapna, nasłuchiwałem, kiedy padnie moje imię i
wszyscy powiedzą: zgoda! i podniosą się z trawy, i wyjdą pod sad, i spojrzą na
mnie. A gdy się poderwę na baczność, kapitan podejdzie do mnie i prawie nie
otwierając tych uciekających od pocałunków ust, powie:
- Kapralu
Piotrze, do mnie!
A ja idąc
do niego te cztery - pięć kroków, zobaczę listonosza z sąsiedniej wsi. I zanim
zobaczę siebie i Stacha w jego źrenicach, on wcześniej zobaczy mnie i nas
wszystkich, i tego wydanego na śmierć porucznika, i syna gajowego, i
młodziutkiego wikarego, i tamten karabin maszynowy zakopany w wyłożonym sianem
dole nad Dunajcem. I sięgnie do tylnej kieszeni spodni. A ja, połykając ostatnie
słowo wyroku, strzelę mu między oczy. I pochylę się nad nim. l jeszcze raz
zobaczę w jego źrenicach siebie i Stacha. A odchodząc od niego, będę słyszał,
jak na drodze prowadzącej do przewozu terkoce dobrze naoliwione kółko od roweru
i na ścieżkę prowadzącą skrajem drogi sypie się ziarenko po ziarenku biały
piasek.
Prawie drzemałem
z otwartymi oczami. W moją drzemkę kropla po kropli kapały przejrzałe, czerwone
i złote jabłka. Słyszałem jeszcze, jak koło kuźni szczeka pies, a nad rzeką,
pachnącą aż tu pod sad rozciętą nożem rybą, krzyczy duszony przez łasicę lub
wodnego szczura ptak. Nie widziałem natomiast ani nieba z coraz niższą gwiazdą,
ani chłopców pochrapujących w trawie, ani tych opartych plecami o jabłonki,
trzymających między kolanami wyciągnięte z siana, ze stryszków
karabiny.
Z drzemki zerwał
mnie na równe nogi jasny przypominający giętką trzcinkę głos:
-
Lecą! Lecą! Piotrze, słyszysz? Lecą!
Mając jeszcze
pełne uszy kapiących pojedynczo złotych i czerwonych jabłek, krzyku duszonego
nad Dunajcem ptaka, słyszałem, jak strzechę stodoły i mój sad, teraz prawie
widny od jutrzennego nieba, bombardują. A przy mnie, podnosząc się na palce i
opadając na pięty, ubrany w obcisłą wojskową kurtkę, w rogatywkę zsuniętą na tył
głowy, stał Pawełek i biorąc mnie pod brodę i zaglądając w zaspane oczy, wołał
tym swoim jasnym, przypominającym białą trzcinkę, głosem:
-
Oj, gapo, gapo. Aleś spał. I nic nie słyszałeś. A nasi lecieli. Serki nam
zrzucali i białe bułeczki, i orzechy twarde, żelazne orzechy. Jeszcze teraz te
spóźnione spadają ze strzechy. Po sadzie się sypią. A tyś wszystko
przespał.
Uśmiechnąłem się
i trzepnąłem Pawełka po ramieniu. Widziałem, jak chłopcy, już na równych nogach,
z karabinami na plecach, rzucają jabłka na strzechę stodoły, jak jeden z nich,
najsilniejszy, Kazik, odchodzi od jabłonki i obciera w trawę mokre od
pozieleniałego pnia ręce. Teraz wszyscy podchodzili coraz bliżej do nas i nie
kryjąc uśmiechu, gadali jeden przez drugiego:
- Aleśmy cię,
kapralu, nabrali. Twardo kapral śpi. Byle po ożenku kapralowi ten sen się
odmienił. Bo jak po weselu będzie tak jak dzisiaj, jeszcze kapralowi żonkę spod
pierzyny jaki-taki świśnie.
- E, tam zaraz
świśnie. Kapral to nie Józek z Kozackiej Makówki, co to mu kobitę w pierwszą noc
po ślubie z siana aż do lasu parobcy sturlali. Kapral jak kościelny, chytry i
przebiegły. Żeby rano po schodach na dzwonnicę nie leźć, sznur od sygnaturki do
domu przeciągnął i do nogi sobie przywiązał. Zbudzi się. to nogę parę razy
zegnie i już anioł pański o bielutkich skrzydłach nad parafią leci. Szkopuł
tylko w tym, że czasem w środku nocy dzwoni. To kapral to samo z żoneczką
uczyni. Przywiąże się do niej na tę pierwszą nockę jedwabnym
sznureczkiem.
Znosiłem te
kpiny w pokorze. Ustaliliśmy bowiem, że jeśli któregoś z nas przyłapie się na
drzemce, każdemu będzie wolno nabijać się z niego do woli. Przyłapanemu
natomiast nie wolno się było odcinać. Zresztą chłopcy, tylekroć przyłapani
przeze mnie, od dawna czyhali, żeby mnie przydybać. Toteż pozwalali sobie. Gdyby
nie Pawełek, który widząc wychodzących z piwnicy kapitana i zugsfürera,
wrzasnął: - Baczność! - docinkom nie byłoby końca.
Kapitan,
obciągając wciętą w pasie wojskową bluzę, strzepując z rękawa źdźbło siana i
wdziewając rogatywkę o twardym lakierowanym daszku, podchodził do nas. Za nim,
pochrząkując, szedł zugsfürer. Pod ich butami pękały jabłka. Nad rzeką znowu
krzyknął ptak. Gdy kapitan był już między nami, zobaczyłem, jak drgały jego
uciekające od pocałunków usta. Prawa ręka, wąska i szczupła, jakby przez całe
życie trzymał ją między kartkami mszału, rozpinała i zapinała środkowy guzik
bluzki. W lewej trzymał nie dojedzone jabłko.
Widocznie idąc
do nas chciał już coś powiedzieć. Ale przypomniawszy sobie o jabłku, podniósł je
do oczu, jak dawniej królowie, i dokładnie obejrzał. Było czerwone. Wtedy
zamykając jabłko w dłoni i patrząc po kolei na każdego z nas, na naszą broń,
buty i uniformy, opuścił głowę. I wygrzebując czubkiem buta kawałki
rozgniecionego jabłka z trawy pełnej rosy, jakby w tej trawie, w tych kawałkach
jabłka szukał słowa po słowie, rzekł:
- Musimy go
zabić. Jeszcze dzisiaj. O świcie. On wtedy jedzie do przewozu. Na pocztę po
drugiej stronie rzeki. Na całe szczęście od wału do przewozu jest trzyletnia
wiklina. W tej wiklinie poczekamy na niego. Ale zastrzeli go jeden z was.
Kapralu Piotrze, wystąp!
Postąpiłem trzy
kroki. Chrupnęły trzy rozgniecione jabłka. Czwarte pękło w ręce
kapitana.
- Wy go
zastrzelicie. Macie tu papier z wyrokiem. Odczytacie mu wyrok. Powoli i
dobitnie, żeby wszystko zrozumiał. My zaś, chłopcy, będziemy ubezpieczać
kaprala. To nasza pierwsza robota. Więc jak, kapralu, zgadzacie się? Nie musicie
się spieszyć. Macie do namysłu dziesięć minut. Przymusu też nie ma.
-
Rozkaz, kapitanie!
Wprawdzie to
niskie niebo nad rzeką już się rozjaśniało, ale do świtu było jeszcze sporo
czasu. Nie rozeszliśmy się jednak do domów, żeby te dwie - trzy godzinki
wygodnie przedrzemać. Wychodząc spod ociemniałego sadu, przeglądaliśmy broń,
obcierając je rękami z rosy. Potem ułożyliśmy się pod sadem do
drzemki.
Siedziałem na
dawnym miejscu pod okapem stodoły, gdyż było tam najsuszej, patrząc przez cały
czas na rozjaśniające się niebo. Pod sadem, zrywając jabłka to z tej, to z
tamtej jabłonki, przechadzali się kapitan, zugsfürer i plutonowy Pawełek.
Ponieważ prawie nie rozmawiali, Pawełek co jakiś czas podchodził do mnie,
częstując mnie papierosem. Parę razy spostrzegłem, że ma ochotę o coś zapytać,
ale w ostatniej chwili machał ręką i zaciągając się papierosem, odchodził pod
sad.
Wolałem nawet,
że o nic nie pytał. Jakoż patrząc na niebo, widziałem jadącego po nim
listonosza. Spod kół pomalowanego na wiśniowo roweru, wyczyszczonego naftą z
najdrobniejszych pacynek błota, zrywały się drzemiące obok ścieżki wiodącej
między zbożami i koniczynami całe stada przepiórek. Na niebo, na listonosza, na
wiśniowy rower, sypały się szare piórka. Również gdy od czasu do czasu
spoglądałem na tę trójkę przechadzającą się pod sadem, widziałem między nimi
prawie ocierającego się o ich ramiona listonosza. Wydawało mi się nawet, że
każdemu z nich podał dużą zalakowaną kopertę.
Wtedy sięgałem
do kieszeni. Leżał w niej zawinięty w arkusz kratkowanego papieru z wypisanym
wyraźnie wyrokiem oficerski rewolwer. Wyjmując ostrożnie rękę z kieszeni, jakbym
trzymał w niej święte olejki na ostatnie namaszczenie, sięgałem po spadające
nieustannie jabłka i rzucałem nimi w śpiących pod sadem chłopców. Oberwawszy,
stękali przez sen, przewracali się na drugi bok i podkulając pod siebie nogi,
jeszcze twardziej zasypiali. Wtedy miałem ochotę wejść cichutko pod sad i
wrzasnąć na cały głos:
-
Po-bud-ka!
Ale
przypomniawszy sobie Stacha i zaraz po nim Hele, kuliłem się w sobie i
naciągając na oczy furażerkę, żeby nie widzieć na niebie i między tą trójką
przechadzającą się pod sadem listonosza, starałem się zasnąć.
Właśnie tak, z czapką ściągniętą na oczy, z kolanami podciągniętymi pod brodę,
zastała mnie ta trójka chodząca pod sadem. Któryś z nich, Pawełek, zawołał mnie
po imieniu. Opierając się plecami i potylica o deski stodoły, stanąłem na
baczność. Czapka spadła mi z głowy. Poraziło mnie prawie wapienne światło pod
sadem. Również twarze stojących przede mną: kapitana, zugsfürera i Pawełka były
prawie wapienne.
- Gotowiście,
kapralu? - spytał kapitan, kładąc mi na ramieniu tę wyjętą z mszału
dłoń.
- Gotów -
szepnąłem, czując że razem z tym słowem połykam ogryzek jabłka w
krtani.
- To budźcie
chłopców. Już czas. Niebo całe w jutrzni.
- Właśnie -
dorzucił zugsfürer.
- Jakby
zarzynano jagnię na ofiarę - wyjaśnił Pawełek.
W parę minut
nasz oddziałek stał w dwuszeregu pod stodołą. Przechodząc przed oddziałkiem i
sprawdzając, czy wszyscy mają broń i wyglądają należycie, czułem dolatujący ze
stodoły zapach siana pomieszany z zapachem zsypanych weń jabłek i zapach
porannego snu bijącego z rozgrzanych ciał chłopców. Było na tyle jasno, że
widziałem każdy przyszczypek na ich schodzonych butach, każdą łatę na starannie
cerowanych półwojskowych uniformach. I jak ich było kilkunastu, podwójnie, bo w
każdej źrenicy osobno, widziałem listonosza jadącego na wiśniowym
rowerze.
Spod sadu
wyprowadziłem chłopców na błonia pod wierzbami. Z błonia weszliśmy w ogrody.
Szliśmy gęsiego. Prowadziłem. Pochód zamykał kapitan. Ponieważ prawie cały
owies, proso i część pszenicy były jeszcze nie skoszone, słyszałem, jak kłosy
przechylone nad ścieżką dzwonią o karabiny chłopców. Nie patrząc pod nogi,
czułem, jak moje spodnie, wpuszczone w zdobyczne saperki aż do kolan, coraz
bardziej przemakają od rosy. Gdy od czasu do czasu oglądałem się za siebie,
widziałem, że również chłopcy przemokli do pasa. Z ich karabinów przerzuconych
przez plecy ściekała strużkami woda.
Gdy
podchodziliśmy pod rozlewisko w ogrodach, rozbolał mnie szczyt brzucha
schodzącego się w lędźwie i gardło miałem przebite upierzoną strzałą. Albowiem
staw, widoczny przez kukurydzę i przez owies, przez tyczkowy groch, był jeszcze
bardziej nagi niż trzy lata temu, gdyśmy się w nim kąpali z Helą. Również
dzisiaj wyskakiwały z niego, wierzgając w płytkiej wodzie i rżąc donośnie,
spłoszone rzucanymi przez nas jabłkami konie. Za końmi, uczepieni ogonów i
grzyw, wyskakiwali z wody nadzy, przydymieni do cyny przez upał paroletni
chłopcy. Ściskając w garści rewolwer zawinięty w arkusz kratkowanego papieru z
wyrokiem, miałem ręce przebite na wylot i nogi na podbiciu miałem też przebite i
wszyscy chłopcy idący za mną wkładali mi po kolei w otwarty bok swoje wielkie
jak bochenki ręce.
I chociaż w
szeregu nie wolno było palić, wyciągnąłem ukradkiem z kieszeni papierosa. Pod
prawie jasnym niebem oglądałem swoje ręce, sprawdzając ich wewnętrzne dolinki aż
do bólu pod paznokciami. Oprócz rany po niegdysiejszym weselnym nożu, kiedy to
biłem się o jakąś dziewczynę, i paru kropel rosy, nie było na nich śladu
skaleczenia. Przy tym oglądaniu dłoni, prawie upadając (zaplątany w wyłożoną
przez burzę pszenicę, zobaczyłem tamten sad i strzechę pod sadem. Nie mogłem
jednak dojrzeć wgłębienia na strzesze po moim i po Heli ciele. Natomiast
upatrując pod gałęziami zachodzącymi na strzechę, wydawało mi się, że na całej
strzesze leżą przytulone do siebie pary. Gdy patrzyłem na to wszystko prawie
nieruchomymi oczami, w chłopcach leżących na strzesze widziałem Stacha, a w
dziewczynach Hele. Nad nimi po kalenicy domu jechał wolniutko na wiśniowym,
czyszczonym do połysku naftą rowerze listonosz z drugiej wsi.
Z
tych przywidzeń otrzeźwiałem dopiero wtedy, gdyśmy weszli w wiklinę. Mokre od
rosy chabinki zbyt boleśnie biły mnie po twarzy. Pod wikliną, nie bacząc na
biczujące mnie gałązki, wyszliśmy nad rzekę. Idąc gęsiego nad omiecioną z mroku
wielkim skrzydłem wodą, widziałem czerniejący przy brzegu i z tej odległości
przypominający utopionego wołu dębowy prom. Po drugiej strome rzeki, prawie
niewidoczna w parującej wiklinie i w sadach, ciągnęła się wieś Stacha. W tej wsi
pośrodku stała murowana poczta. Obok niej budynek niemieckiej żandarmerii. Tam
co rano jeździł listonosz.
Gdy
dochodziliśmy do promu, blisko nas, niemal na wyciągnięcie ręki, zagwizdał
pierwszy tego ranka ptak. Wchodząc z powrotem w wysoką wiklinę, wyszliśmy po
kilkunastu krokach na żwirowaną drogę prowadzącą do promu. Chłopcy, zdejmując z
ramion karabiny, usiedli w trawie. Skręciwszy papierosy z czarnej jak smoła
machorki, ściągali buty, wylewając z nich rosę. Oparty plecami o krzak
wiklinowy, miałem przed sobą Pawełka przykucniętego za dzikim bzem rosnącym na
skraju drogi. Czekałem, kiedy kiwnie mi ręką.
Wcześniej jednak
usłyszałem pryskający spod kół żwir i brzęczenie kamyków o rachwy i szprychy. Na
bałyku podszedłem do Pawełka. Ujął mnie za ramię i ściskając z całej siły,
szepnął:
- Wyjdę z
tobą.
Wyjąłem z
kieszeni rewolwer owinięty w wyrok. Składając arkusz kratkowanego papieru w
czworo, wepchnąłem go do kieszeni na piersiach. Szurgot roweru był coraz
bliższy. Jakby jechał po tym zwiniętym we czworo arkuszu papieru. Gdy listonosz
wyjechał zza zakrętu drogi i słońce wstające za wodą uderzyło go w oczy, że
zasłonił je lewą dłonią, Pawełek wypchnął mnie zza bzu.
Stałem pośrodku
drogi, oczekując zbliżającego się listonosza. Ponieważ listonosz był rosły,
wydawał się jeszcze wyższy w porannym słońcu na wyciągniętym siodełku. Poza tym,
zwyczajem ludzi starszych, nie umiał jeździć na rowerze. Siedział na nim
wyprostowany, jakby go od tyłu przywiązano do dębczaka. Może właśnie dlatego,
gdy zbliżał się do mnie, wydawało mi się, że nieustannie rośnie. Jego głowa
migała mi nad trzyletnią wikliną. Na pewno ludzie, którzy o tej porze
przechodzili po wale, widzieli ponad wikliną jego głowę w urzędniczej czapce.
Tak jak ja widziałem jego twarz, rozrastającą się na całą szerokość drogi,
zachodzącą w wiklinę.
Listonosz
zjeżdżając ze środka drogi na pobocze i myśląc zapewne, że to jakiś wczesny
rybak, chciał mnie wyminąć. Ale na ścieżce natknął się na Pawełka. Stał teraz
przy nas z tym wiśniowym rowerem podtrzymywanym udami. Pod jego stopami, obutymi
w komiśne trzewiki, skrzypiał żwir i piasek. Ponieważ Pawełek trzymał rower za
kierownicę, a ja za siodełko, listonosz, próbując wyjmować z wewnętrznej
kieszeni jakieś papiery, bełkotał:
- Panowie, ja
zaraz, panowie...
Gdy listonoszowi
wreszcie się udało wyjąć paczkę papierów przewiązanych sznurkiem, stałem na
baczność, odczytując słowo po słowie wyrok. Równocześnie z ostatnim słowem
wyroku upadła na drogę paczuszka przewiązana sznurkiem. Wyjąłem z kieszeni
rewolwer repetując. Pawełek powstrzymał mnie ręką, sięgając po paczuszkę.
Rozwiązując sznurek, przeglądał list po liście, karteluszek po karteluszku.
Wkładając paczuszkę do kieszeni, rzekł:
- Nic ciekawego.
Ale poczekaj jeszcze. Trzeba go zrewidować. Może coś ukrywa.
Grzebiąc po kieszeniach listonosza, wyrzucał na drogę po parę groszy. Z małej
kieszeni u spodni wyjął niklowany zegarek na łańcuszku.
- O już tak
późno. Prawie piąta. Chcesz zobaczyć, Piotrze?
Widziałem, że
listonosz coraz bardziej blednie. Jego ręce wzniesione nad głową przypominały
dwa kawałki wapnia. Gdy Pawełek wyjmował mu zegarek, przymknął oczy. Chowając do
kieszeni odbezpieczony rewolwer, podszedłem do Pawełka. Pochylając się nad jego
ręką z zegarkiem, dotknąłem go palcem. Odskoczyło niklowane wieczko. Spod niego
wypadła wielokrotnie złożona bibułka. Podniosłem ją i zacząłem rozwijać
ostrożnie. Bibułka była zapisana maczkiem. Nie mogłem tego maczku odczytać. Nie
szło też to czytanie Pawełkowi. Wywołaliśmy z wikliny kapitana.
Grzebał po kieszeniach, szukając okularów. W tych okularach na nosie, z ustami
jeszcze bardziej cofniętymi i uciekającymi od pocałunków, trzymał bibułkę w
ręce, jakby wyjętej z mszału i wyprostowanej na całą długość ramienia,
sylabizował literka po literce. Wreszcie opuszczając ręce wzdłuż biodra,
wykrzyknął:
- Przecież to
moje nazwisko. I zugsfürera. I twoje, Pawełku, I wasze, kapralu. I wszystkich
chłopców!
Nie panując nad
sobą, zamachnął się, uderzając listonosza w twarz. A gdy listonoszowi głowa
uskoczyła w bok, uderzył jeszcze raz i jeszcze. Z rozbitego nosa, z rozciętej
wargi listonosza ciekła krew. Ciągle trzymając zbielałe ręce podobne do dwóch
kawałków wapnia nad sobą, próbował obetrzeć twarz o ramię. Kapitan, już
uspokojony, wycierając o spodnie wyjęte z mszału ręce, szepnął do
nas:
- Brać go do
wikliny. Przebadać. Tylko piorunem.
Prawie
zepchnęliśmy listonosza z roweru. Szedł na przypominających szczudła nogach. Na
takich wysokich szczudłach łaziliśmy pod jesień w dzieciństwie od domu do domu.
Z wydrążonymi z miąższu dyniami na głowach, w których były wycięte oczy i usta i
przytwierdzone gawronie skrzydła lub sowie szpony, stawaliśmy za oknami
rozjaśnionymi naftowymi lampami, strasząc skubiące pierze dziewczęta.
Listonosz schodząc z rowu, potknął się. Gdybym go nie podtrzymał, byłby upadł. I
nawet się nie schylił wchodząc w gęsty chrust. Spadła mu czapka z głowy. Na
chwilę pod chrustem zajaśniało jego wąskie, przypominające listewkę czoło. Na
skroni i na szyi wystającej z fasowanej koszuli pulsowały coraz bardziej sine
źródła.
Szliśmy spory
kawałek wikliną, szukając polanki. Gdyśmy na coś takiego wyszli, twarz
listonosza i szyja były w czerwonych pręgach. Siedząc w trawie i ćmiąc
papierosy, przypatrywaliśmy się, jak zugsfürer dobiera się do listonosza. Ale
ten nie chciał powiedzieć, dla kogo wiózł tę bibułkę. Gdy zugsfürer pytał, czy
na gestapo, tamten niemal wrzeszczał:
- Nie! Nie!
Nie!
I upadając na
kolana bełkotał, że ma troje dzieci, że on me winien, że mu kazali.
Zugsfürer, rozkładając bezradnie ręce, podszedł do stojącego pod osiką kapitana.
Przywołali mnie do siebie. Podchodziłem do nich, patrząc na całe w liszajowych
bulwach drzewo. Z kilku liszajów ciekła żywica. Przypomniała mi się tamta osika,
do której strzelaliśmy ze Stachem. Na tej również nie drżał ani jeden listek. Z
tej osiki, spod jej nieruchomych liści, z ust uciekających od dziewczęcych
pocałunków, usłyszałem:
- Skończcie z
nim, kapralu.
Podszedłem do
listonosza. Dotknąłem jego prawie szpakowatej głowy.
Podniósłszy na
mnie podobną do osikowej kory twarz, wstał z klęczek. Kiwnąłem głową w stronę
najbliższych krzaczków bzu. Szedł przede mną, trzymając ręce z dala od siebie,
jakby pod pachami niósł po dwie paczki przesłane z Ameryki. Wyciągnąłem
uprzednio odbezpieczony rewolwer. Gdy tuż pod bzem listonosz chciał się odwrócić
i spojrzeć (na mnie? na osikę? na tę twarz wypływającą spod osiki? na swoją
śmierć? na jutrznię?), strzeliłem mu w skroń. Zatoczył się i upadł na twarz. Z
komiśnych trzewików kopiących trawę posypały się ostatnie ziarenka
piasku.
Stałem z
pistoletem w opuszczonej ręce. Słyszałem w sobie westchnienie osiki, do której
strzelaliśmy ze Stachem. Przypomniałem sobie strzechę pod zachodzącymi
gałęziami, ciepło idące z ciała Heli i jej szept:
- A jak będziesz
królem, a jak katem będziesz, a jak królem, jak katem, jak katem, jak
katem...
Ktoś mi wyjął
rewolwer z dłoni. Patrzyłem, jak Pawełek pochyla się nad listonoszem. Teraz
usłyszałem westchnienie osiki za sobą, pod którą stali kapitan, zugsfürer i
reszta chłopców. Leżący w trawie listonosz przyciągnął do boków odstające do tej
pory ręce. Pawełek podszedł do mnie i oddając mi pistolet, uderzył mnie całą
dłonią w twarz.
- Nie gap się.
Chodź. A żebyś wiedział, kiedy to się stało, masz tu zegarek.
Spojrzałem. Była szósta. Chowając pistolet i zegarek do kieszeni, poszedłem za
Pawełkiem. Przechodząc koło osiki, położyłem ręce na mokrym od żywicy liszaju. I
unosząc ją do twarzy, zobaczyłem, że w miejscu na gwóźdź złoci się w coraz
wyższym słońcu wzbierająca kropla. Zlizałem ją językiem. Miała smak tamtych ust
szeptających:
- A jak królem
będziesz, a jak katem będziesz, jak będziesz, jak...
W drodze
powrotnej Pawełek uderzył mnie jeszcze parę razy w twarz. Nie reagowałem,
zapatrzony w rower listonosza niesiony na ramieniu przez jednego z chłopców.
Koła roweru, zaczepiając o wiklinowe gałązki, obracały się, mieląc na zieleń i
na iskry wysokie słońce. Na tym wiśniowym rowerze niesionym przez jednego z
naszych widziałem nadal siedzącego listonosza. Bez czapki na głowie, z
odstającymi od boków rękami przypominającymi dwa kawałki wapnia, ale próbującego
pogwizdywać pod przelatującego z gałązki na gałązkę mysikrólika.
Widząc ten rower, niesiony przede mną, i tego listonosza, siedzącego na
wyciągniętym siodełku, sięgałem do kieszeni po rewolwer. Pawełek, idący obok
mnie ramię przy ramieniu, podskakiwał i uderzał mnie w twarz lub szturchał w
bok. Chowałem z powrotem rewolwer do kieszeni, ale nie widząc ścieżki pod
nogami, potykałem się i upadałem. Podnosiłem się sam, ale zdarzało się, że
Pawełek musiał mnie szarpać za czuprynę i stawiać na nogi.
Idąc tuż nad zieloną rzeką o dnie wyścielonym tak białym piaskiem, iż wydawało
się, że przed chwilą kobiety z całej okolicy zatopiły w niej wszystkie
nakrochmalone białe prześcieradła z lnu, doszliśmy do osiki, do której
strzelałem ze Stachem. Zapatrzony w jej biały pień i szukając w nim twarzy
wybitej naszą strzelaniną, przypomniałem sobie Hele i Marysię, i Stacha sobie
przypomniałem idącego po piaszczystej łasze usypanej przez nurt rzeczny na
środku Dunajca. Podchodząc do osiki, wyjąłem z kieszeni scyzoryk i odłupałem z
niej korę, żeby odnaleźć ślad przynajmniej jednej kuli. A gdy mi się to nie
udało, zacząłem strzelać do osiki z rewolweru. Zanim Pawełek wytrącił mi go z
ręki, spod kory znowu wystawała biała twarz. Ale teraz już nie przypominała
twarzy Jaśka ani twarzy Stacha, ani mojej twarzy z lustra zawieszonego w koronie
jabłonki. Była to twarz listonosza padającego w trawę. Schyliłem się po ił i po
glinę, żeby zalepić jej zachodzące bielmem oczy, jej trzęsące się usta. Wtedy
chłopcy siłą odciągnęli mnie od drzewa. Słyszałem, mając głowę pod czyjąś
pazuchą, jak Pawełek powiedział:
- Co się z tobą
dzieje, chłopie? Zwariowałeś?
Któryś z
chłopców krzyknął:
- Rozebrać go do
golasa i na rzekę z nim! W wodzie przyjdzie do siebie!
Broniłem się,
bijąc na oślep pięściami i kopiąc, gdzie popadnie. Ale już byłem rozebrany, już
mnie niesiono za ręce i za nogi nad zieloną głębinę podmywającą gliniasty brzeg.
Gdy mnie rozhuśtywali, zdążyłem jeszcze krzyknąć:
- Zapomnieliście
o kamieniu. Przywiążcie mi kamień! - a już przelatywałem nad wikliną rosnącą nad
wodą.
Poszedłem na
dno. Wydawało mi się, że to nie woda, ale strzelisty świerk, z którego schodek
po schodku spadam w zrudziałe i zaczerwienione od przymrozku paprocie. Gdy
piętami dotknąłem iłu, zacząłem się dusić. Odbiłem się od dna i mając oczy
otwarte, próbowałem się dostać do świętojańskiego robaczka świecącego nade mną.
Robaczek się powiększał. Gdy był podobny do płonącego gacka, zdawało mi się, że
na dno rzeki opada płachta za płachtą czerwone sukno. Już prawie się dusiłem w
tym opadającym suknie, gdy mnie ujęły za czuprynę wapienne ręce.
Nad
sobą widziałem twarz uciekającą od pocałunków. Po chwili widziałem również ręce,
ale już nie wyjęte z mszału, lecz z otwartego włócznią boku. Uniosłem się na
łokciach, wypluwając wodę. Dźwignąłem się na kolana. Tuż przed oczami miałem
rękę kapitana. Uczepiłem się jej i podniosłem z klęczek.
Padła
komenda:
-
Baczność!
Złączyłem
gwałtownie stopy. Syknąłem z bólu, uderzając kostka o kostkę. Wtedy dopiero
uświadomiłem sobie, że jestem nagi. Zakryłem rękami męskość. Widziałem, jak
drgnęły od uśmiechu uciekające od pocałunków usta. W zwężających się źrenicach
kapitana zanikała moja nagość.
- Jak wam nie
wstyd, kapralu. Gówniarz z was, nie żołnierz! Ubrać się i cło domu! I żeby mi
się to więcej nie powtórzyło! A wy tam z tym rowerem! Rzucić go do rzeki! No,
szybciej! Biedy chcecie sobie napytać?
Widzieliśmy, jak
ten wiśniowy rower, wyczyszczony naftą z najdrobniejszej pacyny błota,
przelatuje nad wikliną, miele obracającymi się kołami na biały piasek słońce i
znika pod wodą. Jeszcze przez chwilę wystawało z. wody wysokie siodełko. Ale i
ono, z siedzącym na nim wapiennym cieniem listonosza poszło na dno.
Ponieważ był już pełny dzień i tu i ówdzie słychać było skrzypienie i ludzkie
głosy, broń pochowaliśmy w upatrzonym wydrążeniu gliniastego brzegu. Teraz, jak
komu było wygodniej i prościej, rozchodziliśmy się do domów. W wiklinę wszedłem
ostatni. Myślałem, że jestem sam. Po tym. co mi przy wszystkich powiedział
kapitan, nie spodziewałem się, że ktokolwiek będzie na mnie czekał. Wprawdzie
chłopcy, wchodząc w chrust, żegnali się ukradkiem ze mną, ale widziałem, że
unikają moich rąk i oczu. Nawet kapitan nic spojrzał na mnie. Toteż zdziwiłem
się, gdy wychodząc na ścieżkę prowadzącą do wału. spotkałem w gąszczu
czekającego na mnie Pawełka.
- Gniewasz się?
Musiałem cię bić. Wyglądałeś, jakbyś wychlał wiadro bimbru. A tym, co powiedział
Stary, nie przejmuj się. On tak samo musiał to powiedzieć, jak ja cię bić. To
była pierwsza nasza robota. Patrzyłem na chłopców. Byli podobni do ciebie.
Również Stary i zugsfürer nie wyglądali lepiej.
- Jak to nasza
robota, Pawełku? To przecież ja go kropnąłem. I nikt mi w tym nie pomagał. Nawet
nie pomyślałem, że robię to dlatego, że na tej bibułce był kapitan i ty, i
wszyscy. Nie pomyślałem też o wydanych wcześniej: poruczniku, synu gajowego,
młodziutkim wikarym. Zabiłem go, bo ona powiedziała, że jak będę królem, że jak
kat...
Ugryzłem się w
język. Pawełek idący obok spojrzał mi w oczy i odwrócił głowę. Po czym ściągając
na tył głowy czapkę, dodał:
- No widzisz,
ona też chciała, żebyś zabił.
Resztę drogi
przeszliśmy w milczeniu. Rozstaliśmy się pod wierzbami. Pawełek ściskając mnie
za ramię, szepnął:
- Głowa do góry.
Z następnym pójdzie nam lepiej.
Rzeczywiście, z następnym poszło mi dużo lepiej. Może dlatego że byłem sam i
stało się to za wodą, w trzeciej wsi za wsią Staszka. W każdym razie ani razu w
drodze do tej wsi, w świetlicy Domu Ludowego, gdy zobaczyłem tego starego
sołtysa siedzącego za stołem, wygrażającego pięścią chłopom i nakładającego na
nich kontyngenty, nie zjawił mi się Stach i Hela szeptająca o kacie i królu.
Jako znajomek z sąsiedniej wsi, wkręciłem się między kawalerką stojącą za
chłopami siedzącymi na sosnowych ławkach i ćmiąc papierosa, czekałem, kiedy
sołtys przestanie gadać. W kieszeni, jak uprzednio, trzymałem rewolwer zawinięty
w arkusz kratkowanego papieru z wykaligrafowanym wyrokiem.
Obserwując krzyczącego sołtysa, starałem się przypomnieć sobie mojego starego,
siedzącego przy oknie, tnącego kozikiem na kawałki chleb ze słoniną i
spoglądającego pod wierzby. Gdy sołtys unosił prawie posiwiałą głowę,
spoglądając na zawieszoną u stragarza i filującą lampę, przypominał po trosze z
ptasio suchej twarzy mojego rodzica. Przeto tym bardziej starałem się zobaczyć
tamtą jabłonkową gałązkę z kulką żywicy leżącą na złożonych rękach mojego
starego, żeby się upewnić o jego odejściu w dym pod wierzbami. I prawie na głos
nuciłem wielkopostną pieśń z raną w boku, z ranami w rękach i nogach, połamaną
kostka po kostce kołkiem. Jak ta poraniona i pogruchotana pieśń wielkopostna
osypała się na pamięć o moim starym, a on, uciszony, odszedł pod wierzby, a
stamtąd za złote wzgórza i sołtys przestał gadać, wyszedłem spośród kawalerki
stojącej pod ścianą i podchodząc do sosnowego stołu pociętego scyzorykiem i
poplamionego atramentem, położyłem przed sołtysem rewolwer zawinięty w arkusz
kratkowanego papieru z ozdobnie wykaligrafowanym wyrokiem.
-
Co to jest?
- Podanie do
führera o raj, sołtysie.
Sołtys krzycząc:
- Co to znaczy? - sięgnął po zawiniątko. Przydusiłem jego rękę. Zatrzeszczały
zgrubiałe od reumatyzmu palce. Powolutku, żeby wszyscy widzieli, odwijałem
rewolwer z wyroku. Gdy go już miałem w ręce, krzyknąłem:
- Nie ruszać
się! Cały dom otoczony jest przez Jędrusiów! - I zwracając się do sołtysa,
odczytałem mu słowo po słowie wyrok.
Stał przede mną
z wybałuszonymi oczami, rozcierając obolałą dłoń. W jego ptasiej twarzy zbierało
się na zmierzch. Za nim, tuż nad jego posiwiałą głową, wisiał na ścianie portret
Hitlera, otoczony wianuszkiem papierowych róż. Widząc ten portret,
rozkazałem:
- Módl
się!
Jąkając się i
połykając słowa, począł szeptać "Ojcze nasz".
- Nie tak,
sołtysie. Nie stamtąd twój chleb i raj też nie tam. Poczekaj, nauczę cię. Mów za
mną: ojcze nasz, Adolfie, któryś jest w Berlinie.
I celując w jego
rozchylone usta, nacisnąłem cyngiel. Słysząc, jak na stół i ze stołu wali się to
suche ciało, ruszyłem w stronę drzwi. Gdy już byłem w nich, odwróciłem się
dodając:
- Żeby mi się
nikt nie poważył ruszyć. Przez pół godziny. Zrozumiano? Kawalerka stojąca pod
ścianą, wrzasnęła:
- Tak
jest!
Przypomniałem
sobie to wszystko, zaorywując pole pod lasem. Nawet się uśmiechnąłem, gdy na
powrót zobaczyłem siebie, stojącego pod jakimś sadem z zegarkiem w dłoni,
spoglądającego w uchylone drzwi Domu Ludowego, gdy co do minuty po pół godzinie,
przepychając się jeden przez drugiego i skacząc przez otwarte okna, uciekała w
wieś kawalerka i gospodarze. Idąc polami tuż koło tarnin i wierzb, przeskakując
przez rowy pełne wody, omijałem pojedyncze domy, kierując się w stronę rzeki.
Długo, prawie do sąsiedniej wsi, słyszałem, jak w tej wsi z zabitym sołtysem
trzeszczą płoty i szczekają pobudzone psy.
Rozmyślając o
tym wszystkim, nie zauważyłem nawet, że od strony lasu ktoś się zbliża do mnie.
Zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy konie, wietrząc obcego, zaczęły prychać i
uskakiwać w bok. W pierwszej chwili nie poznałem go. Dopiero gdy się
odezwał:
- Jak się masz,
Piotr! Zatańczysz? Jak chcesz, to sobie zatańcz. Zagram ci. Och, jak ja ci
zagram, Piotr.
I wyjmując z
zanadrza klarnet, przytknął go do ust. Wtedy dopiero wykrzyknąłem:
-
Mojsze? A skądżeś się tu wziął?
- Jak to skąd? Z
wesela. I to z jakiego wesela. W Kanie Galilejskiej. Chleb jadłem. I wino piłem.
Powiadam ci, jeszcze nigdy nie widziałem tyle chleba. Jadłem i jadłem, aż mnie
żuchwy rozbolały, aż ustałem i siedziałem z otwartą gębą, z kawałkiem chleba na
języku. I wszyscy jedli ten chleb i nie mogli go zjeść. A gdy mój stary i matka,
i siostry, i bracia byli już najedzeni, zebrano jeszcze z trawy, ze stołów
zbitych z sosnowych tarcic kilkanaście koszy nie dojedzonych kawałków chleba. I
rozkruszono ten chleb, i rozsypano koło muru dla ptaków. Bo odkąd byliśmy za
murem, nie widzieliśmy tam ani jednego ptaka. Zwierzęcia też nie widzieliśmy.
Kozy, koty i psy, a nawet szczury zostały zabite i zjedzone. To jak mój stary
zobaczył ten chleb, te góry białego chleba nie do przejedzenia, to powiedział,
że to jego ostatni dzień, bo on jest pewien, że to Ziemia Obiecana. A zobaczył
to wszystko, grzebiąc patykiem w śmietniku i myśmy też, nie chcąc zrobić mu
przykrości, zobaczyli ten biały chleb i tę Ziemię Obiecaną. A ponieważ ludzie
zaczęli śpiewać, modlić się i płakać z radości, że naszemu ojcu udało się
zobaczyć Ziemię Obiecaną, wyjęliśmy pochowane instrumenty i zagraliśmy tym
ludziom i sobie, i naszemu staremu. I było wesele. I wszyscy się bawili. A ci
zza muru, którzy słyszeli naszą muzykę i widzieli naszych tańczących na bruku,
na śmietnikach, w kałużach, ubranych w chałaty i jarmułki, powiadali, że to
pewnikiem wesele w Kanie Galilejskiej. A ponieważ słyszałem, że tak mówią, to
gdy po tym graniu napiłem się wody z konewki, woda miała smak wina.
A
gdy w parę godzin później, gdy już nikt nie tańczył, a wszyscy leżeli na bruku i
na śmietnikach i modlili się, i śpiewali psalmy, dziękując niebu, że naszemu
staremu dało to widzenie Ziemi Obiecanej, zaczęli do nas strzelać, woda miała
smak żelaza i smak krwi. A jak w tej wodzie, w tym winie, w tej krwi rozlanej na
bruk i na śmietnik zobaczyłem mojego starego i moją matkę, i siostry moje, i
braci moich, i beniaminka Izaaka, uciekłem stamtąd. A jak stamtąd uciekłem,
jadłem chleb u piekarza i spałem w zepsutym chlebowym piecu, i snu miałem pełne
białego chleba. A dwa miesiące temu nocą, przekradając się polami i lasami z
bochenkiem chleba pod pachą, przyszedłem do naszego miasteczka. Ale w miasteczku
nie było nikogo z naszych. Domów też nie było.
Siedziałem na
pługu. Mojżesz tuż obok mnie na miedzy. Prawie się ściemniało. Wokół nas nie
było żywej duszy. Patrząc na Mojżesza, widziałem go ciągle w sierpniowej
jutrzni. A za nim starozakonną muzykę, idącą z łąk i wchodzącą na podwyższone
błonie, prowadzoną przez ojca Abrahama niosącego na plecach woreczek z koszernym
jadłem i ściskającego pod pachą skrzypce. Za tą rodzinną muzyką z basami na
plecach widziałem tego beniaminka Izaaka. I anioła przelatującego przez całe
niebiosa od rzeki nad las też widziałem. A widząc tego przelatującego anioła, a
właściwie zaledwie go przeczuwając w pulsujących od światła, świeżo udojonego
mleka, sierści i krwi niebiosach, usłyszałem ni to psalm, ni to poranioną
wielkopostną pieśń z raną w boku, z połamanymi kołkiem rękami i nogami. Ale nie
wiedziałem jeszcze, że to Mojsze siedzący przede mną na miedzy gra na klarnecie.
Zorientowałem się dopiero wtedy, że on gra, gdy odjął klarnet od ust i
powiedział:
- Jak chcesz, to
zatańcz, Piotr. Proszę cię, zatańcz. Ty też powinieneś mieć coś z tego wesela w
Kanie Galilejskiej.
Podszedłem do
niego, kładąc mu ręce na ramionach. Przestał grać i spojrzał na mnie. W jego
twarzy z czarnego dębu zobaczyłem Ziemię Obiecaną i wesele w Kanie Galilejskiej,
i to ciało przebite na wylot i zgruchotane kołkiem. Biorąc go pod pachy,
podniosłem z miedzy. Stał przede mną w wojskowym płaszczu z obciętymi
scyzorykiem guzikami, w wojskowych butach popękanych na wylot, w jarmułce na
głowie. Ręce miał opuszczone. W prawej trzymał klarnet dotykający ustnikiem
zaoranej ziemi.
-
Głodnyś?
Skinął głową.
Przyniosłem z pobliskiego wozu dwie kromki chleba przełożone słoniną. Odkładając
klarnet na miedzę i rozłamując chleb, jadł chciwie. Dławił się. Podałem mu
dzbanek ze zbożową kawą. Wypił do dna. Strużka zabielonej kawy pociekła mu po
brodzie. Obtarł ją rękawem. I znów połykał chleb. Gdy z dwóch kromek zostało nie
więcej niż dwa kęsy, przestał jeść. Spojrzał na mnie i przestępując z nogi na
nogę, podał mi resztki chleba na wyciągniętej dłoni.
- A
ty?
- Ja już jadłem,
Mojsze.
-
Kiedy?
- Dzisiaj,
wczoraj i przedwczoraj. Co dzień jadłem.
- I co dzień
chleb?
- Chleb i
wszystko, co się je.
- Toś jadł
więcej i częściej ode mnie. Bo ja ostatni raz jadłem chleb w Ziemi Obiecanej i w
Kanie Galilejskiej. Aleś tyle i takiego chleba jak ja wtedy nie widział i nie
zobaczysz.
- A gdzie ty
teraz jesteś, Mojsze?
- Jak to gdzie?
W lesie.
-
Sam?
- Aż kim mam
być, kiedy nie ma ani starego, ani matki, ani braci, ani sióstr, ani beniaminka
Izaaka? To jestem sam. Oni tylko czasem przychodzą do mnie. Nie mogą częściej.
Teraz nie ma wesel. Jak się zaczną wesela, to codziennie będę z nimi.
- A
gdzie śpisz?
- Pod ziemią. W
lesie pod ziemią. Przegnałem borsuka z jamy, poszerzyłem ją i zamieszkałem.
Sucho mam, bo jama była w piasku na pagórku, l czysto też mam.
- A
skąd masz jedzenie?
- Jak to skąd?
Nocą chodzę po polach i po lesie. A jesienią w polach i w lesie jest dużo
jedzenia. I na zimę też zrobiłem sobie zapasy. Mam sporo zboża, bobu, karpieli i
laskowych orzechów. Dziwisz się pewnie, skąd mam tyle zboża. Od ziemnych psów.
Wypatruję ich jamy i nocą rozkopuję. W każdej jamie jest kilka garncy zboża.
Tego zboża mam teraz tyle, że nawet u ciebie w komorze nie ma więcej.
Najtrudniej jednak jest mi rozcierać to zboże na mąkę. Ale i z tym dałem sobie
radę. Znalazłem dwa akuratne kamienie i teraz mąki mam pod dostatkiem. Nocą
zaczyniam ciasto i piekę podpłomyki. Na rozpalonym kamieniu piekę. Lepszych
podpłomyków nie jadłem u twojej matki.
- Słuchaj,
Mojsze, a jakbym cię tak wziął z tego lasu do domu? Poszedłbyś?
-
Czy ja wiem, Piotr? Ale chyba bym nie poszedł. U ciebie zgubiłem tałes, a do
takiego domu, w którym się gubi tałes, nie wolno przychodzić. Bo z takiego domu
nie ma już drogi do Ziemi Obiecanej, gdyż bez tałesu nie można się o tę Ziemię
Obiecaną modlić.
- Ale w zimie
przyjdziesz do mnie? Nie musisz być u nas w domu. Znajdę ci jakiś kąt u
znajomych.
- Może przyjdę.
Jak mi będzie bardzo zimno, to przyjdę.
- A jakbym ci
dał broń, Mojsze? Z bronią zawsze łatwiej. Jeśli chcesz, dam ci karabin. Mam
dwa. Jeden mogę ci dać. Jeszcze nikt nie wie, że mam dwa karabiny. I nikt się
nie dowie, żem ci jeden dał.
- Piotr, ja bym
wolał tałes. Jakbyś go znalazł, to mi go przynieś. Ale nie do lasu. Nie chcę,
żebyś przychodził do lasu. Nie dlatego że ci nie wierzę. Jeszcze by cię ktoś
zobaczył, że idziesz, i szedłby za tobą. O, już wiem. Zostaw mi tałes w
tarninie. W tamtym krzaczku na końcu pola. Będę przychodził tam od czasu do
czasu. Zobaczę go i wezmę.
- Jeśli nie
chcesz karabinu, dam ci przynajmniej ze trzy granaty. Na wszelki
wypadek.
- Granaty mogą
być. Zmieszczą się w mojej jamie. To je zostaw z tałesem.
-
Mojsze, a może jednak odwiedzę cię w lesie? We dwóch urządzimy cię lepiej w tej
jamie. Łopatę przyniosę. Albo przyjadę furką z sianem i z deskami. Oszalujemy
jamę, wymościmy sianem. Będziesz miał ciepło jak u Boga za piecem.
-
Nie gniewaj się, Piotr, ale nie odwiedzaj mnie w lesie. Dzisiaj nikogo nie można
odwiedzać. A tym bardziej takich jak ja.
- To
przynajmniej jedzenie będę ci nosił. Co tydzień w piątki będę ci zostawiał
jedzenie w tarninie. Dobrze, Mojsze?
- Dobrze, Piotr.
I jakbyś miał jakieś stare buty i koszule stare, to mi też przynieś. Te wojskowe
już mi popękały na upale, a koszulę mam tylko jedną. Inne zostały w Kanie
Galilejskiej, w Ziemi Obiecanej. Nie zdążyłem ich zabrać.
Nad
lasem świeciła wieczorna gwiazda. Z lasu, w który co tylko weszło bukowe koło
słońca, szedł dym. Podobny dym unosił się z rozoranej ziemi i stojących koni.
Ponieważ byłem w samej bluzce, przenikał mnie aż do kości wieczorny ziąb.
Również Mojżesz, chociaż był w wojskowym płaszczu, dygotał cały. Przypomniałem
sobie o ćwiartce bimbru w kieszeni kurtki. Wyjąłem butelkę i wybiłem korek.
Podałem flaszkę Mojżeszowi. Wypił do połowy. Oddając mi butelkę,
rzekł:
- A może jednak
zatańczysz? Zagram ci, Piotr. Och, jak ja ci zagram.
Od tej pory co
tydzień w piątek przynosiłem Mojżeszowi jedzenie. Bochenek chleba, kawałek
słoniny, parę jabłek i cebul. Ponieważ namnożyło się zajęcy i łatwo je było
łapać we wnyki, coraz częściej do chleba dodawałem kawałek mięsa. Nie
zapomniałem też o butach, koszulach i granatach. Poprosiłem matkę, żeby z
wyprawionych ałunem zajęczych skórek uszyła coś w rodzaju kamizelki z
rękawami.
Rozmawiałem o
Mojżeszu z kolegami z partyzantki. Uradziliśmy, że jeśli Mojżesz przyjdzie do
siebie i zgodzi się, na zimę zamieszka u któregoś z nas. A od wiosny przyjmiemy
go do naszego oddziału. Na wszelki wypadek, gdyby nie mógł zapomnieć o
tarnowskim getcie, o Ziemi Obiecanej, o Kanie Galilejskiej, postanowiliśmy
odszukać go w lesie i najlepiej, jak można, urządzić w borsuczej
jamie.
Chodząc co
tydzień do tarniny i zrywając zwarzone przez przymrozki jagody, cieszyłem się,
że zostawione uprzednio zawiniątko z jedzeniem zostało zabrane. Gdy spadł drugi
śniegi i już się utrzymał, widziałem ślady prowadzące od lasu i do lasu. Po
ściętych podkówkach u obcasów, po wojskowych gwoździach w zelówkach rozpoznałem
moje żołnierskie buty. Widocznie Mojżesz coraz rzadziej rozmyślał o Ziemi
Obiecanej i Kanie Galilejskiej, bo chociaż śnieg był kopny i nikomu się nie
chciało wystawić nosa nawet za stodołę, nie wydeptał ścieżki do tarniny. Łaził
klucząc po udeptanych na kamień zajęczych śladach, od lasu szedł inną drogą,
wracał też inną. Przychodził zazwyczaj od strony jeziora, za którym czerniła się
wieś, wracał natomiast przez zagajnik ciągnący się do gajówki.
Parę razy miałem ochotę zajść do niego. Wstępowałem w ślady jego butów już
prawie zasypane przez zadymkę. Ale dochodząc do jeziora lub do zagajnika,
zawracałem, przypomniawszy sobie podarowane mu granaty. Raz tylko doszedłem po
jego śladach do samego lasu. Słysząc jednak, jak w głębi lasu pękają drzewa od
nasilającego się mrozu, jak ze świerków dźwięcząc zjeżdża zmarznięty śnieg i jak
z dalekiego przysiółka za lasem dolatuje ujadanie psów, zawróciłem do
domu.
Mogło to być na
początku lutego. W każdym razie w miesiąc po drugim śniegu, który się już
utrzymał, spostrzegłem tuż przy śladach zostawionych przez Mojżesza psie tropy.
Początkowo sądziłem, że to jakieś bezdomne psisko poluje na kuropatwy i
wygłodniałe zające. Ale rozmyślając o psich tropach, zmartwiałem, czując, jak we
mnie osypuje się bielsza od gaszonego wapna zadymka. A może to ktoś tropi
Mojżesza z psem? Ale na śniegu oprócz śladów żołnierskich butów nie było innych
ludzkich tropów. Z tego wywnioskowałem, że do Mojżesza przybłąkało się jakieś
bezdomne psisko.
Starałem się
temu psu nadać ludzkie imię. Najlepiej dziewczęce, a może czarodziejskie,
książęce, królewskie, diabelskie imię. I obdarzyć go chytrością Pawełka i moją
chytrością, i mądrością kapitana, i małomównością zugsfürera. I niemal uczyłem
go noszenia karabinu, strzelania z niego i rzucania granatami. I wmawiałem w
tego psa, że to on zabił listonosza i sołtysa zza wody i jak trzeba będzie,
zabije każdego, kto się zbliży do kryjówki Mojżesza.
Pod koniec zimy,
gdy śnieg prawie schodził z pól i z nadłamanej gałązki wierzbowej wyciekał sok,
ten pies towarzyszący Mojżeszowi był już niemal starym Bogiem prowadzącym
tamtego Mojżesza do Ziemi Obiecanej.
W tym też
czasie, niosąc koniom naręcze koniczyny, poczułem pod ręką coś twardego.
Początkowo myślałem, że to ścięty razem z trawą kopczyk zeschniętego mrowiska,
bryła lub kawałek drewna. Wrzucając koniom koniczynę za drabinkę, wyszedłem z
tym czymś na podwórze. Pod dogasającą wieczorną zorzą rozpoznałem
tałes.
Nie mogłem się
doczekać piątku. Ponieważ wiedziałem, że Mojżesz przychodzi po jedzenie w nocy,
poprosiłem matkę, żeby ugotowała kurę. Z bochenkiem chleba pod pachą, z kurą z
rosołem w garnku, wybrałem się wieczorem do tarniny. W kieszeni miałem tałes.
Postanowiłem, że zaczekam na Mojżesza ukryty w tarninie.
Siedząc w
tarninie na gałązkach zaścielonych podeschniętym perzem i ćmiąc ukrytego w
garści papierosa, spoglądałem w stronę lasu. Ponieważ łąki ciągnące się przede
mną były porośnięte rzadkimi kępami wikliny, zrywałem się co chwilę z miejsca,
sądząc, że to zbliża się Mojżesz.
Ale Mojżesz nie
nadchodził. W okolicznych wsiach już ze dwie godziny temu przestały naszczekiwać
psy, brzęczeć o studzienne cembrowiny wiadra i turkotać wozy. Z wierzb rosnących
na rowami z zielonkawą wodą wylatywały nad odtajałe ze śniegu pola sowy i wprost
spod coraz wyraźniejszych gwiazd spadały na żerujące myszy.
Nasłuchując uciszonych wsi, spoglądając w łąki podchodzące do mnie wiklinowymi
kępami, zdarzyło mi się zapaść parę razy w drzemkę. Budziłem się niemal z
krzykiem. Nade mną stało coraz jaśniejsze niebo. Takie samo niebo, tyle tylko,
że pogłębione, stało w rowie pełnym scedzonej ze śniegu wody. Sięgnąłem do
kieszeni po zegarek. Było po północy. Nie można było dłużej czekać. Przeto
zostawiając bochenek chleba, garnek z kurą i tałes w tarninowym krzewie,
zapaliłem jeszcze jednego papierosa i poszedłem do domu.
Przeskakując
przez rowy, idąc na przeprostki podeschniętymi koniczynami, łąkami i polnymi
dróżkami, oglądałem się za siebie, przystając co parę kroków. Widać było niemal
do samego lasu. Ale oprócz nadal zbliżających się bezszelestnie wiklinowych kęp
nikt stamtąd nie nadchodził. Przyspieszając kroku, postanowiłem, że nazajutrz
wybiorę się pod tarninę.
Gdy następnego
dnia koło południa przyszedłem pod tarninę, już ze środka naszego pola
zauważyłem białą chustkę, w którą był zawinięty bochenek chleba. Zacząłem biec
przez jeszcze grząskie pole, zapadając się po kostki w wiosennej roli. Chustka
poszarpana pazurami leżała na polu. Chleb zjedzony był niemal do połowy. Reszta
podziobana. Dopiero teraz zauważyłem, że na okolicznych wierzbach siedziały
sroki i gawrony. Również garnek z gotowaną kurą był przewrócony. W rozlanym
rosole leżał tałes. Podniosłem go i wytarłem w resztki chustki.
Z
tałesem w kieszeni, przerzucając z ręki do ręki wyjęte z siana czerwone jabłko,
przypominając sobie ślady na śniegu prowadzące do lasu, wybrałem się do
Mojżesza. Gdy wszedłem w las, gdzie przed leszczyną i chojarami leżało jeszcze
sporo śniegu, odnalazłem Mojżeszowe i psie ślady. Krok po kroku, żeby ich nie
zgubić, gdyż na polankach śnieg już wyjadło słońce, wchodziłem w coraz głębszy
las. W sosnowym, poczynającym pachnieć żywicą i parchającymi się zwierzętami
lesie, rosnącym na piaszczystym pagórku, tych podwójnych śladów było więcej. Ale
prócz nich były jeszcze inne ślady. Szły ze wszystkich stron. Prawie do samego
szczytu pagórka.
Zanim tam
doszedłem, zobaczyłem żółty, wydarty ziemi piach. I zaraz potem leżącego na tym
piachu psa. W leju głębokim na dobrego chłopa, leżał Mojżesz. Właściwie
wiedziałem, że to Mojżesz po strzępach wojskowego płaszcza i po komiśnych butach
ze ściętymi podkówkami. Tuż obok jego prawej dłoni leżał kawałek nie dojedzonego
chleba. Cała jego twarz była zasypana wybieraną chomikom pszenicą.
Trzymając w lewej dłoni czerwone jabłko, wyjąłem z kieszeni tałes. Jabłko było z
tej jabłonki rosnącej koło płotu. Podawałem je stojącemu za płotem Stachowi. Nie
chciał wziąć tego jabłka. Nie mógł. Wtedy podszedł Mojżesz i wyjął mi jabłko z
dłoni. Przeto zszedłem do rozdartej granatami ziemi z jabłkiem w jednej i z
tałesem w drugiej dłoni. Odsunąłem od ręki Mojżesza kawałek nie dojedzonego
chleba. Położyłem obok niej czerwone jabłko. Tałes, tę najmniejszą Arkę
Przymierza, schowałem do kieszeni. I wychodząc z leja, zgarniałem rękami na
Mojżesza, na jego dłoń z czerwonym jabłkiem, na kwitnącą jabłonkę, na wszystkie
sady w całej okolicy podobny do wosku piach.
Po
paru dniach od Jędrusiów z podleśnej wsi dowiedzieliśmy się, że na trop Mojżesza
wpadł komendant granatowej policji. Ten sam, który we wrześniu przywiózł mi
kartę mobilizacyjną. Wprawdzie sam nie brał udziału w obławie na Mojżesza, ale
nasłał tam żandarmów stacjonujących w pobliskim miasteczku. Gdy żandarmi
podchodzili pod pagórek, zaszczekał pies. Gdy byli tuż przy jamie, Mojżesz
podobno grał na klarnecie. Próbowali go wykurzyć z jamy, rozpalając nad wylotem
do niej ognisko. Mojżesz ciągle grał. Dopiero gdy pies, dusząc się od dymu,
począł skomleć, odłożył klarnet. W parę sekund później ziemia razem z paroma
krzaczkami jałowca wyleciała w powietrze. Paru żandarmów było mocno
poturbowanych. Obandażowani, popijając piwo w małomiasteczkowym szynku,
opowiadali o tym, przeklinając policjanta, Mojżesza i psa.
Ponieważ było prawie ciepło, wyniosłem się ze spaniem z powrotem do stodoły.
Przypomniawszy sobie karabiny i granaty zakopane w sianie, miałem ochotę wyjąć
je i nocą, nie uprzedzając o tym ani kapitana, ani zugsfürera, ani nawet
Pawełka, podejść pod posterunek policji, obrzucić go granatami i strzelać do
ostatniego naboju w okratowane, zabezpieczone drucianą siatką okna.
Wtedy u krokwi, gdzie nadal polowała kuna, zjawiał mi się Jasiek. Uśmiechając
się szeptał: - Chytry, Chytry, alem cię przechytrzył. - Tuż po nim widziałem
Stacha strzelającego z rewolweru do nadrzecznej osiki. Spod jej kory wypływała
wapienna twarz, a listki na osice aż po ostatni, szczytowy szeptały bielejąc: -
Chytry, Chytreńki. Gdy Stach, gwiżdżąc na palcach, znikał w wiklinie, zjawiał mi
się Mojżesz. Grając na klarnecie wojenny psalm, szedł po jutrzennym niebie.
Przed nim rozwiewającym się na wietrze, na wołaniu bożym jedwabnym chałacie
szedł Abraham Judka. Ale zamiast woreczka z koszernym jadłem niósł w
wyciągniętych dłoniach dwa czerwone jabłka. W jednym z nich zbierało się
dzieciństwo Mojżesza, w drugim czekała na niego kwitnąc Ziemia Obiecana. Za
Abrahamem Judką, z basami większymi od niego o pół szyi, z tymi połamanymi, na
oblodzonym błoniu i posklejanymi basami, z których narodziły się kurczęta i te
małe skrzypce, szedł podskakując i co chwila podbiegając truchcikiem beniaminek
Izaak. Nad nim, obejmując jednym skrzydłem las, a drugim rzekę, przelatywał
archanioł. Nad jego głową jaśniał miecz. Tam gdzie nad wierzbami niebiosa się
obniżały, miecz je rozcinał aż do wiosennej zorzy. Z tej rany, z tej wiosennej
zorzy szedł krzyk: - Chytry, Chytry, Chytreńki nasz, zatańcz. Zagramy ci,
Chytreńki. Och, jak my ci zagramy.
Może po
miesiącu, widząc nieustannie w nocy i za dnia, pod sadem, pod wierzbami, w polu,
za złotymi wzgórzami Jaśka, Stacha i Mojżesza, wybrałem się do lasu. Wziąłem z
sobą łopatę i siekierę, żeby uporządkować borsuczą jamę, posadzić na niej parę
jałowcowych krzewów i opalikować grób. W gruncie rzeczy nie chodziło mi nawet o
uporządkowanie rozrytego piasku przypominającego topiony wosk i o posadzenie
jałowca. Umyśliłem sobie, że w lesie odszukam osikę podobną do osiki rosnącej
nad rzeką, natnę ją siekierą, a wypływającą spod kory miazgę rozleję na woskowy
piach.
Ponieważ miazga,
prawie złota, już na dobre krążyła pod korą, gdy siekierą nacinałem osikę,
klęcząc na kolanach, trysnęła na mnie, zalewając mi twarz i ręce. Nie obcierając
ani twarzy, ani rąk, przytknąłem blaszany garnuszek do osikowej rany, czekając,
kiedy napełni się pod wierzch. Idąc na palcach, jakbym się bał spłoszyć wirujące
między sosnami światło, niosłem naczynie. Przystając nad woskowym piachem,
odłamałem jedlinową gałązkę i zanurzając ją w osikowej miazdze, skrapiałem nią
Mojżeszowy grób. Po czym odrzucając za siebie pusty garnuszek,
przyklęknąłem.
I pierwszy raz
od dzieciństwa, idąc na kolanach po tym piachu, wykapanym z gromnicy,
zapadającym się pode mną, pachnącym spalenizną, igliwiem i Ziemią Obiecaną,
modliłem się żarliwie, żeby mi się nie zjawiał więcej ani Jasiek, ani Stach, ani
Mojżesz. I żebym już nigdy nie zobaczył osikowej twarzy, wypływającej spod kory.
I przyrzekałem, że będę Chytry, Chytry, Chytry i wejdę do borsuczej jamy i do
mysiej jamy, i na dno rzeki zejdę, i gdy trzeba będzie, szedł będę po nim do
utraty tchu, póki nie zabiję, nie zadźgam nożem, nie zatłukę kołkiem tych,
którzy zamordowali Stacha i Mojżesza. Choćby Hela miała mi urodzić syneczka,
kociątko puszyste, kaciątko. Choćbym od tej pory zamiast własnej nosił osikową
twarz.
Z lasu wróciłem
do domu o zmierzchu. Wchodząc do izby, potknąłem się o próg. Matka, siedząca
przy piecu na niziutkim stołeczku, odwrócona do mnie plecami, cerująca koszulę,
spojrzała na mnie i krzyknęła:
- A cóżeś ty
zrobił, synku? Zabiłeś kogoś czy jak? Całą twarz masz we krwi.
Podnosząc się ze stołka i zdejmując
fartuch, podeszła do mnie, żeby mi obetrzeć twarz. Chwyciłem jej ręce w
przegubach, przyciągając ją do siebie. W jej przegubach pulsowało, jakby przez
żyto uciekały spłoszone przepiórki. Ponieważ matka zaczęła pochlipywać i głowa
się jej trzęsła, głaskałem ją po splecionym i przed snem wyjętym z upięcia
warkoczu. Nie mogąc jej uciszyć, szeptałem:
- Już to widać,
mamo? Już widać? Ale ja nie zabiłem. Nikogo nie zabiłem. Dzisiaj nikogo nie
zabiłem.
Ostrożnie, jak z
cierniowej tarniny, wysunęła się z moich ramion. Uwolniła z moich rąk swoje ręce
i ramiona. Nie mogła tylko z pochylenia unieść głowy. Obejmując mnie i ściskając
ze wszystkich sił, spojrzała na mnie jakby przez sen znad kołyski z tego
pierwszego i ostatni raz zwiastowanego jej macierzyństwa.
-
Zabiłeś, Piotrze?
-
Mamo.
- Powiedz,
zabiłeś?
-
Zabiłem.
-
Kogo?
- Tamtych. Za
Stacha. Za Mojżesza.
- Nie mógł kto
inny? Musiałeś ty?
- Wypadło na
mnie, mamo.
- I na mnie też
synku. Na mnie też. I na pamięć twojego ojca. I na Poranionego. Na niebiosa
nasze. Na nas wszystkich to teraz spadło. Przez ciebie wszyscyśmy
zabili.
- Nie wszyscy.
Ja sam. Nie chciałem i nie chcę, żeby to spadło na ciebie. Na twojego
Poranionego. Na niebiosa twoje, mamo.
- Ale spadło,
Piotrze. A chociażby nie spadło, choćby nie mogło spaść, modliłabym się, na
klęczkach bym szła przez cały kościół i cały dzień, i całą noc leżałabym koło
Ukrzyżowanego, żeby mi w łasce dał część twojej winy.
Podszedłem do
matki i obejmując ją wpół, uniosłem znad ziemi. Biegając z nią po izbie,
szeptałem:
- Mamo, mamo,
żebyś ty wiedziała, mamo.
Gdy ją
postawiłem z powrotem na ziemi, podeszła do ściany, zdjęła z niej lusterko i
wcisnęła mi w ręce. Spojrzałem. Z lusterka spoglądała na mnie osikowa twarz.
Próbowałem się uśmiechnąć. W lusterku drgnęły białe, prawie wapienne wargi.
Wtedy matka, siadając z powrotem na stołeczku, spytała:
- I będziesz
zabijał?
- Będę, mamo.
Żebyś wiedziała. Będę, będę. Będę! Póki nie trafię na tego, który zamordował
Stacha i Mojżesza. I nie chcę, żebyś brała winę na siebie i na swojego
Ukrzyżowanego, i na swoje niebiosa. Od nikogo tego nie chcę.
Odkładając lusterko, a razem z nim osikową twarz na sosnowy stół wyczyszczony do
bieli piaskiem, wybiegłem na pole. Od razu za progiem, skomląc z uciechy i
skacząc mi na piersi, przyplątał się do mnie pies. Kopnąłem go w brzuch. Pies
skucząc uciekł do stodoły. Wszedłem do stajni i zapalając naftową latarnię,
zgrzebliłem i szczotkowałem z zaschniętego potu stękające z przemęczenia konie.
Gdy wszedłem pod sad na papierosa, wiedziałem, że jeszcze w tym tygodniu zabiję
komendanta policji.
Szykowałem się
do tego, nie wspominając ani słówkiem o moim zamiarze Pawełkowi. Z siana,
wyczyszczoną piaskiem, natartą rzepakowym olejem i owiniętą w pasmo lnu, wyjąłem
szablę. Zaniosłem ją nocą do kowala i kazałem ją przerobić na sztylet. Gdy
sztylet był gotów, od drewnianej ciupagi odpiłowałem główkę i umocowałem w niej
ostrze. Po czym świderkiem i rozpalonym gwoździem wydrążyłem w ciupadze coś w
rodzaju pochwy. Po paru godzinach pracy sztylet wszedł w pochwę.
Wiedziałem, że w każdą sobotę komendant policji jeździ na rowerze do pobliskiego
miasteczka na naradę. Ponieważ szosa prowadząca do miasteczka zataczała dosyć
spore koło, policjant dla skrócenia drogi jeździł ścieżką wiodącą na ukos przez
pola. Obok tej ścieżki, pośrodku pól, był tak zwany Ptasi Dół zarośnięty
wikliną, tarniną i głogiem. Postanowiłem zaczaić się na policjanta w Ptasim
Dole.
Nie mogłem się
doczekać soboty. Z piątku na sobotę nie spałem prawie całą noc. Wprawdzie
Jasiek, Stach i Mojżesz przestali mi się zjawiać i kuna również uciszyła się u
krokwi, ale przewracając się z boku na bok, wszędzie widziałem lusterko z
osikową twarzą. Zresztą przez to lusterko z osikową twarzą goliłem się po
omacku, nie spoglądając w wiaderko z wodą, bałem się przechylić nad studnią.
Samo zaś lusterko zasłoniłem ciemną chustką. Nie na wiele to się zdało. Nie
pomagało bowiem ani przymykanie oczu, ani wspominanie tego małego Piotrka w
trzyćwierciowych portkach, z oberwanym rękawem koszuli, włażącego na wszystkie
topole po gniazda gawronie, zeskrobującego sypiący się na policzkach puszek
butelkowym szkłem i piaskiem. Wszędzie widziałem osikową twarz. Z tą osikową
twarzą pod powiekami zasnąłem dopiero przed świtem.
Wyskoczyłem spod
pierzyny, porażony światłem padającym przez otwór po wyrwanej kitce. Myślałem,
że zaspałem. Zdenerwowany, nie mogąc trafić w nogawki spodni, zjechałem z
wysokiego siana na zagracone młynkiem, sieczkarnią i grabiami boisko.
Posiniaczony, sycząc z bólu jak wyciągane z kojca gęsięta, wybiegłem pod
wiosenny sad, trzasnąwszy z całych sił drzwiczkami od stodoły. Wprawdzie słońce
przesiewające się przez jabłonkowe gałązki utraciło poranny puch, ale jeszcze
nie zbielało do idącej w popiół rędziny.
Siedziałem przy
oknie wychodzącym na błonia całe w wierzbach i uderzając obcasem o ziemię,
wciągałem za ucha dopiero co kupione, o podwójnie szytej podeszwie oficerki. Gdy
nie mogąc trafić w rękawy, wdziewałem marynarkę, zobaczyłem, jak szosą na
rowerze jedzie policjant. Powiedziałem matce, że idę zobaczyć, czy pod tarniną
nie wymokła ozimina, i wszedłem do stodoły. Wyjąłem ze strzechy ciupagę z
ukrytym w niej sztyletem i powolutku, kuśtykając i podpierając się laską,
ruszyłem w stronę Ptasiego Dołu.
Koło domu Heli,
aby nie przechodzić przez jej podwórze, wszedłem w pola. Idąc szeroką miedzą
porośniętą kwitnącym mleczem, oglądałem się za siebie co parę kroków, jakbym nie
mógł napatrzeć się naszemu domowi zasłoniętemu przez puszczające pierwsze,
jeszcze żółte listki jabłonki. W gruncie rzeczy chciałem sprawdzić, czy matka
nie spogląda za mną. Jakoż wychodząc z domu zauważyłem, że przez jej twarz
przeleciał szary ptak. Tego ptaka przelatującego przez jej twarz widywałem
zawsze, ilekroć ojciec, mówiąc, że wychodzi do sąsiada, przemykał się po
zastodolu do karczmy.
Nie dostrzegłem
jednak matki ani pod sadem, ani przy uchylonej furtce wiodącej w pola. Nie
przestałem się jednak oglądać za siebie, czując prawie dotykalnie, jak się czuje
mokre nozdrza źrebaka, że ktoś za mną patrzy. Wprawdzie od dziecka miałem to w
sobie, że idąc pustym polem czy też drogą, musiałem się oglądać, gdyż między
łopatkami czułem jakby skrzydło czy też dłoń. To teraz też pomyślałem sobie, że
to może nasz pies, którego zapędziłem do stodoły, zamknąwszy ją na skobel,
wyrwał się z niej przez utajoną przede mną dziurę w wiklinowej lassie i
obwąchując pod sadem ptasie i zwierzęce tropy, stara się trafić na mój ślad. Ale
dopiero gdy wychodziłem z podmokłej dolinki na ścieżkę prowadzącą na ukos przez
pola i jeszcze raz dokładnie zlustrowałem nasz koniec wsi, spostrzegłem, że z
sołtysowego ogródka pełnego kwitnących wiśni, malin i porzeczek, ktoś spogląda
za mną. Przystanąłem, osłaniając nadgarstkami porażone słońcem oczy. Jednak
prócz kwitnących i rozlewających się po koronach jak świeżo udojone mleko wiśni
nie mogłem nawet dojrzeć poruszającego się cienia. Pomyślałem jednak o Heli, o
jej jasnym warkoczu tak poręcznym do owijania wokół dłoni, żeby przechylić jej
głowę, wesprzeć się kolanami o jej kolana i począwszy od obnażonych dołków pod
obojczykami, całować ją aż po korzonki włosów.
Idąc ścieżką,
przesychającą po wczorajszym deszczu, poprzecinaną zajęczymi, lisimi, kunimi i
ptasimi tropami, mając prawie zamknięte oczy, widziałem Hele siedzącą nad rzeką.
I jak wtedy, w lipcu ubiegłego roku, teraz, na tej ścieżce, skradałem się do
niej zaczajony w sobie, bojąc się potrącić łokciem, kolanem, głową przekwitające
między nią i mną żółte ziele. A gdy mi się udało wyjść z żółtego ziela, że nie
drgnął na nim ani jeden listek, zobaczyłem ją siedzącą w trawie na urwistym
brzegu, z kolanami podciągniętymi pod brodę i objętymi oburącz.
Ponieważ siedząc na urwistym brzegu, osypującym się żółtym piaskiem do
przepływającej pod nią rzeki, nie spodziewała się ani zwierzęcia, ani ptaka, ani
tym bardziej człowieka, w jej twarzy jeszcze raz zobaczyłem sierpniowe
rozlewisko z kąpiącymi się w nim nagimi chłopcami i festyn, mnie i Stacha na tym
festynie, i tamtą białą od pierwszego śniegu noc na sianie. A widząc to wszystko
w jej twarzy, słyszałem w niej ten głos, od trawy cichszy, zwiastujący na
syneczka, kociątko puszyste, kaciątko.
Oprócz jej
twarzy widziałem jeszcze jej wysoko obnażone nogi. Szedłem więc do niej jak
niedźwiedź do miodu, na czterech łapach, po osypującym się do rzeki żółtym
piasku. I wydawało mi się, że po tym żółtym piasku, przypominającym wykapaną do
imentu gromnicę, przeszła tuż przede mną cała procesja z psalmami, z litaniami,
cała kawalerka z naszej wsi i sąsiednich wsi. I słyszałem kościelne pieśni pełne
kobiecych imion i pomieszane z nimi weselne przyśpiewki, począwszy od tych
zanoszących się od chichotania aż do tych poranionych nożem i
siekierą.
A gdy już byłem
przy Heli i miałem dotknąć jej obnażonych nóg, przypomniałem sobie listonosza
padającego w pachnącą ślimakami, miętusem, małża, ptasim gnojem, wybujałą wysoko
trawę i sołtysa z drugiej wsi też sobie przypomniałem. Widziałem jego suchą
twarz, słyszałem, jak jego skrzydełkowate ciało pada na stół i pod stół. Cofając
rękę za siebie, wtuliłem się w ten wykapany z ogromnej gromnicy piasek. Od tej
pory nie odważyłem się do niej podejść, dotknąć jej, położyć rąk na jej
ramionach, okręcić jasny warkocz koło dłoni, żeby ją przechylić do
całowania.
A inni chłopcy,
nawet szpakowaty kapitan o rękach wyjętych z mszału, o ustach uciekających od
dziewczęcych ust, od pocałunków, paradowali, zwłaszcza w niedzielne popołudnia,
przez całą wieś, po dróżkach polnych, nad rzeką, wiodąc pod rękę swoje
dziewczyny. Nazajutrz, gdyśmy się zbierali o zmierzchu pod którymś z sadów lub
na wiklinowej polance, przeciągali się w sobie, oblizując pogryzione do krwi
wargi. I szło od nich światło, jakby przez cały tydzień klęczeli obok świętej
Magdaleny, obejmując jej pozłacane kolana.
One też, ich
dziewczęta, w cerowanych, pranych wielokrotnie na kamieniu perkalowych
sukienkach, boso, z kwiatem wpiętym w przerzucony przez piersi warkocz, gdyśmy
się rozchodzili spod sadów, wychodzili z wikliny, podchodziły do nich i
dotykając ostrożnie ich kieszeni wypchanych rewolwerami i nabojami, brały ich
pod ręce, pod lewe żołnierskie ręce, prowadząc w utajone przed wszystkimi
miejsca. Przechodząc przez wieś, całą w sadach uginających się od nadmiaru
jabłek, przez pola w koszonej pszenicy pełnej ptasich nawoływań, słyszałem ich
śmiech i widziałem ręce mocujące się z sobą, aż trzeszczało w kostkach, aż mi
brakowało tchu.
Szedłem przez
wieś, przez pola w chrobocie dojrzewających zbóż, przyciskając do boków ręce,
które zabiły listonosza i sołtysa zza wody. I wchodziłem do stodoły, dygotając w
jej słomianym upale. I niemal zrywałem z siebie przepocone do nitki ubranie. I
kładłem się na sianie z jak najdalej odrzuconymi od siebie rękami. Dopiero gdy
nasłuchując polującej u krokwi kuny, przestawałem widzieć moje ręce z białego
wapnia i tamte pełne starczych gruzłów ręce, a w moje dłonie, w które tak
lubiały wtulać łby źrebaki i cielęta, wchodziła jasna głowa Heli, powolutku
przyciągałem je do siebie i godziłem się na nie. Pogodzony z nimi, kładłem je
sobie pod potylicę i zasypiałem.
Wspominając to
wszystko i idąc prawie z zamkniętymi oczami, wsparty na drewnianej ciupadze z
ukrytym w niej sztyletem zrobionym z szabli podarowanej mi przez dziadka Jakuba,
widziałem Mojżesza grającego na klarnecie wojenne psalmy. Wznosząc ciupagę nad
głowę, młóciłem nią wiosenne oziminy. Młóciłem dopóty, dopóki nie rozbolały mnie
łokcie i dłonie, nie zbielały kostki u palców i na górnej wardze nie poczułem
kropelek potu. I mając już oczy otwarte, szedłem coraz szybciej do Ptasiego
Dołu, żeby pod wikliną poczekać na wracającego z miasteczka
policjanta.
Chciałem przejść
przez cały Ptasi Dół, żeby sobie wybrać najdogodniejsze miejsce na kryjówkę.
Wiedziałem, że na dnie Ptasiego Dołu, za wikliną i tarninowymi krzewami
rosnącymi u jego korony, jest sporo wody scedzonej z wiosennych roztopów.
Zachciało mi się zejść do tej wody, przejrzeć się w niej i obmyć ręce.
Przytrzymując się wiklinowych witek i zapierając obcasami o wilgotną ziemię,
schodziłem kroczek po kroczku. Ale wiklinowe witki, już przekwitające, osypane
lepkimi listkami, wysmyknęły mi się nagle z dłoni. Zlatywałem na łeb na szyję z
gliniastego brzegu. Pech chciał, że musiałem akurat trafić nogą na kobyłkę z
drutu, zastawioną zimą na zające. Zaciągnąłem ją i jak długi rymnąłem w wodę.
Zanim, wspierając się na łokciach, wygramoliłem się z wody, byłem przemoczony do
ostatniej nitki i cały oblepiony gliną i żabim skrzekiem.
Nie
było innej rady, bo ciupaga wpadła mi do wody, musiałem ściągnąć ubranie, żeby
je przeprać. Wyżymając je, aż trzeszczało w szwach, porozwieszałem wszystkie
łachy na słonecznej wiklinie. Wchodząc do nagrzanej wody, na oślep w szlamie i w
żabim skrzeku grzebałem za ciupagą. Zmacałem ją wreszcie i wyrzuciłem na brzeg.
Spojrzałem na siebie. Byłem oblepiony żabim skrzekiem i wodorostami.
Postanowiłem się wykąpać. Zwłaszcza że woda w rozlewisku, ustała na słońcu, była
ciepła, dalej od brzegu, poza żabim skrzekiem i sypiącą się rzęsą, jasna jak
źrenica nowo narodzonego.
Spodobała mi się
ta pierwsza wiosenna kąpiel. Gdy zmyłem z siebie szlam, żabi skrzek i glinę,
nurkowałem do zarośniętego białą trawą dna. Chlapałem się jak berbeć w balii,
rozbijając wodę rękami i nogami, gulgocąc przyczajony na dnie i spoglądając
otwartymi źrenicami na wiosenne niebo całe w zielonych gałązkach. Gdy któryś tam
raz z rzędu zanurzyłem się w wodzie, starając się przez nią dojrzeć nad sobą
puszczający listki pierzasty obłok, zdawało mi się, że ktoś mnie
woła.
Powolutku, nie
wynurzając głowy z wody, uniosłem się na ugiętych kolanach. Teraz już wyraźnie
słyszałem swoje imię. Nigdy jeszcze nie słyszałem tak swojego imienia jak pod tą
wodą. Przypominało to wołanie przez sen, przez wysokie na dobrego chłopa zboże,
przez całe dzieciństwo, przez kościół, pełen przelatujących smoków, psalmów i
kadzidła. Toteż mimo że się prawie dusiłem, siedziałem pod wodą, próbując się
uśmiechnąć do Jaśka, do Stacha, do Mojżesza, do Heli, wtulonej całym ciałem we
mnie na zielonej od mchu strzesze.
Nie mogąc
wytrzymać dłużej pod wodą, wyskoczyłem w ten głos, wołający mnie po imieniu.
Odgarniając z twarzy ociekające wodą włosy, zobaczyłem Hele przytrzymującą się
wiklinowych gałązek i schodzącą do mnie. Zdążyłem jeszcze krzyknąć: - Uważaj! -
a ona zawadzając nogą o drut zjeżdżała po gliniastym brzegu. Trysnęła woda na
wiklinę, na zielone od tej wikliny niebo. W rozlewisku kotłował się ni to
pierzasty obłok, ni to kawałek ukwieconej łąki. Roztrącając kolanami wodę,
podbiegłem do tego obłoku, do tej łąki. Pociągnąłem.za wystający z wody jasny
warkocz. Wzdęte halki i sukienka przylgnęły do ciała. Biorąc to ociekające wodą
ciało, wyniosłem je na brzeg.
Sadowiąc Hele
pod nasłonecznioną wikliną, przypomniałem sobie, że jestem całkiem nagi.
Zakryłem się rękami. Widząc te ręce z wapna, uciekające tak długo od jej ciała,
warkocza, głowy, od jej ust, od mojej matki, naszych zwierząt i od mojego ciała,
schowałem je za siebie. Ale wstydząc się swojej nagości, przykucnąłem i
wycofałem się za wiklinę. Stamtąd widziałem, jak Hela wyżyma włosy, po czym
zdejmuje bluzkę i spódnicę, i halki. Gdy została tylko w koszuli, odezwała
się:
- Zimno mi. Nie
wejdę do wody. A tyś się już kąpał, to przepierz moje ciuchy. Nie bój się, nie
będę patrzeć.
Gdy wynurzając
się z wody, zobaczyłem schodzącą do mnie Hele, byłem tak ucieszony, iż wydawało
mi się, że dopiero wczoraj umówiliśmy się na spotkanie w Ptasim Dole. Stojąc po
pas w wodzie i przepierając rzeczy Heli, przypomniałem sobie kwitnące wiśnie
koło jej domu, moje przystawanie co parę kroków na ścieżce i oglądanie się za
siebie, jakby mnie ktoś łaskotał między łopatkami. Patrzyłem na nią, siedzącą
pod wikliną, odwróconą plecami do mnie, z rozplecionym warkoczem, suszącą się w
słońcu i trzymając ręce niemal przy twarzy, ręce, które zabiły listonosza i
sołtysa zza wody, spytałem:
- Skąd się tu
wzięłaś? Jeszcze na sianie mówiłem ci, żebyś nie przychodziła więcej do
mnie.
- Widziałam cię,
jak szedłeś. I jak się oglądałeś, też widziałam. Akurat sadziłam malwy w
ogródku, jak cię zobaczyłam. Nie było koło ciebie psa. Zawsze cię widywałam z
psem. Byłeś sam. Jeszcze nigdy nie byłeś taki sam jak na tej ścieżce. Nawet w
niedzielę, gdy siedzisz na progu, a twoi koledzy przechodzą przed twoim domem z
dziewczętami pod pachę, wożą je na rowerach, nie jesteś taki sam. Tom poszła za
tobą. Chciałam się spytać, czemuś taki sam. I jeszcze chciałam, żebyś nie był
taki sam.
- Ubrdało ci
się, Helu. Wcale nie jestem sam. Jużeś, widać, zapomniała, że nie jestem sam.
Zawsze będę z Jaśkiem i ze Stachem będę. A teraz jeszcze z Mojżeszem. Jak tak
dalej pójdzie, pół wsi będę nosił w sobie. To widzisz, Helu, że nie mogę być
sam. Niepotrzebnieś się trudziła. Malwy trzeba było sadzić. Dla niego, Helu, dla
Stacha. Kiedyś mi się zwierzał, że z kwiatów najbardziej lubi malwy. Ja je też
lubię. Ale nie tak bardzo jak on. On je lubiał od kołyski. Powiadał, że służąca
wynosiła kołyskę przed dom i wstawiała ją w malwy. Odtąd cały świat, całe
niebiosa były dla niego w kwitnących malwach. A ja polubiłem malwy dopiero w
szkole. Odkąd nauczyciel pokazał mi taki obrazek. Dom czy też dworek był na tym
obrazku. Wprawdzie pod strzechą, ale cały w kwitnących malwach. A pod tymi
malwami stała dziewczyna. Podobna do ciebie. Z jasnym warkoczem. I ułan obok
niej przechylony nad nią. A ten ułan, kropla w kroplę, przypominał Stacha. To
trzeba było sadzić malwy i nie przychodzić tu.
- Piotrze,
Piotrusiu, ja już teraz wiem, że go nie ma. I wtedy w stodole też wiedziałam, że
go nie ma. A mówiłam ci, że jest w tobie i przychodzi do ciebie i że we mnie też
bywa, gdyż już na festynie chciałeś, żebym poszła do niego. A jak zobaczyłam na
tym festynie, że ty chcesz, żebym poszła do niego, i tańczyłeś z Marysią, a
tańczyłeś z nią częściej niż ze mną, tom się teraz chciała dowiedzieć, czyś był
u niej w domu i czy chodzisz z nią.
- Przecież
wiedziałaś, że z nikim nie chodzę. Ani z Marysią, ani z żadną z dziewczyn. Teraz
do nikogo nie wolno mi chodzić. Nawet do ciebie, Helu. I proszę cię, żebyś się
do mnie nie zbliżała i nie dotykała mnie, i nie patrzyła na mnie.
Wychodząc z wody, rozwiesiłem rzeczy Heli obok swoich łachów. Zgarniając
zeszłoroczną trawę i perz, usiadłem z dala od Heli. Odwrócony do niej plecami,
patrzyłem, jak sikorki, skacząc z gałązki na gałązkę, zbierają wiklinowy puch i
wyścielają gniazda. Nie słyszałem nawet, że Hela, idąc na kolanach, zbliżyła się
do mnie. Gdy mi rękami zakryła oczy i przechyliła głowę, krzyknąłem. Wtuliłem
się w jej rozplecione i jeszcze mokre włosy. Wyciągnąłem nawet ręce, żeby ująć
jej głowę i przyciągnąć do siebie. Ale widząc te z wapna dłonie sięgające po jej
głowę, a przez palce prawie czerwone niebo, zerwałem się na równe nogi. Stałem
przed nią nagi i nie wstydziłem się, widząc, że patrzy na mnie, jakby tamci
chłopcy z sierpniowego rozlewiska byli naszymi synami.
- Czemu tak
patrzysz? Przecież już wiesz, już widzisz, że będziesz katową, że będziemy się
kąpać goli, golusieńcy i wszystkie wody, dno Wisły i dno Dunajca będą wyścielone
czerwonym suknem. Przed wszystkimi, przed całą wsią będziemy się kąpać, nie
wstydząc się wcale, i urodzisz mi syneczka, kociątko puszyste,
kaciątko.
- Zabiłeś,
Piotr?
- Zabiłem.
Zabiłem. I dzisiaj też zabiję. Jak chcesz, to możesz zostać. Zobaczysz, jak będę
zabijał. A zanim tuś przyszła, tom się kąpał. Dziwiłaś się pewnie, czemu o tak
wczesnej porze się kąpię. Czynię to zawsze, kiedy mam zabić. Muszę być czysty.
Jak sprężynowy nóż wyjęty z gliny, jak skrzydło przelatujące przez deszcz, jak
gronostaj. I modlić się przedtem też muszę. Cały dzień muszę się modlić. A nocą,
kiedy nikt nie widzi, kiedy kościół jest zamknięty, wchodzę do niego przez
witraż od zakrystii, wiesz, przez ten witraż przedstawiający czterdziestu
męczenników, i całą noc leżę krzyżem na drewnianym krzyżu, do którego jest
przybite to drewniane ciało przekłute na wylot i połamane kołkiem.
-
Zostanę, Piotr. Żebyś wiedział, że zostanę.
Zbliżało się
południe. Z dalekiego błonia, ciągnącego się prawie pod las, spędzano do
sąsiedniej wsi porykujące bydło. Wyszliśmy z Ptasiego Dołu i usiedliśmy pod
wikliną. Ubrani w jeszcze mokre łachy, obsychaliśmy w słońcu. Parowało z nas,
jakbyśmy siedzieli na rozpalonych ogniskach. Parę kroków przed nami ciągnęła się
ścieżka. Nie dotykaliśmy się i nie rozmawiali. Hela, trzymając na kolanach
ciupagę, wyjęła z niej sztylet, próbując kciukiem jego ostrze. Wokół było pusto.
Był maj, a o tej porze nie ma potrzeby przesiadywać w polu. Paląc papierosa i
spoglądając w pierwsze domy sąsiedniej wsi, upatrywałem jadącego na rowerze
policjanta. Właśnie koło południa wracał zazwyczaj z miasteczka.
Pierwsza zobaczyła go Hela. Szturchnęła mnie w bok, kiwając głową w stronę
pobliskiej wsi. Wziąłem z jej rąk sztylet i wsunąłem w ciupagę. Podnosząc się
spod wikliny, poprosiłem ją, żeby weszła w Ptasi Dół.
Wyszedłem na
ścieżkę, utykając i wspierając się na ciupadze. Policjant był coraz bliżej.
Gdyby nie glansowane buty z cholewami, wziąłbym go za listonosza. Podobnie jak
listonosz, jechał na rowerze wyprostowany i coraz wyższy na tej pustej ścieżce.
W falującym od upału powietrzu czuć było rozgrzaną rędzinę, wyjętym z wody
żelazem, kraszonym grudka po grudce wapnem. Gdy patrzyłem na policjanta
nieruchomymi, zachodzącymi łzami oczami, w pobielałym nagle niebie otwarło się
senne oko Opatrzności. Właśnie z tego oka wprost na mnie jechał
policjant.
Gdy był parę
kroków ode mnie, podniosłem rękę. Zahamował i nie złażąc z siodełka, zatrzymał
się tuż przede mną. Wyjąłem z kieszeni paczkę machorkowych i rozrywając ją,
poprosiłem o ogień. Sięgnął po zapałki. Podając mi pudełko, przypatrywał się
ciupadze.
- Widzę, żeś
okulał. Pewnie po nocach włóczysz się z bandziorami?
- Co też pan
komendant mówi. W naszej wsi jak w kojcu. Cicho i spokojnie. Nawet za dnia nie
wszyscy zza pieca wyłażą. Cóż dopiero w nocy. A co do ciupagi, to ją muszę
nosić. Od września. Od tamtego września. Drasnęło mnie wtedy i odtąd
kuleję.
- Ty mi tu,
chłopaczku, o wrześniu nie bajtluj. Lepiej powiedz, z kim po nocach
łazisz.
- Widzę, że mnie
pan komendant zapomniał na amen. A tamten poranek komendant pamięta? Te jabłka
nad studnią, tę ścieżkę przez błonia i psa na tej ścieżce? Takie głupie psisko i
do tego jeszcze nazbyt przeczulone na kolor i na zapach przynależny
władzy.
Widziałem, jak w
twarz policjanta wstępuje jutrzenne światło tamtego sierpniowego poranka, jak w
jego źrenicach listek po listku, gałązka po gałązce zjawia się szczep rosnący
przy studni. Równocześnie zauważyłem, że jego prawa ręka, leżąca do tej pory na
kierownicy, niepostrzeżenie zbliża się do kieszeni. Gdy już miał ją wsadzić do
marynarki, wyciągnąłem sztylet i postępując krok naprzód, przytknąłem mu ostrze
do grdyki.
- Niechże pan
komendant da spokój, widzi pan komendant, że tu puste pole. Żywej duszy wokół.
Jeszcze pan komendant krzywdę sobie zrobi. Nie lepiej to sobie jak znajomek ze
znajomkiem od serca pogadać?
- Mów, czego
chcesz ode mnie?
- Zaraz
"chcesz"? Widzę, że komendant zrobił się rozrzutny i hojny nad wyraz. A ja,
komendancie, niczego od pana nie chcę. Chociażem kaleka. Wprost przeciwnie. Żeby
pan komendant wiedział, jak ja się modliłem, jak ja na kolanach, obydwóch
kolanach, na tym też, draśniętym we wrześniu, dziękowałem Bogu i świętym w
niebiesiech, że mi pan komendant wtedy pod tym sadem tyle szczęścia życzył. I
Bóg się zlitował, i chóry anielskie też się zlitowały. I wprawdzie drobnostkę,
ale mi przekazać panu pozwoliły.
Trzymając
sztylet na gardle policjanta, wyjąłem lewą ręką tałes i podałem
policjantowi.
- Co to
jest?
- Arka
Przymierza, komendancie. Jak się ma taką Arkę, można daleko zajść. Nawet pan nie
ma pojęcia, jak daleko z taką Arką można zajść. Ale Mojżesz, ten z lasu, wie
pan, ten muzykant z drewnianego miasteczka, wiedział. Niedawno temu mówił mi,
jak daleko można zajść mając taką Arkę. Ponoć aż do Ziemi. Wie pan, do tej
Obiecanej Ziemi. To ja wymodliłem dla pana tę Arkę i tę Obiecaną
Ziemię.
Kiedy policjant,
odchylając się gwałtownie do tyłu, próbował sięgnąć do kieszeni, wbiłem mu
sztylet w serce. Westchnął i zwalił się z rowerem na ścieżkę.
Gdy
było już po wszystkim, gdy komendant, ściągnięty ze ścieżki za ręce i za nogi,
leżał wraz z rowerem w pustym dole po wybranych ziemniakach, przywalony zetlałą
słomą i ziemią, zeszliśmy z Hela do wody, żeby się obmyć. Z mokrą twarzą
uniesioną do słońca, z przymkniętymi oczami, stałem oparty plecami o wiklinę,
czekając, aż Hela zaplecie rozluźniony warkocz. Ponieważ od mojego wyjścia do
policjanta nie zamieniliśmy ani słowa, również teraz bałem się odezwać.
Wprawdzie Hela próbowała spojrzeć mi w twarz, położyć rękę na ramieniu, ale
unikałem tego, jak mogłem.
Toteż gdy
niepostrzeżenie zbliżyła się do mnie i pocałowała w usta, zacząłem uciekać.
Dogoniła mnie, gdy próbowałem się wyplątać z rosnącej u wierzchołka Ptasiego
Dołu tarniny. Wyrywałem się jej, ale gdy głowa i ręce zaplątały mi się w
tarninę, dałem spokój, wyjmowała mnie z tarniny palec po palcu, ręka po ręce,
niemal włos po włosie. Gdy już cały byłem wyjęty i usiedliśmy na prawie gołej
ziemi, Hela zdjęła z głowy kościelną tybetkę i obcierając mi poranioną twarz,
szeptała:
- No widzisz,
jakiś ty jest. No widzisz? Gdyby nie tarnina, znowu byś mi uciekł. I patrzyłabym
z ogródka, ze stodoły, z uchylonej sieni, jak nosisz wodę, naprawiasz wóz,
zaprzęgasz konie. I nocą, boso, na palcach, żeby nie zbudzić psa, kreta śpiącego
pod świeżym kopcem, wędrującej z zorzy wieczornej mrówki, żeby nie poruszyć
listka na topoli, podchodziłabym pod twoją stodołę. I słuchałabym aż do jutrzni
twojego oddechu i twojego snu. I głaskałabym wystające ze stodoły siano, żeby
nie trzeszczało w kolankach, nie szeptało zbyt głośno przez sen. Ale już nigdy
nie odważyłabym się wejść do stodoły i jak tamtej jesieni skradać się do twojego
leża i położyć przy twoim boku.
- Pewnie, żebyś
się nie odważyła. Chociaż powinnaś przyjść. Dopiero teraz powinnaś przyjść.
Obiecałaś przecież, że mi urodzisz kociątko puszyste, kaciątko. A właśnie teraz
możesz mi urodzić to puszyste kociątko, kaciątko najmilsze. I bać się nie
musisz, że ci się cokolwiek stanie. Tak jak chciałaś, będę sypiał goły,
golusieńki. I jeszcze ubiegłego lata, zanim zacząłem zwozić siano, całe zapole
wyścieliłem czerwonym suknem. I wieś całą z latarniami, z gromnicami możesz
przyprowadzić, żeby zobaczyła, jaki jestem goły, i wcale się nie wstydzę, że
jestem goluteńki. Tylko że teraz nie masz już po co przychodzić. Od paru
miesięcy Stach mi się nie zjawia i nie krzyczę po nocach, i nie płoszę nikogo
gwizdaniem na palcach.
- Czego ty
chcesz ode mnie. Piotrze? Przecież ci już mówiłam o nim. I zostałam dzisiaj z
tobą. I chciałam, żebyś zabił tego policjanta. I przez cały czas patrzyłam z
wikliny, jak podchodzisz do niego. A gdy z nim gadałeś i on sięgnął ręką do
tylnej kieszeni, chciałam krzyknąć, bom myślała, że tego nie widzisz. I modliłam
się, żeby nikt nie nadszedł, żeby sztylet był ostry, żeby w jego serce wszedł po
rękojeść. To jak się tak modliłam i policjant spadł z roweru, a na niego zwalił
się rower, pomyślałam sobie, że zabiłam go razem z tobą. I jeszcze sobie
pomyślałam, że zabiłam go razem ze Stachem. A gdyby ten policjant wstał nagle,
już bez ciebie, sama zabiłabym go jeszcze raz. Żeby ani tobie, ani mnie nie
zjawiał się więcej Stach. Żeby go nie było więcej, ani na festynie, ani nad
rzeką, ani pod sadem, w stodole, na złotych wzgórzach, w kościele, w Ojcze Nasz,
w Zdrowaś. Żeby został w Odpoczywaniu Wiecznym, w piachu. I on już tam został.
Piotrze, i nigdy się nam nie zjawi. To jak on już tam został, pocałuj mnie,
Piotrusiu, i nie uciekaj ode mnie.
Powolutku,
jakbym podnosił dwa kawałki wyjętego z ognia żelaza, dwie bryły wapnia, unosiłem
z trawy cal po calu ręce. Po prawej, potykając się o zrudziałe na słońcu włoski,
szła mrówka, dźwigając prześwietlone do czarnej główki jajo. Gdy się jej udało
wejść na paznokieć i razem z jajem spaść na ziemię, przymknąłem oczy, kładąc
ręce na ramionach Heli. A ona podnosząc je palec po palcu, wtulała w nie twarz.
Na jej policzkach, na suchych wargach wyczuwałem niemal ziarenka soli. Ale bałem
się spojrzeć, żeby w jej twarzy pod ziarenkami soli nie zobaczyć nagich chłopców
kąpiących się w sierpniowym stawie i nagiej wody, czerwonej od jabłek, jakby w
niej kozacy po bitwie obmywali szable, jakbym cały dzień tę twardą od żelaza
wodę przebijał sztyletem.
Ale Hela nie
pamiętając widocznie o wodzie zarzuconej czerwonymi jabłkami, o nagich
chłopcach, pławiących w niej konie, o Stachu, wychodzącym z Dunajca w paruletnią
wiklinę, gwiżdżącym z niej na dwóch palcach, o policjancie leżącym w dole pod
zetlałą słomą i ziemią, o moich rękach, wyjętych z gaszonego wapna i jeszcze
czujących zamierające w drewnianej rękojeści serce, szła suchymi wargami po
wewnętrznej stronie moich dłoni, dotykając językiem głębokiej dróżki, jakby po
mojej ręce z pokolenia na pokolenie jeździły drabiniaste wozy. Gdy wargami
doszła do serdecznego palca, sykałem z bólu. Ściskając mi rękę w przegubie,
wyjęła z palca tarninowy kolec. Po czym wysysając sączącą się krew, pochyliła
się nade mną, całując mnie w usta.
- Teraz już
jesteśmy razem, Piotrusiu. A jak jesteśmy razem, to ja zabiłam tego policjanta.
I twoje ręce są obmyte w wodzie i wyjęte z psalmu, z jeszcze mokrej jutrzni i co
tylko zdjęte z głowy psa, z głowy koźlęcia i nigdy nie dotykały żelaza ani rany
w boku, ani połamanego kołkiem ciała i przybitego gwoździami do drzewa. I proszę
cię, żebyś od tej pory mówił: "Ty zabiłaś, Helu. Ty. Ty. Ty". Bo ja chciałam
zabić tego policjanta. I zabiłam go. I Stach też go chciał zabić. Na pewno
chciał go zabić, jeśli ani do ciebie, ani do mnie nie przychodzi więcej. On był
lepszy ode mnie i od ciebie, i od połamanego, przybitego gwoździami do drzewa
ciała. I chciał, żebyśmy byli razem. A ponieważ chciał, żebyśmy byli razem, i
nie przychodzi do nas, to on zabił. Za mnie i za ciebie zabił tego policjanta. A
myśmy nikogo nie zabili. Bo nam nikogo me wolno zabijać, żeby się nam nie
urodziło, Piotrusiu, żeby się nam nie urodziło. No wiesz, Piotrusiu. Żebyśmy ani
ty, ani ja, nie byli, nigdy nie byli, katami.
- Ale ja
zabiłem, Helu. Już wcześniej zabiłem. Sama mówiłaś, żebym zabił. Jeszcze tam nad
rzeką, gdyśmy strzelali do osiki, zabiłem. Stacha zabiłem. A jak go zabiłem, nie
mogłem go później upilnować. I nie przyprowadziłem go do domu, ani do ciebie nie
przyprowadziłem. I na rękach też go nie przyniosłem. Nie mogłem go przynieść na
rękach. Przelatywał przez ręce jak płowy snopek, jak wiosenna woda. A gdy mi się
później zjawiał i nie wziął ode mnie jabłka, krzyczałem po nocach. To jak
przyszłaś do mnie, żeby go zobaczyć, żebym ci go oddał, jeszcze raz, na zawsze,
chciałem go zabić. I zabiłem go. Nie ma go już we mnie. Ale żeby go nie było we
mnie, zabiłem listonosza i sołtysa zabiłem. A dzisiaj zabiłem policjanta. Ale to
już za Mojżesza. Bo Mojżesz też mi się zjawiał. Obydwaj mi się zjawiali. I
obydwaj nieśli w rękach wypływającą spod osikowej kory białą twarz. I prosili,
żebym wziął od nich osikową twarz i nałożył ją sobie, i nie paradował więcej z
twarzą z festynu, spod sadu, z kościelnego chóru. To jak chcesz zobaczyć tę
osikową twarz, przypatrz mi się dobrze.
- Co ty
wygadujesz, Piotrusiu? Nie masz żadnej osikowej twarzy. I nigdy jej nie
przyjmowałeś od Stacha i Mojżesza. Nad rzeką też nie ma i nigdy nie było
osikowej twarzy. We wsi nikt nie pamięta, nawet najstarsi ludzie, żeby ktoś miał
osikową twarz i nie mogąc jej unosić, ukrył ją pod korą drzewa. I twoja twarz
jest taka sama jak wtedy w ogrodach, jak na festynie. A nawet ładniejsza, bo nie
ma w niej wody zarzuconej czerwonymi jabłkami, wody pociętej kozackimi szablami
i ani śladu w niej z wielkopostnej pieśni, chociaż całe czoło masz poranione
kolcami tarniny i krew ci jeszcze cieknie.
- Helu, to
będziesz chodzić ze mną?
- No pewnie, że
będę. W najbliższą niedzielę przyjdę po ciebie i powolutku, żeby wszyscy we wsi
widzieli, pójdziemy sobie nad rzekę. A potem codziennie będziemy zaglądać do
siebie i chodzić, gdzie nam się tylko zechce. I wszystkim dziewczętom, Marysi
też, będą oczy wychodzić z zazdrości, że chodzisz ze mną, że idziemy pod rękę
przytuleni do siebie, że się uśmiechamy, podśpiewując sobie pod nosem. Boś ty
taki ładny, Piotr, i taki wysoki. Wyższy od naszych jabłonek, od świętego
Michała spod chóru, od sygnaturki wyższy. I mocnyś taki. Jak suche żelazo. I
możesz mnie nosić na rękach. A jak mnie weźmiesz na ręce i zaniesiesz nad wodę,
zaśpiewasz mi, jak ty tylko potrafisz, na cały głos mi zaśpiewasz, żeby cała
wieś słyszała, i ci zza wody, tę piosenkę, którąś na festynie śpiewał
Marysi.
- Zaśpiewam ci.
Helu, i na rękach będę cię nosił. A gdy wyszykuję bryczkę, będziesz razem ze mną
jeździć do kościoła, na odpusty, na wesela i na chrzciny. I tańczyć będziemy
razem. Od samego południa do samego rana. Tylko żeby miejsca było dużo, wiesz,
na twój warkocz. Bo będę z tobą tańczył do upadłego, aż się nam w oczach będzie
ćmić. A gdy się nam znudzi tańcowanie, śpiewanie i łażenie nad rzekę, to się
pobierzemy. Ale warkocza nie pozwolę ci obciąć. Zawsze dla mnie będziesz
dziewczyną, chociażby twój warkocz był siwy jak u mojej matki. I urodzisz mi
Helu, syneczka, kociątko puszyste, ka...
- Czemu mi
mówisz, co ja urodzę? No, czemu? A może chcesz, żebym ci powiedziała, co ci
urodzę? Chcesz? Jak chcesz, to ci powiem.
- Sama przecież
mówiłaś, co mi urodzisz. Tyle razy mi mówiłaś. To teraz, gdy o tym mówię i
powiedzieć nie chcę, owo słowo samo się zjawia we mnie, na moim
języku.
- Mówiłam,
mówiłam. Plotłam, Piotr. Po babsku plotłam. Jak widziałam tę wodę, czerwoną i
złotą od jabłek, i nas w niej, gołych, golusieńkich, przypomniałam sobie, co mi
babka opowiadała o królewiczu i o królewnie, o królewnie i o kacie. To wtedy
zachciało mi się być królewną. I byłam tą królewną, i ty królewiczem byłeś. I
pomyślałam jeszcze, ale tylko przez chwilę, czybyś mógł być katem. I byłeś nim w
moim pomyślunku. A jak ty byłeś katem, ja byłam kątową. To widzisz, Piotr, że
plotłam. Plotłam, bo mi było dobrze, bo od dawna chciałam, żebyś mnie objął wpół
i pocałował i żeby się to stało z tobą. A ty niepotrzebnie pamiętasz o tym, co
ja wtedy plotłam. Dla ciebie niedobrze, że o tym pamiętasz. Ale dla mnie dobrze,
że o tym pamiętasz. Bo gdybyś nie pamiętał, nie przyszłabym do ciebie ani wtedy
pod sad, ani na siano, ani dzisiaj nie poszłabym za tobą.
- A
mnie się. Helu, wydaje, żeś wyszła z ogródka i szłaś za mną, bo widząc mnie na
ścieżce, wiedziałaś już, że idę z katem pod rękę. I chciałaś zobaczyć, kiedy
twój królewicz ze złotym jabłkiem w dłoni weźmie czerwone jabłko i stanie się
katem. I teraz też starasz się w tym kacie, który leży przy tobie, całować w
usta swojego królewicza. Ale tego królewicza nigdy we mnie nie było. Nawet
wówczas w ogrodach, w złotej od jabłek wodzie, w sadzie, na strzesze całej w
złotych renetach. Bo zanim spiknęliśmy się z sobą, był Jasiek. Razem kradliśmy
pierzyny, u was też, kury, konie i razem pijaliśmy rum. I tańczyliśmy za te
pieniądze, i kupowaliśmy dziewczynom całe tabliczki czekolady, i pociągając je
za warkocze, całowaliśmy je po kątach, pod sadami, nad rzeką, w łąkach, w
szeptające zdrowaśki usta. A chociaż nie wiedziałem, że Jasiek zabijał, bo nie
mówił mi o tym i nie namawiał do tego, to po tym, jak sobie kropnął w łeb i
zakopali go w psiej ziemi koło cmentarza, jego zabijanie spadło na mnie. I
wiedziałem, że będę zabijał. Nie tak jak on, żeby mieć pieniądze, ale będę. I
zabijam teraz. I ani matka, ani ty, choćbyście leżały krzyżem całymi tygodniami
w kościele, choćbyście na kolanach szły z pielgrzymki na pielgrzymkę, całując
każdy przydrożny kamień, każdy krzaczek ostu, cierń tarniny, każdy gwóźdź, nie
zabierzecie mi tego zabijania.
- To będziesz
zabijał. Piotrze? Będziesz?
- Będę, Helu.
Nawet nie dlatego, że kapitan, zugsfürer i Pawełek już się do tego przyzwyczaili
i nie muszą myśleć, kto będzie zabijał, kto wyciągnie czarny kamyk z wielu
białych i komu dadzą rewolwer zawinięty w wyrok. I nawet nie dlatego będę
zabijał, że oni to zabijanie wzięli również na siebie i obdzielili nim całą wieś
i całą okolicę. I nie dlatego też, że jak zabijam, nie zjawia mi się Stach i
Mojżesz. Ale chyba dlatego będę zabijał, że jak chodziłem z Jaśkiem, to sobie
kropnął w łeb, jak ze Stachem szedłem, to po paru dniach leciał mi przez ręce, a
jak udało mi się przyprowadzić Mojżesza, to go osaczyli w borsuczej jamie, a on
moimi granatami wysadził się w powietrze. A jak zobaczyłem, że zamiast dawnej
twarzy mam twarz osikową, muszę zabijać. I ty, Helu, niepotrzebnie mnie
okłamujesz, że nie mam osikowej twarzy. Wystarczy, że przypadkowo spojrzę w
lusterko, w staw, w niesione wiadro wody, żeby ją zobaczyć. Niedawno temu nawet
matka spostrzegła, że ją mam. I ty pewnie też ją widzisz, ale nie chcesz mi
powiedzieć. A całujesz mnie, głaskasz i tulisz się do mnie, bo ci się wydaje, że
to tylko trochę wapna, biały pył, puch ulotny.
- Nic mi się nie
wydaje, Piotrusiu. A choćbym nawet widziała w twojej twarzy osikową twarz i tak
bym cię całowała i pieściła. Ale nie dlatego, żeby cokolwiek z niej zetrzeć. I
proszę cię, Piotrze, żebyś o tym nie myślał. A jeśli już musisz myśleć,
pamiętaj, że to ja zabiłam policjanta. I musisz mi przyrzec, że jak będziesz o
tym myślał, zawsze sobie powiesz: "Ty zabiłaś". I jeszcze sobie powiesz: "Tyś,
Stachu, zabił. I ty, Mojżeszu." I oni ci przytakną. Bo oni chcą, żebyśmy
chodzili razem i całowali się, leżeli nad rzeką i śpiewali na cały głos. To,
Piotrze, przyrzekniesz mi, że tak będziesz sobie mówił?
- Dobrze, Helu,
przyrzekam. Będę sobie to mówił. I będziemy chodzili z sobą, i siedzieli nad
rzeką. I zaśpiewam ci, Helu, och, jak ja ci zaśpiewam.
Mówiąc to i nie
wyjmując głowy z jej rąk, przypomniałem sobie Mojżesza. Jakoż Mojżesz, kiedy mu
się coś podobało, kiedy się radował lub chciał kogoś ucieszyć, zawsze mówił tak
samo. To jeszcze raz przypomniałem sobie policjanta. I spojrzałem na Hele. I w
sobie, nie mrugając ani jedną rzęsą, powiedziałem: - Ty zabiłaś. - I zaraz potem
dodałem, myśląc o Mojżeszu: - Ty też go zabiłeś. - I to samo, myśląc i
listonoszu i sołtysie zza wody, powiedziałem o Stachu. Dopiero wtedy zobaczyłem
Hele, jej twarz nachyloną nade mną, jej ręce obejmujące moją głowę. A kiedy ją
widziałem obejmującą moją głową, pochyloną nade mną, spojrzałem niżej, na jej
obnażone wysoko nogi, i pod rękami poczułem dwa żywe jabłka, dwa poruszające się
stworzenia. Podniosłem się na łokciach i zapominając o wszystkim, zacząłem
całować Hele, poczynając od obnażonych łokci. I rozbolał mnie szczyt brzucha i
gardło miałem na wylot przebite strzałą. I cieszyłem się, że to wszystko się ze
mną jeszcze dzieje. I uśmiechałem się, powalając ją na ziemię, idąc rękami po
jej wysoko obnażonych nogach, zaciskając je na dwóch żywych stworzeniach. W Heli
też rozjaśniło się jak w wiosennej wodzie i w jej coraz szybszych słowach
zbierało się na pacierz i na psalm. Już się nawet ten pacierz i ten psalm
zaczynał, kiedy Hela odpychając mnie rękami zaczęła płakać. Usiadła na trawie,
obciągając sukienkę.
- A nie mówiłam,
Piotr, nie mówiłam. Niepotrzebnie bałeś się Stacha. I mnie też niepotrzebnie się
bałeś. Trzeba było przyjść do mnie, dawno temu trzeba było przyjść, wywołać mnie
z izby i wszystko mi opowiedzieć. To już od dawna chodzilibyśmy z sobą. Tak samo
jak kapitan, jak Pawełek, jak wszyscy chłopcy z partyzantki. Czyściłabym ci
broń, cerowała koszule i przyszywała guziki. Ale teraz nie wolno, Piotr. Nie
wolni. On tam jest. Ten policjant. On jest mój. I on jeszcze patrzy na mnie.
Chodźmy stąd. Chodźmy, bo już późno.
Od tej pory
niemal codziennie widywałem się z Helą. Gdy się zrobiło ciepło, w niedzielne
popołudnie szliśmy nad rzekę i rozbierając się do naga, leżeliśmy zaszyci w
wiklinie. Chichotaliśmy cichutko z ustami przytkniętymi do pachnącej ślimakami i
rybą wysokiej trawy, żeby nas nikt nie usłyszał, nie podszedł i nie podglądał. A
gdy mieliśmy dosyć wikliny, gdyż cali spoceni, musieliśmy co chwila przesuwać
się za słońcem, wychodziliśmy nad rzekę i też nadzy, leżeliśmy w pachnącym
goryczkowe zielu. I nawet kilka razy, zmyślając ucieszne litanie,
przywoływaliśmy do siebie całą wieś, żeby sobie zobaczyła, jak leżymy w zielu
Marii Panny z rękami podłożonymi pod głowę, ze stopami puszczonymi do
rzeki.
Gdy wieczorem
wracałem do domu, zataczałem się ze zmęczenia. Chłepcząc zostawione mi przez
matkę mleko, połykając chleb, wchodziłem ukradkiem do stodoły, jakbym przez cały
wieczór lasował w okolicznych sadach co dorodniejsze złote renety i bery. Całe
siano pachniało mi ciałem Heli. A gdy rano, rozebrany do pasa, myłem się w
studziennej wodzie wlanej do koryta i patrzyłem na moje ciało, całe w sińcach, w
ukąszeniach, dreszcz mi przechodził wzdłuż kręgosłupa i chichotałem, ochlapując
z psoty pętającego się pod sadem psa. Coraz częściej też brałem matkę na ręce i
biegając z nią po izbie, podśpiewywałem sobie co weselsze kawałki. A gdy ją
stawiałem na ziemi, ujmowała się pod boki i przechylając głowę na bok,
mówiła:
- Schudłeś mi,
synku. Schudłeś i sczerniałeś. Ale coś mi się wydaje, że to nie z modlitwy i nie
z żałości, synku.
W tym też czasie
wygrzebałem spod pieca, ze schowków, z szopy aluminiową i miedzianą blachę
przyniesioną z wojaczki i zaniosłem do kowala. Dopiero teraz, po latach,
zachciało mi się na powrót malowanej na wiśniowo bryczki. Pomyślałem sobie, że
dobrze mieć ją w domu, czyścić do połysku popiołem jej okucia, a kiedy przyjdzie
czas, wytoczyć ją pod sad, posadzić w niej matkę, zajechać pod dom sołtysa i
strzelając z bata, wywołać na przejażdżkę Hele.
Również chłopcy
z partyzantki zauważyli we mnie to babskie słoneczko. Nic dziwnego zresztą, gdy
zwidywali mnie niemal codziennie z Helą. Nie omieszkali też, zwłaszcza Pawełek,
żartować ze mnie. Powiadali, że pewnikiem kapral przez pomyłkę lub po ciemku
zasiał całe pole koprem. Koprem i lubczykiem. A waląc mnie po plecach,
dodawali:
- Tylko żeby
kapral na drugi rok uważał i przypadkiem koprem, koprem i lubczykiem, całej
okolicy aż po kościół nie zasiał. To jak kapral będzie się wybierał z tym
koprem, z tym lubczykiem w pole, to my kapralowi maleńką obstawę z Pawełka
dodamy. On już kapralowi akuratnie powie, jak i ile tych delicji
siać.
Odcinałem się
im, jak mogłem. Ale gdyśmy szli na ćwiczenia do lasu lub nad rzekę, nie
dokuczałem im zbytnio. A oni pamiętając jeszcze ćwiczenia po zabójstwie
listonosza i sołtysa zza wody, kiedy niemal wyłazili z portek i siadali na ziemi
dysząc ciężko jak zziajane psy, uśmiechali się do mnie, częstując mnie
papierosem lub podając mi wyjęte z kieszeni jabłko. Wiedziałem, że już nie
patrzą na mnie, jakbym zamiast głowy nosił wydrążoną dynię z zapaloną w
wydrążeniu świeczką, a z moich ramion wyrastały ogromne skrzydła gacka. Ani razu
nie napomknęli o listonoszu i sołtysie. Pawełek też, bo tylko jemu powiedziałem,
że zabiłem policjanta, nie doniósł o tym kapitanowi i zugsfürerowi. A gdy z
lasu, znad rzeki, wracaliśmy do domu i zapraszałem go do siebie na siano,
uśmiechał się, potrząsał głową i szedł do domu.
Nawet kapitan,
pamiętający mi listonosza i strzelanie do osiki, przestał mi dokuczać. Owszem,
ilekroć chłopcy wybierali się do sąsiedniej wsi, by wytłuc zbyt gorliwego
sołtysa lub ostrzyc do skóry którąś z dziewczyn wiercących kuprem przed
Szwabami, kładł mi na ramieniu wyjętą z mszału dłoń i odsyłał do domu. Zdarzyło
się wprawdzie, że wysłał mnie parę razy aż do sąsiedniego powiatu z bronią,
bibułą i radioodbiornikiem, ale tych kilku żandarmów rozwalonych w naszej
okolicy załatwili z sąsiedniego okręgu.
Toteż aż do
późnej jesieni, niemal do zimy, nie musiałem sobie mówić: - To tyś zabił. Tyś
zabił, Stachu. Ty, Mojżeszu.
Również gdy
trzeba było zabić żandarma ze wsi za Dunajcem, nie przywołał mnie i nie podał mi
broni zawiniętej w wyrok. Siedzieliśmy w stodole i z rogatywki kapitana nakrytej
chustką ciągnęliśmy kamyki. Wszystkie kamyki były białe, z wyjątkiem jednego
czarnego. Ponieważ miałem ciągnąć ostatni, nie musiałem podchodzić do
rogatywki.
Ale gdy zabiłem
żandarma i czarny kamyk wrzuciłem do rzeki, nie powiedziałem o tym Heli. Nie
musiałem również powiedzieć sobie w tajemnicy przed wszystkimi:
-
Ty zabiłeś. Ty, Stachu, i ty, Mojżeszu.
Jakoż oni już mi się nie zjawiali i nie było potrzeby
mówić, że to oni zabili. Dopiero gdy na początku zimy rozbiliśmy posterunek
żandarmerii w sąsiednim miasteczku, a ja rozkazywałem egzekucyjnemu plutonowi,
noc w noc, przewracając się z boku na bok, szeptałem, a gdy już zasypiałem,
krzyczałem:
- Tyś go zabił!
Ty! Ty! Ty!
Nie była to
jednak ani Hela, ani Stach, ani Mojżesz. Jakoż z Helą widywałem się nadal
codziennie. A Stach i Mojżesz nie zjawiali mi się w śnie. To mówiłem: - Tyś
zabił, ty, ty, ty! - do siebie, do tego drugiego siebie, który wziął z rąk
Mojżesza i Stacha osikową twarz i ubrał ją sobie potajemnie. Natomiast ja,
leżący przy Heli, całujący się z nią całymi nocami, wyprowadzający ją ukradkiem,
żeby matka nie usłyszała, pod ośnieżony sad, nosiłem ręce przy sobie,
podkładałem je pod potylicę i nie wstydziłem się kłaść ich na łbach
zwierząt.
Dopiero gdy na
wiosnę pokłóciłem się z Helą, wyzywając ją od suki, gdyż uśmiechnęła się do
Pawełka i pogłaskała go po rękawie, i nie widzieliśmy się przez parę tygodni, na
powrót byłem jednym i drugim Piotrem. Ilekroć spojrzałem w lusterko, w wodę w
korycie, w wiadro niesione do stajni, w oczy matki, w ślepia psa czy konia,
widziałem siebie z osikową twarzą. Wtedy znowu zjawił mi się Stach i Mojżesz.
Uśmiechając się, kiwali mi rękami. Wydawało mi się, że mogą się uśmiechnąć, że
im lekko, gdyż bez uszczerbku oddali mi osikową twarz, a ja przestałem im
wmawiać: - Zabiłeś Stachu, Mojżeszu, zabiłeś.
Ponieważ chłopcy
z partyzantki uśmiechając się do mnie, częstując papierosem i bimbrem, na powrót
nie patrzyli mi w oczy i przestali mi dokuczać, a Pawełek nie walił mnie pięścią
po plecach, coraz rzadziej wychodziłem na wieś. Całymi dniami przesiadywałem w
domu, w polu lub na podwórzu. Nie ośmieliłem się nawet spojrzeć na dom Heli. Ale
również nie miałem odwagi powiedzieć sobie:
- Zabiłeś,
Piotrze. Zabiłeś. I jak ci rozkażą, znowu będziesz zabijał.
To
jak nie powiedziałem: - Tyś zabił. Ty Stachu, i ty, Mojżeszu - i nie odważyłem
się rzec głośno: - Zabiłeś, Piotrze. Ty zabiłeś. Ty, ty, ty - wówczas pomyślałem
o nas wszystkich: o sobie, Heli, Stachu i Mojżeszu, i chłopcach z partyzantki,
nazywając nas - ON. A jak nas tak wszystkich nazwałem, poszedłem nad rzekę i
obmyłem się w niej. Po czym zbliżyłem się do osiki i kładąc ręce na jej pniu,
szepnąłem: ON. Zabił ON. I powiedziałem to głośno. I krzyknąłem na całą rzekę. A
jak echo odbite od wikliny po drugiej stronie wody, od akacjowych zarośli, w
które wszedł Stach, odwrzasnęło: ON. Zabił ON, ON, ON! - Zdjąłem ręce z osiki i
nie oglądając się za siebie, niemal biegłem do domu przez ogrody. Pierwszy raz
od kilku tygodni w samo południe zagrzebany w sianie, zasnąłem natychmiast i nie
zbudziłem się ani razu z krzykiem.
Z
Helą na powrót zacząłem chodzić na początku maja. Od tej pory aż do końca wojny
nie zabiłem nikogo. Ale jeszcze w kwietniu, gdyśmy w sąsiednim powiecie
zastrzelili z Pawełkiem konfidenta gestapo, meldowałem kapitanowi:
-
Rozkaz wykonany. ON go zabił.
Kapitan przestał oglądać wyjęte z mszału ręce i
przechylając głowę, na bok, spytał:
- Jaki ON? Myśmy
go zabili. My.
- O, nie. Myli
się kapitan. ON go zabił. ON.
Ponieważ kapitan
zbliżał się do mnie, żeby mi położyć tę wyjętą z mszału rękę na ramieniu i
przyjrzeć mi się dobrze, podbiegł Pawełek i klepiąc mnie po plecach,
powiedział:
- Piotr mówi
prawdę. ON go zabił. ON.
Po tym zdarzeniu
nasz oddział wykonał jeszcze kilka wyroków, ale ja już byłem z tego wyłączony.
Najwidoczniej Pawełek musiał rozmawiać z kapitanem i zugsfüerem. Ćwiczyłem
chłopców, wciągałem do naszego oddziału starszych gospodarzy i chodziłem z nimi
co tydzień do pobliskiego lasu na zgrupowania batalionowe. Jakoż coraz częściej
przebąkiwano o końcu wojny.
Zanim na powrót
spiknąłem się z Helą, gdzieś w połowie kwietnia, wracając znad rzeki, spotkałem
Marysię. Nie mogę powiedzieć, żebym uprzednio nie spotykał się z nią. Owszem,
zdarzyło się parę razy, że jadąc na pole, podwoziłem ją kawalątko. Prawie
codziennie widywałem ją idącą do sklepu. Ale nie ośmieliłem się objąć jej
ramieniem, przyciągnąć do siebie i pocałować. Zresztą nie chciałem jej zawracać
w głowie, gdyż widziałem ją parę razy, jak szła pod rękę z Pawełkiem.
Dopiero teraz w kwietniu, gdy wracałem znad rzeki i był już zmierzch, a za
płotami w sadach było mlecznie od kwitnienia, objąłem ją wpół i przyciągnąłem do
siebie. A gdy się opierała, wbijając mi łokcie w pierś i uciekając z ustami,
powiedziałem:
- Mojżesz chciał
nam zagrać Marysiu. Och, jak on nam chciał zagrać.
- Ale nam nie
zagra. Piotrze.
- A chciałbyś,
żeby nam zagrał?
- Nie zagra nam.
Jego już nie ma.
- Skąd wiesz, że
go nie ma?
- Jak to skąd?
Wszyscy o tym wiedzą.
- Ale ja wiem,
że On jest. ON, Stach i Hela, i ja. Jakby go nie było, toby nie zabijał. A ON
zabija.
- Co ty gadasz,
Piotrze? Jaki ON?
- ON, Marysiu.
ON. Wszyscy wiedzą, że ON.
- A ja słyszałam
co innego, Piotrze.
- Cóżeś ty
słyszała?
- Ty wiesz
lepiej ode mnie, co ja mogłam słyszeć.
- Że to my? Że
ja?
- Że ty,
Piotrze. Ty.
- Może kiedyś
ja. Ale teraz ON. ON, Marysiu ON.
- Jak tam
chcesz, Piotrze. Mnie tam nic do tego. Może być ON. Jeśli ci z tym dobrze, to
pewnie ON.
Rozeszliśmy się
przed jej domem. Wchodząc pod sad z uniesioną wysoko głową, jakby zębami chciała
schwytać najniższą gałązkę, przystanęła nagle i opierając się plecami o
jabłonkę, powiedziała jeszcze:
- Masz rację,
Piotrze. To ON. Hela mi mówiła, że to ON. A ona wie najlepiej. To idź do niej,
Piotr.
Nazajutrz po
spotkaniu z Marysią, wyszedłem wieczorem z domu i przemykając się pod
jabłonkami, wszedłem do sołtysowej stodoły. Wiedziałem, że Hela podobnie jak ja
już od marca sypia w stodole. Nie wszedłem jednak pod pierzynę, tylko się
przyczaiłem obok, przytrząsając się sianem. Hela długo nie przychodziła.
Wprawdzie zaraz po moim wejściu do stodoły ktoś się zaczął skradać po sianie,
ale gdy począł mnie obwąchiwać, wiedziałem, że to pies. Bałem się poruszyć, gdyż
psisko, czując pod sianem obcego, położyło się na mnie warcząc. I nie ruszyło
się ze mnie, póki nie skrzypnęły drzwiczki od stodoły. Pies skomlił i
najwidoczniej ciągnął Hele w moją stronę, gdyż trzepnęła go ręką,
powiadając:
- A dajże mi
spokój. Opętało cię czy co.
Słyszałem, jak
zdejmuje sukienkę, zrzuca trepy z nóg, wchodzi pod pierzynę i wzdycha. Chciało
mi się śmiać. Gdyśmy leżeli pod sadem na strzesze dziadkowego domu i ona z
jabłkami w zanadrzu, ledwie obejmując mnie za szyję końcami palców, zasypiała,
wzdychała tak samo. Pewnie również teraz miała rozchylone usta i rozpleciony
warkocz. Żeby nie chichotać, gryzłem do krwi palce. Gdy nacichło wzdychanie i
kokoszenie się do snu, zawołałem cichutko:
- Helu,
Heluśka!
Usłyszałem, że
podnosi się i siada na sianie. Upłynęła może minuta. Wtedy
powiadając:
- Przywidziało
mi się czy jak? - z powrotem się położyła.
Zawołałem
głośniej:
- Helu, Heluniu!
To ON!
Zerwała się na
równe nogi, niemal krzycząc:
- Boże święty,
jaki ON?
- ON, Piotr, ON
Stach, ON Mojżesz. ON, Helu.
Uciekała już
prawie, ale widocznie poznała mój głos, bo w połowie zapola
przystanęła:
- To ty,
Piotrze? Gdzieś ty jest? Odezwij się.
Wyszedłem spod
siana. Pies, siedzący na mnie, ujadał. Podchodziłem do Heli z wyciągniętymi
rękami. Wreszcie natrafiłem na jej ramiona obejmujące barki. Przyciągając ją do
siebie, szeptałem:
- To ja, Helu.
To ja. Przyszedłem. A jak przyszedłem, to wiesz, że to nie ja i nie ty
zabiliśmy. Ale ON, Helu. ON Stach i ON Mojżesz.
- Piotrusiu, ja
wiedziałam, że nie ty i nie ja. Jakżeby mogło być inaczej, Piotrze.
-
Wiem, że wiedziałaś. Marysia mi mówiła, że wiesz. To jak się od niej o tym
dowiedziałem, przyszedłem do ciebie.
- Jaka znów
Marysia?
- No,
Marysia.
- A,
Marysia.
- I jeszcze mi
mówiła, żebym przyszedł do ciebie, bo ty chcesz, żebym przyszedł. Ale zanim ona
powiedziała mi o tym, ja już chciałem przyjść do ciebie. I przeprosić cię
chciałem za Pawełka. Za to, co ci wtedy powiedziałem.
- Nie trzeba,
Piotrusiu. Nie trzeba. Dawno zapomniałam, coś wtedy powiedział. I chciałam,
żebyś przyszedł. A jak już przyszedłeś i wiesz, że to ON, to zostaniesz ze mną.
Na cała noc zostaniesz. Nie puszczę cię. choćbyś mnie całował po rękach i po
nogach całował i ze złożonymi rękami, na kolanach obszedł całą stodołę, modlił
się, i śpiewał wszystkie kościelne pieśni.
Nie modliłem
się, nie chodziłem na klęczkach, żeby mnie wypuściła ze stodoły. Umęczeni, z
kropelkami potu na twarzy i na ramionach, leżeliśmy wtuleni w siebie. Czułem, że
Hela z ustami przy mojej szyi, nasłuchując, czy nie odezwie się we mnie
spłoszony ptak, polująca kuna, ON Stach i ON Mojżesz, chce o coś zapytać. I
prawie wiedziałem, o co chce zapytać, gdyż podobnie jak ubiegłego lata nad
rzeką, gdyśmy leżeli nadzy w zielu Marii Panny ze stopami opuszczonymi do rzeki,
trzymałem w dłoniach dwie złote renety, dwa żywe stworzenia. Mając oczy
zamknięte, widziałem tak samo jak wówczas wieżę pobliskiego kościoła, archanioła
przelatującego nad tą wieżą ze zwiastowaniem. Archanioła, do którego strzelali
żandarmi dopóty, dopóki go nie zranili, dopóki archanioł, krwawiąc przez całe
niebiosa, nie zaczął spadać do rzeki.
A kiedy
zobaczyłem niebiosa i zranionego archanioła i Hela poruszyła się w moich
ramionach, odejmując usta od mojej szyi, żeby to powiedzieć, przyciągnąłem ją
jeszcze mocniej do siebie i pocałowałem w usta. Teraz wiedziałem, że to był nasz
archanioł niosący nam zwiastowanie, i Hela nie potrzebowała mi o tym mówić. I
jak wówczas w lipcu, zaciskając aż do bólu powieki, jeszcze raz skoczyłem z
gliniastego brzegu do zaczerwienionej od wikliny rzeki. I szedłem po jej dnie
wysypanym złotym piaskiem. Z otwartymi źrenicami szedłem, póki nie natrafiłem na
połamane skrzydła, na to ciało ze zranioną i podkuloną pod brodę nogą. I
wyciągnąłem to poczerniałe od słońca i od bólu ciało na brzeg, położyłem na
trawie, wyssałem jego ranę i zalepiłem siwą gliną. Gdy archanioł otworzył oczy i
uśmiechnął się do mnie, zawołałem na Hele. Podniosła się z ziela Marii Panny.
Ale on widząc, że jest naga, nie spojrzał nawet w tamtą stronę, tylko odbił się
zdrową stopą od ziemi i kulejąc zabliźnił się w niebiosach.
To
jak wówczas, nie napomykając jej nawet o tym poczerniałym z bólu i upału
archaniele, opowiadałem o starozakonnej kapeli idącej po błoniu. I o Mojżeszu
jej opowiadałem. O tym Mojżeszu, którego nikt nie znał, a któremu na wojnie
chciałem oddać Marysię. A on nie wiedząc o tym, że mu chcę oddać Marysię,
opowiadał mi, jak chciał mieć czerwone trzewiki, wdziać je w niedzielę, zajść
pod kościół i przestępując z nogi na nogę, żeby skrzypiały szyte grubo podeszwy,
czekać razem z kawalerką na wychodzące dziewczyny. A kiedy one po dwie, po trzy
zaczną odchodzić w parafialną wieś, przeczekać osypujący się w kolana strach,
ściskającą w dołku uciechę i stawiając stopy spiczasto, ruszyć za nimi. I mijać
je w tych czerwonych wyglansowanych do połysku trzewikach, w czarnym garniturze,
w białej koszuli i nie oglądać się za siebie. Dopiero gdy któraś z dziewczyn
głośniej się uśmiechnie, szepnie coś koleżance, podejść do nich znienacka, wziąć
je pod ręce, zaprowadzić nad rzekę, usiąść w trawie i zaśpiewać im, och, jak im
zaśpiewać.
Po tej opowieści
jeszcze bardziej chciałem oddać Mojżeszowi Marysię. I chciałem mu kupić
szewrowe, ciemnowiśniowe jak moja bryczka trzewiki, czarny garnitur i białą
koszulę. Niechby, zdejmując chałat i jarmułkę, przeszedł się przez całą wieś z
Marysią pod rękę, usiadł z nią nad rzeką i zaśpiewał jej, och, jak
zaśpiewał.
Pewnie dlatego
opowiadałem Heli o Mojżeszu, że wyniosłem z dna rzeki zranionego przez żandarmów
archanioła. Jakoż podobnego archanioła, tyle tylko, że zwiastującego co innego,
widziałem nad żydowską kapelą, nad Mojżeszem, nad Abrahamem Judką, nad
beniaminkiem Izaakiem. A jak Heli opowiedziałem o zranionym archaniele i o tym
nad żydowską kapelą, ona wtedy spytała, co będzie z naszym pierworodnym, z
Izaakiem naszym.
Nie chciałem,
żeby teraz spytała o to, i niemal ją dusiłem, przytulając do siebie. Dopiero gdy
z powrotem przyłożyła wargi do mojej szyi, nasłuchując we mnie, rozluźniłem
uścisk i zdejmując dłonie z dwóch złotych renet, z dwóch żywych stworzeń,
szedłem palcami po jej twarzy aż do uciszenia, do snu.
Widocznie
pieszcząc ją i wspominając ubiegłe lato, najpierw białe jak wapno, a później
czarne od naszej przydymionej nagości, zasnąłem, bo gdy się przebudziłem, moje
ręce leżały na jej głowie. Początkowo myślałem, że Hela mówi przez sen, ale to
padał wiosenny deszcz i cała strzecha, ociekając wodą, naszeptywała. Pomyślałem
sobie, że już najwyższy czas wyjść w ten deszcz, w to jego naszeptywanie, gdyż
na polu bielało i w stodole widać było każde z osobna źdźbło. Na pewno lada
moment sołtys wejdzie do stodoły i sąsiedzi zaczną się krzątać po
obejściach.
Ostrożnie, żeby
nie zbudzić pogwizdującej przez sen Heli, wyjmowałem ją z ramion. Gdy już
siedziałem obok niej na sianie, przeczekałem chwilę i zacząłem się ubierać.
Hela, zwinięta niemal w kłębek, z warkoczem rozsypanym na sianie, z uchylonymi
ustami, spała oddychając jak dziecko. Schyliłem się jeszcze nad nią, żeby ją
pocałować, gdy westchnęła i rozrzucając ręce, przewróciła się na drugi bok. Gdy
sturlałem się po sianie na boisko, Hela mówiła coś przez sen. Wydawało mi się,
że słyszę:
- Piotrze,
Piotrusiu, to ON. To ON, Piotrze.
Od tej pory nie
rozmawialiśmy z Hela ani o Stachu, ani o Mojżeszu. Nie zdarzyło mi się też w tym
czasie, żebym widział listonosza, starego sołtysa, policjanta, żandarma czy też
rozwalonych esesmanów z miasteczka. Wprawdzie gdy dłuższy czas siedziałem z
matką w izbie lub pracowałem w polu i patrzyłem w jej twarz jeszcze gładką, ale
zaledwie przypominającą tamtą z dzieciństwa, migał mi w jej oczach cień Stacha i
cień Mojżesza. Ale również te cienie nazywałem - ON. A ON nie był podobny ani do
Stacha, ani do Mojżesza, ani do Heli, ani tym bardziej do mnie. Przypominał po
trosze zranionego archanioła wyniesionego na brzeg z dna rzeki, po trosze
kapitana, zugsfürera, Pawełka, każdego z moich chłopców ocierających z rosy
karabiny, czołgających się pod paprocią. Jeśli jeszcze cokolwiek miał ze mnie,
to duże wapienne dłonie. Jakoż nadal nie mogłem się przyzwyczaić do moich rąk i
zawsze je nosiłem odrobinkę odsunięte od boków. Nie były to jednak dłonie
podobne do dwóch kawałków wapnia, do dwóch sztabek żelaza wyjętego z kowalskiego
ogniska.
Właśnie w tym
czasie kowal wykończył moją bryczkę. Stała teraz, jak chciałem, wiśniowa w
stodole. Na wszelki wypadek, żeby jej nie zabrali Niemcy, przytrzasnąłem ją
słomą. Kilka razy w niedzielne zmierzchy podjeżdżałem nią pod kapitana,
zugsfürera i Pawełka, żeby ich zabrać do lasu na batalionowe ćwiczenia. Oni,
zwłaszcza Pawełek, siedząc za mną, szturchali mnie w bok, pytając, kiedy ich
zaproszę na wesele. Nie odpowiadałem im, podcinając batem odpasione konie.
Galopowaliśmy między dojrzewającymi zbożami, aż kłosy wkręcane w szprychy
pryskały nam ziarnem w twarze.
Ponieważ, bojąc
się łapanki na roboty do Niemiec, nie mogłem zawieźć do kościoła ani matki, ani
Heli, uprosiłem pewnej niedzieli kapitana, żeby mi pozwolił zabrać do lasu Hele.
Jakoż przez trzy ostatnie niedziele, ćwicząc chłopców nad rzeką i w lesie, nie
miałem czasu wyjść z nią nad wodę lub chociażby przejść się przez wieś. A
spotykając się z nią przelotnie, zauważyłem, że jeśli nawet się śmieje, jej
śmiech jest przyciszony, jakby w pobliskim sadzie spał ktoś bardzo spracowany.
Poza tym przytulała się do mnie ostrożniej, patrząc na moje ramiona, jakbym na
jednym z nich niósł niewidoczne koźlę, czy też jeszcze mokrego
źrebaka.
Nie rozumiejąc
tego wszystkiego i przez to powtarzając sobie parę razy dziennie, zwłaszcza gdy
spojrzałem na ręce: - To ON. To ON! - postanowiłem zabrać ją do lasu. W lesie na
pewno zdarzy się okazja, żeby na pół godzinki odejść od chłopców, usiąść w
paprociach i porozmawiać. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że w lesie, jak w
kościele pełnym kadzidła i modlitw, łatwiej się zwierzyć, wyszeptać z siebie
wszystko utajone.
Toteż jadąc z
Hela tej niedzieli i mając za sobą kapitana z zugsfürerem, obejmowałem ją
prawnym ramieniem, przytulając do siebie. Konie, przyzwyczajone do polnej drogi
między bielejącymi zbożami w nawoływaniach ptasich, szły truchcikiem, podnosząc
wysoko łby. Gdyśmy wjechali w łąki i w coraz bardziej gęstniejącym zmroku Hela
przytuliła się do mnie całym ciałem, pierwszy raz od paru miesięcy zebrało mi
się na śpiewanie. Zugsfürer, siedzący za mną, wiercił się niespokojnie, ale gdy
do mojego śpiewania dołączył się kapitan i Hela, również on zaczai przytupywać
do taktu.
Gdyśmy zajechali
na śródleśną polanę, gdzie już kręciło się sporo naszych chłopców, i zsiedliśmy
z bryczki, kapitan podszedł do mnie i podnosząc do nieba twarz Heli, prawie się
uśmiechnął. A uśmiechając się, dodał:
- No, to idźcie
sobie. Na razie nie będziecie mi potrzebni, kapralu. Tylko nie odchodźcie
daleko. Któryś z patroli mógłby was wziąć za Szkopów.
Przywiązując
lejce do podkulków i podrzucając koniom wiązki siana, wziąłem Hele pod rękę,
wchodząc w paroletni młodnik. Duszno w nim było od upału, od ściekającej z
gałązek żywicy i poczynających wyłazić z podściółki grzybów. Zaledwie usiedliśmy
na suchym igliwiu, już zaczęliśmy się całować, próbując przyciągnąć do siebie.
Nie słyszałem ani parskania koni, ani tym bardziej rozkazów i komend. Dopiero
gdy Heli zaplątał się warkocz w sękatą, prawie uschniętą sosenkę, aż syknęła z
bólu, przestaliśmy się tarmosić. Wyplątując jej warkocz z sosenki, próbowałem
ściągnąć z niej sukienkę. Broniła się zaciekle. Wreszcie niemal
krzyknęła:
- Uspokój się.
Nie można. Nie wolno.
- Czemu? Co się
stało, Helu?
- A
to.
- Ale
co?
- Mówię ci
przecież, że to. Z wami jest tak zawsze. Nigdy nie wiecie, co się
stało.
Mówiąc to,
wzięła moją rękę i położyła sobie na tych dwóch złotych renetach, dwóch żywych
stworzeniach. Jej piersi wydawały mi się większe niż normalnie. Ale ponieważ
oddychała szybko, jeszcze nie pojmowałem, o co jej chodzi. Dopiero gdy rękę
zsunęła niżej, na brzuch, drgnąłem w sobie. - Naprawdę, Helu?
-
Naprawdę, naprawdę. Pewnie, że naprawdę.
- I dawno wiesz
o tym?
- Od dwóch
miesięcy.
- To czemuś mi
nie powiedziała?
- Bałam się,
Piotrze. Nawet nie wiesz, jak się bałam. A wiedziałam, że się to stało już
wtedy, gdyś wyszedł ode mnie ze stodoły i zbudziłam się, i padał deszcz, i cała
strzecha, ociekając wodą, szeptała, że to się stało. A jak się upewniłam, że to
się stało, zobaczyłam tamtą wodę zarzuconą czerwonymi jabłkami, przebitą nożem,
pociętą kozackimi szablami i nas zobaczyłam leżących na strzesze i usłyszałam
to, co wtedy powiedziałam. A jak to usłyszałam pierwszy raz i później codziennie
słyszałam, nie chciałam ci powiedzieć, że to się stało. Ale źle zrobiłam, żem ci
o tym nie powiedziała. Przecież to ON, on zabijał. A jak obydwoje wiemy, że On
zabijał, to mogłam ci o tym powiedzieć i nie słyszeć tego, com wtedy powiedziała
na strzesze, i nie bać się. Prawda, Piotrze, żem się niepotrzebnie
bała?
Głaszcząc ją po
głowie, po zgrubiałej szyi, po tych dwóch żywych stworzeniach podnoszących się i
opadających, widziałem tamto rozlewisko zarzucone czerwonymi jabłkami i kozaków
obmywających w nim szablę, i rzekę wyścieloną czerwonym suknem, i jeszcze tę
rzekę, do której spadał zraniony przez żandarmów archanioł, i słyszałem, co do
mnie mówiła Hela na strzesze i co później mówiła. A gdy moja ręka zeszła z jej
głowy, z jej szyi, z tych dwóch żywych stworzeń i znieruchomiała, a ja
przymknąłem oczy, zobaczyłem, jak do rozlewiska, do rzeki zranionej, bo już
spadł do niej archanioł, wkłada złote berło król i złote jabłko wrzuca królowa.
I rzeka staje się na powrót zielona jak wiklina i niemal biała od wygaszonego w
niej wapna.
I zobaczyłem
Hele wchodzącą do tej wody bez koszuli i wyciągającą z niej biały welon w
mircie. I słyszałem, że mówię: - To ON. To ON. - A gdy to usłyszałem w sobie i
powtórzyłem na głos sobie, Heli i tym sosenkom, pod którymi siedzieliśmy, i
pierwszy raz doleciało do nas rżenie koni i na to rżenie odpowiedział zagubiony
w lesie źrebak, wziąłem Hele na ręce i pochylając się nad młodnikiem, biegłem z
nią przez las, póki nie znalazłem się na polanie, póki nie poraziło mnie lipcowe
niebo zbielałe od zbóż.
Leżeliśmy teraz
w wysokich na chłopa paprociach. Ponieważ przyciągałem Hele coraz mocniej do
siebie, że niemal traciła oddech, pociągnęła mnie uwolnioną dłonią za czuprynę,
szepcząc:
- Ostrożnie,
Piotr, ostrożnie.
I biorąc w ręce
moją głowę, przechyliła mnie na kolana. Początkowo leżałem nieruchomo,
nasłuchując szczęku broni, ostrego głosu Pawełka, rozkazów kapitana, sapania i
ziajania czołgających się z karabinami chłopców. Dopiero gdy Hela, siedząc w
paprociach, zaczęła mi z psoty zaplatać włosy w drobne warkoczyki i wyjmować z
nich igliwie, próbowałem ustami odnaleźć tętnice pod jej kolanami. Gdy mi się to
wreszcie udało, słyszałem, jak w Heli wędruje całe mrowisko, znosząc igiełka po
igiełce, ziarenko po ziarenku na dom. A myśląc o tym, spytałem:
-
Twoi starzy już wiedzą?
- Jeszcze
nie.
- A
zauważyli?
- Zdaje się, bo
matka coraz pilniej mi się przygląda. To przez te kurze łapki pod oczami.
Pudruję się mąką, ale to nic nie pomaga.
- W tym tygodniu
przyjdę do was. Musimy im powiedzieć.
- Już w tym
tygodniu?
- A coś ty
myślała? Przecież nie będziesz się ukrywać przed nimi i przed całą wsią. Do
partyzantki też cię nie przyjmą. Chłopców mamy sporo, a broni jak na
lekarstwo.
- Jakoś dam
sobie radę. Bez twojej partyzantki. A pod jesień wyjadę do ciotki za Wisłę. Ona
jest sama. To urodzę u niej. Nikt nie będzie wiedział.
- Nigdzie nie
pojedziesz. Urodzisz w domu. A wcześniej sprawimy wesele. Dla wszystkich.
Zaprosimy kapitana, zugsfürera, Pawełka i wszystkich Jędrusiów. Chyba, że mnie
nie chcesz, Helu?
- A któż by cię
nie chciał? Pewnie, że cię chcę. Wszystkie panny cię chcą. Jeszcze przed
festynem zauważyłam, że oglądają się za tobą, jakby nad tobą szedł obraz
procesji. Niejedna by na klęczkach w biały dzień po rozsypanym grochu do
Częstochowy szła, żeby ciebie mieć. To ja też chcę. I zawsze chciałam. Jeszcze
zanim spojrzałeś na mnie, chciałam cię, Piotrze. Ale teraz to co innego. Wiesz,
że teraz to co innego? A jak nie wiesz, to daj rękę. Prawda, że teraz to co
innego? To chciałabym pojechać do ciotki i urodzić u niej. A jak zobaczysz, jak
go zobaczysz, jak przyjedziesz do mnie i zobaczysz, i kiwniesz głową, i
uśmiechniesz się, i zaśpiewasz, wówczas będę chciała.
- Ale ja teraz
chcę. I przyjdę do ciebie. Jutro przyjdę. Z matką. I razem z matką kiwniemy ci
głową i uśmiechniemy się, i zaśpiewamy.
- Ale ja bym
wolała...
- Wolała,
wolała. Przyjdziemy jutro z matką. A teraz już chodźmy stąd. Zdaje mi się, że
chłopcy przestali ćwiczyć, bo się uciszyło do rozlanego wosku.
Na
drugi dzień przed zmierzchem, po powrocie od jęczmiennych żniw, wykąpałem się,
ogoliłem i począłem wciągać białą koszulę. Ponieważ ani rano, ani przy koszeniu
jęczmienia nie wspominałem matce jednym słówkiem o moim ożenku, chodziła teraz
koło mnie, przyglądając się jak komuś pomylonemu z radości. Ale pamiętając o
moich rozlicznych w owym czasie wyjściach do lasu, wyjazdach do okolicznych
miasteczek i wsi, nie śmiała o nic zapytać. Dopiero gdy wyjąłem z szafy czarny
garnitur, nie używany od początku wojny, i zacząłem go szczotkować, nie
wytrzymała:
- Cóż to, synku,
w konkury się wybierasz?
- Ażeby mama
wiedziała.
-
Daleko?
- Nie, zaraz tu,
parę kroków. I mamę też chciałbym zabrać z sobą. To niech się mama
ogarnie.
- Widzę, że
znowu trzymają ci się psie figle. Takie duże chłopisko, a co powie, to płacz,
człowieku, albo wpychaj pięść pod dołek ze śmiechu.
- Jakie tam psie
figle. Gdzie bym tam śmiał żartować z mamy. Niech mi się mama dobrze przyjrzy.
Szron mi się na skroniach sypie i gęba w lnianej sieci. Najwyższy czas na
ożenek. Za parę lat nawet wdowa z siedmiorgiem dzieci nie spojrzy na mnie. To
niech się mama zbiera, póki czas, póki się nie rozmyślę. Inaczej nigdy się mama
nie dochowa wnuków.
Widziałem, że
matka jeszcze mi nie dowierza. Stała przede mną z przechyloną głową, starając
się spojrzeć mi w oczy. Ale gdy z szafy wyciągnąłem krawat, jej czarną spódnicę,
wszystkie halki i odświętną szalówkę z frędzlami, zaczęła się krzątać koło
siebie. Pomagając jej uczesać i zapleść w warkocz przesypane popiołem włosy i
całując jej ręce, szepnąłem:
- I wnuk się
mamie znaczy. Nawet się nie spodziewałaś, że wnuk ci się znaczy. Widzisz,
jakiego masz syna. O wszystkim od razu pomyślał. O weselu z
chrzcinami.
- Oj, synku,
synku, musiałabym cię nie znać. Plecie ci się dzisiaj, oj, plecie.
-
Tak się mamie zdaje. Lepiej niech mama pieluchy szykuje i ze strychu konia
drewnianego i kołyskę ściąga. Już niedługo będą potrzebne.
- A
daleko do twojej wybranej? Bo jakby było daleko, to może byś wytoczył
bryczkę?
- Już mamie
mówiłem, że bliziutko. Tuż za sadem.
- U
sołtysa?
- Może u
sołtysa. Zaraz mama się dowie.
Gdyśmy wyszli z
furtki na błonie, przystanąłem. Po lewej była ścieżka do sołtysa, po prawej do
domu Marysi. Czekałem, gdzie to matczysko mimo woli postawi swój pierwszy krok.
Ale ona widocznie zmiarkowała, o co mi chodzi, bo spoglądając na mnie,
rozkazała:
-
Prowadź.
- A gdzie mama
chce, żeby ją zaprowadzić? Na lewo czy na prawo.
- Tyś wybierał,
to wiesz lepiej. Nie dręcz starej. Prowadź.
Wziąłem ją pod
rękę i kawalątko szedłem prosto. Widocznie ją to zdenerwowało, bo przystanęła i
tupnęła nogą. Nie chcąc jej dłużej dokuczać, skierowałem się w stronę
sołtysowego domu. Matka uśmiechając się aż chrząknęła z zadowolenia.
-
To Hela, Piotrze?
- Hela,
mamo.
- Dobre masz
oko, synku. Lepsze od mojego starego. Chociaż mnie też nic nie brakowało. Gdym
wychodziła z kościoła, szła na odpust, na jarmarku łaziła między kramami, a
choćbym tylko wychodziła w pole, chłopów aż zatykało. Jednego zza wody,
blondynka, to ledwie dokrzysili. Akurat coś jadł, gdym go na odpuście
nieumyślnie potrąciła łokciem. Udławił się i posiniał cały. To go grzmocili
pięściami po karku, wodą oblewali, poświęcaną wodą. A on, gdy wreszcie przyszedł
do siebie, mamrotał w kółko:
- Diablica taka.
No, widzieliście, jaka to diablica.
Uśmiechnąłem się
do matki. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale już wchodziliśmy w sołtysowe
obejście. Schylając się pod jabłonkami, gdyż zawadzałem głową o najniższe
gałązki, zauważyłem, że ktoś na nas spogląda zza węgła. Widocznie nas dojrzał,
bo zniknął i po chwili trzasnęły drzwi od komory. Do nas natomiast przyplątał
się, ujadając, pies. Gdy go zawołałem po imieniu, uspokoił się, skacząc mi do
ręki.
Już wchodziliśmy
do sieni, gdy sobie przypomniałem, że dwa lata temu kilku moich chłopców
sprawiło sołtysowi tęgie lanie. Jakoż na weselu u krewniaka, gdy przyplątali się
żandarmi, popijał z nimi, przechwalając się, ile on to mięsa i zboża dał
niemieckiej armii. Wprawdzie ja sam wyplątałem się wówczas od pójścia z kijem do
sołtysa, ale od tej pory, ilekroć mnie zobaczył jadącego koło jego domu, uciekał
do izby. Ale zanim o czymkolwiek zdążyłem pomyśleć, matka już otwierała drzwi,
mówiąc "Pochwalony".
Wszyscy w trójkę
byli w domu. Widocznie Hela musiała uprzedzić ojców, bo byli ubrani odświętnie,
a na stole nakrytym białym obrusem stały w glinianym dzbanie co tylko zerwane
piwonie. Sołtys wprawdzie ślęczał nad jakimiś papierzyskami, ale z białej
koszuli zapiętej pod szyją, z świeżo wymytych i zaczesanych do góry włosów można
było sądzić, że to jego pisanie jest takie sobie, dla oka. Sołtysina natomiast
wcale nie ukrywała, że nas oczekuje i wie, z czym przychodzimy. Podeszła do
matki i obejmując ją wpół, pocałowała w obydwa policzki. Gdym się schylał do jej
ręki, pociągnęła mnie za włosy, szepcząc:
-
Zbereźniku.
Teraz dopiero
spostrzegłem Hele. Stała przy oknie wychodzącym na ogródek, poprawiając doniczki
z mirtem i asparagusem. Gdy ją sołtysina przywołała, była czerwieńsza od piwonii
stojących na białym stole.
Usiedliśmy na
odsuniętej od ściany ławce, pogadując o tym i o owym. Żeby rozmowa się nie
przedłużała, wyciągnąłem niepostrzeżenie butelkę z kieszeni i stawiając ją na
stole, spojrzałem na sołtysa. Chrząknął, powiadając do żony:
-
Matka, szykuj szkło. Widzi mi się, że Pietrek ma do mnie jakiś
interes.
- Takie czasy,
sołtysie. Teraz każdy ma do was jakiś interes. To i ja nie lepszy.
-
Nie gadałbyś, Pietrek. Jakże to nie lepszy? Gospodarz jesteś. Rzec by można,
kmieć. To jaki interes ty możesz mieć do mnie?
- Kmieć nie
kmieć, sołtysie, a interes mam. Gwoli tych złotych jabłek w sadzie. Złotych z
czerwonych. To jak te jabłka zobaczyłem, jedno z nich bardzo mi się uwidziało. A
jakżeście spali, wchodziłem do sadu i to złote jabłko głaskałem. A jak je już
ugłaskałem, chciałem je zerwać i zanieść do domu, położyć na sianie, posadzić na
krześle, na stole położyć. Niechby w izbie się złociło i oczy radowało,
sołtysie.
- Jakie znowu
jabłko? Dziwnie dzisiaj mówisz, Pietrek. Jak ten stary proboszcz. Zmiarkować nie
mogę. Napijże się ze mną, może po wypiciu prędzej cię zmiarkuję.
Wiedziałem, że sołtys pojmuje, o jakie jabłko mi chodzi. Jakoż oczy mu się
świeciły i co chwila spoglądał to na sołtysinę, to na moją matkę, to na Helę. A
wychylając czwarty z kolei kieliszek, dalej przygadywał:
- No, no, co też
nie wymyślił. Jabłko złote. A takie jabłko to król. A mnie do starosty dalej niż
za morze.
Nie miałem
jednak odwagi powiedzieć tego prościej. Widząc to matka, już przy butelce
postawionej przez sołtysa, wyjaśniła wszystko. Sołtys spojrzał na mnie,
przysunął się z krzesłem i kładąc mi rękę na kolanie, rzekł:
-
Teraz co innego. A ty, jabłko, furt to jabłko. Chociaż i tak można. Zważywszy na
Ewę i na raj zważywszy. To powiadasz, Pietrek, że chciałbyś mi zabrać to
jabłuszko złote? Co ty, matka, na to?
- Ja im rada z
calutkiego serca. Tylko że tak późno. Że już się to stało. Co ludzie
powiedzą?
- Tu nie o to
chodzi, co ludzie powiedzą. Zawsze coś wymyślą, choćbyś na łbie nosił cierniową
koronę. Ja tam nawet lubię, kiedy po weselu trza szykować chrzciny. A z nami jak
było? Nie rumień się, matka, przecież wiesz, jak było. Tylko że ja z Pietrkiem
chciałbym porozmawiać. We dwóch porozmawiać i bez was, kobiety.
Kiedy zostaliśmy sami, sołtys nalewając do kieliszków i trącając się ze mną,
spytał:
- Słyszałem, żeś
zabił. Żeś zabijał, Piotr. Wiem, wiem, że musiałeś. Ale to spadnie na nas i na
Hele spadnie, i na dzieci, Piotrze. Boję się, że spadnie na dziecko,
synu.
- To nie ja,
sołtysie. Hela wie, że to nie ja. To ON, sołtysie. ON. Ani ja, ani Hela, ani
moja matka, ani Stach i Mojżesz. Tylko ON. ON.
- Jaki znów ON?
Cóżeś ty wymyślił?
- Nic nie
wymyśliłem. Nie chciałem wymyślać. Jak oni przyszli i zabili Stacha, i Mojżesza
zabili, i wikarego, i porucznika, to zjawił się ON. Jak szedłem do listonosza,
do sołtysa zza wody, policjanta, żandarma i esesowców i wyciągałem rękę z
pistoletem, i ręka mi bielała, jakby była wyjęta z wapna, wtedy ON ich zabił. I
teraz też zabija. I będzie zabijał. ON. Mówię wam, sołtysie, ON.
-
Jeśli tak uważasz, twoja sprawa, Piotrze. Ale to to samo, co z tym jabłkiem
złotym. Mnie tam nic do tego. Jeśli Hela wie i mówi, że to ON, to pewnie tak
jest. Tylko, żeby to nie spadło na dziecko, Piotrze. Na dziecko.
Uradziliśmy, że wesele urządzimy z początkiem września, tuż po żniwach. Hela
oprócz krowy, paru gratów i garnków miała dostać w wianie pole pod tarniną
przylegające do naszego. Ponieważ już uprzednio, zanim się z nią spiknąłem w
ogrodach, wchodziłem parę razy w dojrzewającą na tym polu pszenicę, nie
omieszkałem również w parę dni po konkurach wybrać się pod tarninę. I nie
powiem, żebym się wstydził, gdy w koszuli z krótkim rękawem łaziłem wzdłuż i
wszerz po tym stajaniu pszenicy. Toteż gdy sołtysostwo wybrali się ją kosić,
wmówiłem się do żniw.
Wprawdzie sołtys
chciał, żebym szedł pierwszy, ale udało mi się wypchnąć go na pierwszy pokos.
Nie starając się go dogonić, szedłem za nim. Pszenicę, spadającą i czystą jak
łza, podbierała Hela. Przystawałem co parę kroków, żeby to niby naostrzyć kosę.
W gruncie rzeczy jednak, żeby spojrzeć na Hele i zapytać, czy jej nic nie
dolega. Związując naręcze pszenicy powrósłem, rzucała snopek na ścierń i
przynosząc mi dzbanek ze zbożową kawą, odpowiadała:
- Wszystko
dobrze, Piotrusiu. Wszystko.
Natomiast z
sołtysem prawie nie rozmawiałem. Gdy po ściętym pokosie siadywaliśmy na brzegu
rowu pod tarniną, żeby wypalić papierosa, przyglądał mi się ukradkiem, jakby
chciał dojrzeć we mnie tego drapieżnego sokoła, którego nazywałem:
ON.
Żeby go
przekonać, iż naprawdę jest tylko ON i nie spadnie nawet drobne piórko na Hele,
na nasze dziecko, w dwa tygodnie po naszych zaręczynach przyszedłem do sołtysa,
trzymając w kieszeni wyjęty z ciupagi sztylet. Poprosiłem go do drugiej izby. A
gdy byliśmy sami i drzwi były zamknięte na klucz, wyjąłem z kieszeni sztylet i
położyłem go na stole. Kazałem sołtysowi zdjąć ze ściany drewniany krzyż z
Chrystusem. Kładąc sztylet na krzyż, na połamane ciało z przybitymi do drewna
drewnianymi rękami i nogami, z przekłutym włócznią bokiem, kazałem sołtysowi
stanąć na baczność, podnieść dwa palce prawej ręki i przysięgać. A gdy już
został jednym z ostatnich Jędrusiów we wsi, kazałem mu powtarzać:
-
Ja żołnierz, Jędruś żywy i przy zmysłach wszystkich jeszcze, widząc to połamane
kołkiem ciało, przysięgam na nie i na wszystkich, których połamano, przybito,
którym przekłuto bok, że będę zabijał. I ja będę - ty, i ty będziesz -
ON.
Od tej pory
sołtys ćwiczył razem z nami. Przyniosłem mu jeden z dwóch moich karabinów. Od
tego też czasu, gdy żona, której ulegał jak cielak czujący pełny skopiec
syczącego mleka, zastała go przy czyszczeniu karabinu i zaczęła na niego
krzyczeć, a on pierwszy raz popróbował jej grzbietu, patrzył na mnie jak niegdyś
na Franciszka Józefa wręczającego mu na froncie flaszkę rumu, jak na Witosa
niesionego w bryczce przez górali, jak na dziedzica zapalającego na dożynkach
papierosa dwudziestozłotówką.
W tym też czasie
do naszej wsi i w okolice przybywało coraz więcej frontowego wojska. Z tego też
powodu przestaliśmy chodzić nad rzekę i jeździć do lasu. Tedy miałem sporo
czasu, żeby pomagać Heli w szykowaniu wesela. Jak się rzekło, chcieliśmy, żeby
na naszym weselu było sporo ludzi. Po wyjściu drugich zapowiedzi wybrałem się z
Helą do kościoła, żeby się wyspowiadać. A nie spowiadałem się, odkąd spiknąłem
się z Jaśkiem na chórze. Nawet na Wielkanoc, chociaż matka przyniosła od
proboszcza imienną kartkę. Oddawałem ją któremuś z bardziej tchórzliwych
chłopaków, a on przyklejając ją do swojej okruszyną chleba, oddawał
proboszczowi. Teraz jednak nie było rady.
Do kościoła
przyszliśmy prawie o zmierzchu. Oprócz starego, powłóczącego nogami kościelnego
i trzech tercjarek wzdychających po kątach, w kościele było pusto. Przeto Hela
poszła na plebanię po proboszcza. Przyszedł i sadowiąc się w konfesjonale,
skinął dłonią na Hele. Zanim wyszła z ławki, otulając się w letnią szalówkę,
nachyliła się do mnie, szepcząc mi do ucha:
- Mów, że
ON.
Znając
proboszcza, który lubiał się wypytywać o najdrobniejsze szczegóły, postanowiłem
jeszcze inaczej. Przemyślałem sobie zresztą tę spowiedź parę dni temu przy
żniwach. Ale gdy Hela wstała z klęczek, wyskoczyłem z ławki, jakby nagle pode
mną zapalono ognisko. Klękając przy konfesjonale, ucałowałem stułę, omijając
podsuniętą mi pod usta starczą rękę. Proboszcz chrząknął i cofając rękę.
szepnął:
- Mów, synu, co
cię boli.
Zacząłem od
chóru, od śpiewanej razem z Jaśkiem wielkopostnej pieśni. Długo, ze szczegółami
opowiadałem o Jaśku, o naszych kradzieżach i o tym kawałku psiej ziemi, w której
zagrzebano mojego kompana. Wspomniałem jeszcze o Marysi, o Stachu, którego nie
uratowałem, i o Mojżeszu. I zamilkłem bijąc się w piersi. Zdawało mi się, że w
głębi konfesjonału, wyścielonego puchową poduszką, proboszcza zmorzył sen. Jakoż
nawet nie pochrząkiwał i ani jedna fałda na sutannie nie szeleściła. Dopiero po
paru zdrowaśkach wychylił się z konfesjonału i przysłuchując się mojej
modlitwie, położył mi rękę na głowie. Nie dał mi jednak rozgrzeszenia.
Usłyszałem natomiast:
- Zbliż się,
synu. Chciałem cię o coś zapytać.
A gdy na powrót
klęczałem na drewnianym stopniu z uchem przyłożonym do kratek i osłoniętym ręką,
proboszcz począł szeptać:
- Mówiono mi,
żeś zabił.
- To nie ja,
ojcze duchowny.
- Żeś zabił
listonosza, sołtysa zza wody, policjanta i że jeszcze wieluś zabił.
Widząc w półmroku splecione ręce proboszcza, jego ledwie bielejącą twarz,
przypomniałem sobie dłonie listonosza podobne do dwóch kawałków wapnia,
gruźlaste ręce sołtysa zza wody i usłyszałem suche padanie kościstego ciała na
stół i pod stół. Mimo woli zdjąłem dłonie z konfesjonału, odsuwając je coraz
dalej od siebie. Ale jeszcze rzekłem:
- To ON. ON,
proboszczu.
- Może i ON,
synu. Szatan jest we wszystkich nas. Ale twoimi rękami.
- To nie szatan,
ojcze duchowny. To ON Stach, ON Mojżesz, ON wikary i ON porucznik.
-
A, to taki jest ten twój ON, synu?
- Taki,
proboszczu.
- Ale ON, twój
Stach, twój Mojżesz, nasz wikary i twój porucznik, już wtedy nie żyli, gdyś
zabijał. Umęczeni, królują w niebiesiech. Więc nie mogli zabić. Tyś zabił
przeto. W ich imieniu zabijałeś. Z nienawiści, z zemsty zabijałeś. I musisz się
ukorzyć. I musisz powiedzieć: zabiłem. Tymi rękami zabiłem. Przebacz mi,
Chryste. Zabiłem.
Spojrzałem w
stronę ławek, gdzie klęczała Hela. Otulona w szalówkę, gdyż w kamiennym kościele
nawet w lecie było chłodno, modliła się ze złożonymi rękami, zapatrzona w wielki
ołtarz, nad którym wisiał wielkości człowieka drewniany krzyż. Zobaczyłem siebie
śpiewającego na chórze wielkopostną pieśń o tym krzyżu, do którego było przybite
połamane kołkiem ciało. I rzekłem:
- Zabiłem.
Wybacz mi, Chryste.
I uniosła
się ręka nade mną, i słowa pokruszone jak gaszone wapno posypały się na moją
głowę. Idąc od konfesjonału do ławek, powtarzałem:
- Zabiłeś.
Zabiłeś. Zabiłeś.
Ale gdy usiadłem
obok Heli i spojrzałem w jej twarz, na jej złożone do modlitwy ręce, gdy
dotknąłem jej ramienia, a ona się poruszyła rozchylając szalówkę i zobaczyłem
jej rysujący się stromo brzuch, szepnąłem:
- To ON, Helu.
ON.
Aliści w
powrotnej drodze z kościoła, gdyśmy przechodzili między niemieckimi żołnierzami
spacerującymi po szosie, między ciągnącymi w stronę lasu taborami i armatami,
jeszcze raz zobaczyłem idącego do mnie Stacha i Mojżesza. A później już tylko
siebie i Mojżesza. Szliśmy przytuleni do siebie, ramię przy ramieniu, biodro
przy biodrze, bagnet przy bagnecie za zgubioną dywizją, bośmy się bali odsunąć
od siebie na cal, na pół cala, gdyż zdawało się nam, że wtedy wejdzie między nas
Stach, wyciągnie rękę po papierosa, po manierkę ze spirytusem, po ostatnie
jabłko. Widząc to wszystko, znowu chciałem zabić któregoś z tych przechodzących
obok nas żołnierzy, chichoczących, próbujących zaczepiać Hele. Powtarzałem
sobie:
- Zabiłeś.
Zabiłeś. Zabiłeś. Ale czując wrośniętą niemal we mnie Hele, jej rozszerzone
biodra, widząc w dymnym zmierzchu jej wyraźnie rysujący się brzuch, szybko
dodawałem:
- Ty, Stachu,
ty, Mojżeszu, poruczniku, wikary. Ty. Ty. Ty. Zabiłeś. Zabiłeś.
Zabiłeś.
A widząc, gdyśmy
nadchodzili nad nizinkę, nieruchome, ledwie świecące przez wierzby rozlewisko,
zobaczyłem w sobie tamtą sierpniową wodę, czerwoną i złotą od jabłek, pławionych
koni, nagich chłopców. I usłyszałem płacz dziecka. Niosłem je na ramieniu jak
koźlę, jak źrebaka, żeby je położyć na sianie. I bałem się stąpnąć w wybity w
drodze dołek, żeby niesione przeze mnie dziecko, koźlę, źrebak, nie zbudziło się
ze snu, nie zapłakało. I mówiłem sobie:
- To ON. ON,
Piotrze.
Tej nocy znowu,
leżąc na sianie z podłożonymi pod głowę rękami, usłyszałem polującą u krokwi
kunę, pisk wróbli, spadanie szarych piórek na siano, na zwiezione i jeszcze
ciągle czochrające się zboże. W tych spadających piórkach zobaczyłem,
przymykając oczy, wdówkę, Jaśka i młodziutką służącą, uciekające przez wiosenne,
w pierwszych listkach niebo. Słyszałem jeszcze śmiech i przekleństwa Jaśka
próbującego je dopędzić na karej trzylatce.
Od spowiedzi,
spotykając się z Helą dzień w dzień i pomagając jej w szykowaniu wesela,
spoglądałem ukradkiem na jej zwiastowny brzuch. Gdy podnosiła ręce do twarzy,
zaplatała warkocz, wpinała weń grzebień, przymykałem oczy, żeby zobaczyć ją
jeszcze raz i jeszcze, aż do bólu przebitego strzałą gardła, w sierpniowym
rozlewisku, leżącą obok mnie w zielu Marii Panny. Coraz częściej też miałem
ochotę położyć rękę na tym stromym zwiastowaniu, na dwóch żywych stworzeniach
wzbierających nad miarę, na jej ustach grubiejących od przeczuwania, od
nasłuchiwania nie wypowiedzianego jeszcze słowa.
Wprawdzie nie
odsuwałem moich rąk od siebie, lubiałem je nawet, gdyż roboty było jak nigdy i
ręce moje były wszędzie, ale nie ośmieliłem się położyć ich na zwiastowaniu.
Jednak Hela, nie wiedząc nic o mojej spowiedzi, brała moje ręce i gdy nikt nie
widział, kładła je na brzuchu i przechylając głowę w bok, pytała:
-
Czujesz, Piotrusiu? Czujesz?
Oprócz
przepływania w niej tamtego sierpniowego zmierzchu i prawie białego jak gaszone
wapno lata nad rzeką, oprócz naszeptywania ociekającej deszczem słomianej
strzechy, nie słyszałem nic w tym rosnącym nieustannie wzgórzu. Ale nie
wyrywałem jej ręki i trzymałem ją dopóty na tym wzgórzu, dopóki przyciskała ją
palcami. Wierzyłem jej, że w zwiastowanym nam wzgórzu porusza się ono, nasze. Że
on się porusza.
Łażąc tak z
mojego domu do domu sołtysa, pogadując z przyszłym teściem, który już otwarcie
przy mnie pokrzykiwał na sołtysinę, żądając jajecznicy na słoninie, kiełbasy,
wódki, ani się spostrzegłem, jak do naszego ślubu zostało nie więcej niż
tydzień. Wprawdzie parę tygodni temu prosiłem kapitana na weselnego starostę, a
Pawełka na starszego drużbę, ale czekało mnie jeszcze bicie wieprzka i cielaka,
pociągnięcie pokostem bryczki i uprzęży.
Chociaż na
drużbów zaprosiłem wszystkich chłopców z partyzantki, uradziliśmy wszelako z
kapitanem, że do ślubu pojedziemy jedynie w dwie bryczki. Ja z Helą i rodzicami
oraz Pawełek z jednym z drużbów. Również z proboszczem ustaliłem, że ślub będzie
skromny, bez organów i bez chóru. I zamiast, jak to było w zwyczaju, w
niedzielę, tuż przed nieszporami, odbędzie się w powszedni dzień w samo
południe.
Przez ostatnie
dni przed ślubem upadałem ze zmęczenia i wchodząc do stodoły koło północy,
ledwie przyłożyłem głowę do poduszki, zasypiałem natychmiast. Przestałem też
słyszeć polującą u krokwi kunę, nasłuchiwać zbliżającego się po niebie Jaśka i
powtarzać prawie na głos:
- To ON. To
ON.
Ośmieliłem się
do tego stopnia, zapominając o spowiedzi, że sam kładłem rękę na brzuchu Heli. I
wydawało mi się, że w tym zwiastowanym nam wzgórzu poruszyło się coś podobnego
do światła, do ryby, uderzającej pyszczkiem o zmarznięty lód. A gdy moje ręce
wyczuły owo poruszenie się zwiastowanego wzgórza, zobaczyłem archanioła
przelatującego przez niebiosa. Był to inny archanioł od tego przelatującego nad
żydowską kapelą i jeszcze inny od zranionego przez żandarmów. A może to wcale
nie był archanioł, tylko ja sobie nieopatrznie pomyślałem o nim, gdyż akurat
tego dnia zmawiałem muzykę za lasem. A jak wracałem z tej wsi za lasem,
pomyślałem o żydowskiej kapeli i o Mojżeszu pomyślałem, i usłyszałem w środku
łąk:
- Jak ja ci
zagram. Piotr. Och, jak ja ci zagram.
To nie chcąc
myśleć o tej żydowskiej muzyce, o Mojżeszu, o tym archaniele przelatującym nad
nimi i' jeszcze o tym archaniele zranionym przez żandarmów, gdyż ustaliłem, że
to był ów archanioł, który zabijał ze mną, zobaczyłem, kładąc ręce na
zwiastowanym nam wzgórzu trzeciego archanioła.
I z tym
archaniołem zobaczonym pierwszy raz w dzieciństwie, najpierw na witrażu
kościelnym, później w brykaniu źrebaka po wiosennym błoniu, w schodzącym z
Dunajca lodzie, w dziuplach pełnych szerszeni i sów, wsiadłem do bryczki i
jechałem przytulony do Heli ubranej w welon, w mirtowy wianek. Ponieważ, jak
zwykle, Pawełek się spóźnił, zabrałem z sobą zegarek listonosza i wyciągając go
co chwila z kieszeni kamizelki, szturchałem w plecy woźnicę, żeby popędzał i tak
już w galopie konie. Gdy przejeżdżaliśmy koło bunkrów, w których od paru tygodni
siedzieli artylerzyści, Hela przytuliła się do mnie jeszcze mocniej,
szepcząc:
- To ON,
Piotrusiu. ON.
Widocznie
artylerzyści obserwowali nas z daleka, bo podeszli do szosy, a widząc konie we
wstążkach i Hele w welonie, zaczęli strzelać na wiwat. Konie, płosząc się,
poniosły. Uleciał prowadzący nas do tej pory mój dziecinny archanioł. Zabliźnił
się w fioletowych od lasu niebiosach. Dopiero przed kościołem udało się woźnicy
okiełznać całe w pianie konie.
Przed kościołem
było pusto. Zsiadając z bryczki, wziąłem Hele na ręce i postawiłem na ziemi
ostrożnie, jak doniczkę z zielem. Pomogłem zejść matce i przyszłej teściowej.
Czekaliśmy na Pawełka z drużbą. Gdy zajechali pod kościół i zeszli na ziemię,
chciałem oddać Hele w ręce Pawełka i drużby. Ale (on powiadając, że tylko skoczy
na pocztę dowiedzieć się, czy przypadkiem nie ma listu od matki, która została w
Częstochowie, zniknął mi w pobliskim domu. Jakoś zbyt długo nie wracał.
Niecierpliwiłem się spoglądając na zegarek. Chcąc go jak najprędzej wyciągnąć z
poczty, poszedłem za nim.
Stał obok
okienka rozmawiając ze starszą, prawie posiwiałą kobietą. Podszedłem do niego i
wyciągając zegarek, podstawiłem mu go pod nos. Gdy łapiąc się za głowę,
krzyknął:
- Ojej, już tyle
godzin? - kobieta uniosła twarz znad paczki listów i spoglądając na moją rękę z
zegarkiem, znieruchomiała. Zanim się spostrzegłem, ona już mi wyrwała zegarek z
ręki i oglądając go ze wszystkich stron, szeptała:
- To on. Mojego
męża. Skąd go pan ma? - A spoglądając na mnie, wrzasnęła: - Morderca!
Zrobiłem krok w stronę drzwi, ale Pawełek przytrzymał mnie za rękaw. I
wyciągając z kieszeni pistolet, mówił powolutku do wrzeszczącej
kobiety:
- Jeśli pani
komukolwiek i kiedykolwiek piśnie choćby jedno słówko, zastrzelę na miejscu. A
mordercą był pani chłop. Rozumie pani?
Kazał mi
przywołać drużbę. Wręczając mu pistolet, szepnął mu coś do ucha. Gdy tamten
kiwnął głową i spojrzał na mnie, wyszliśmy z poczty. Widocznie musiałem
wyglądać, jakbym przed chwilą wyszedł z gaszonego wapna, bo gdy podchodziliśmy
do stojących u bramy kościelnej, Hela podbiegła do mnie, pytając:
-
Co ci jest, Piotrusiu? Gdzie Władziu?
Kiwnąłem głową w
stronę poczty. Ale Pawełek, uderzając mnie łapą w plecy, powiedział na cały
głos:
- Nic mu nie
jest. To z przejęcia. Od razu ślub i chrzciny. A Władziu został na poczcie.
Listonoszka zasłabła.
Wchodząc do
kościoła, prowadzony przez drużbę i przez matkę, potknąłem się na kamiennych
schodach. Byłbym upadł, gdyby mnie kobiety nie podtrzymały. Matka, spoglądając
na mnie, prawie się uśmiechnęła. Pewnie uwierzyła Pawełkowi, że to z przejęcia
przed ślubem. Widząc, że coraz bardziej bieleję, głaskała mnie po ręce,
dogadując:
- To nic, synku.
To nic. Z twoim ojcem było to samo. Szedł, jakby mu słońce świeciło tuż przed
oczami.
Ściskając ją
mocniej za łokieć, szedłem wyprostowany przez prawie pusty kościół. Przede mną,
prowadzona przez Pawełka i sołtysa, szła Hela. Przymknąłem oczy, żeby ją
zobaczyć jeszcze raz w sierpniowej wodzie, w zielu Marii Panny. Ale zamiast niej
zobaczyłem siebie stojącego na kościelnym chórze na skrzynce po świecach,
śpiewającego wielkopostną pieśń. Przez wielkopostną pieśń, przez jej rany,
zobaczyłem wdówkę Jaśka w tybetce zawiązanej z tyłu głowy i tuż po niej
młodziutką służącą z rękami podtrzymującymi odstający brzuch.
Zanim z chóru począł śpiewać organista, usłyszałem intonującego
Jaśka:
- Chytry.
Chytry. Chytry, alem cię przechytrzył.
I zobaczyłem,
jak wyciąga rewolwer, przykłada go sobie do ust i strzela. I usłyszałem, jak
spada to suche ciało sołtysa zza wody na stół i pod stół, to wyższe od
trzyletniego chrustu ciało listonosza i ciało policjanta. Zanim otworzyłem oczy,
widziałem jeszcze nad sobą wyjęte z mszału, z Biblii, z Ewangelii, z bożego
słowa i bożego boku wąskie ręce kapitana i jego usta uciekające od pocałunków,
przywołujące mnie usta:
- Kapralu,
Piotrze. Kapralu.
Dopiero wtedy
otworzyłem oczy. Klęczałem obok Heli przed głównym ołtarzem. Nad nami stał
proboszcz, wiążąc nam ręce stułą. Najwidoczniej coś się stało, o czym nie
wiedziałem, widząc tyle rzeczy w sobie, bo proboszczowi trzęsła się starcza
głowa i ręce nie mogły związać stuły. Hela, klęcząc obok mnie, szeptała z
opuszczoną głową:
- Piotrusiu,
Piotrze, gdzie ty jesteś? Co się stało? Co się z tobą dzieje,
Piotrze?
Nie wiedziałem,
o co chodzi jej i proboszczowi. Ale gdy staruszek powtórzył
kilkakrotnie:
- Powiedz "tak",
synu. Powiedz. Powiedz. Powiedz "tak" - szepnąłem:
- Nie. Nie. To
ON. Mówię wam, że to ON.
I dopiero po
chwili, patrząc na płaczącą Hele, na ciało przybite do drewna wiszącego nad
wielkim ołtarzem, niemal zawołałem na cały kościół:
- Tak. Hela.
Tak. Tak.
Muzyka grała od paru godzin i prawie się zmierzchało, a ja jeszcze nie byłem ani
u mnie w domu, gdzie się bawiono, ani w domu Heli, gdzie ucztowano. Zaraz po
przyjeździe z kościoła Hela z matką zaprowadziły mnie do stodoły i ściągając ze
mnie buty, rozebrały mnie prawie do naga, wpychając pod pierzynę. Zasnąłem, nim
zdążyłem wyjść pod sad. Pamiętam, że zanim się obudziłem, słyszałem przez sen,
przez sad jeden i drugi, przez zwieziony potraw i słomę - dudnienie basów i głos
śpiewający tak, jakby należał do kogoś idącego nago, ale w butach, po dnie
wiosennej rzeki. Chciałem wskoczyć do tej rzeki, wyciągnąć tego kogoś na brzeg
za czuprynę, gdy mnie pocałowano w usta. Obok mnie klęczała Hela. Usiadłem i
jeszcze cały w kłaczkach snu, przyciągnąłem ją do siebie.
-
Ostrożnie, Piotrze. Jeszcze może się coś stać.
- Nic się nie
stanie, Helu. Co się miało stać, już się stało.
- Ale ja mówię o
nim. O naszym małym.
- Ja też,
Helu.
- Myślisz o nim,
Piotrze? Bo ja się doczekać nie mogę. Chciałabym go mieć już jutro, zaraz po
weselu. Już teraz na weselu. Żeby leżał na sianie goły, golusieńki, nóżkami
fikał i wrzeszczał. Na cały głos. Na wieś całą. Żeby od jego wrzasku jabłka
dostawały gęsiej skórki, drzewa się kuliły, a konie rżały w stajniach. I żeby
cię ciągał za uszy, targał za włosy. Żeby z ciebie jak z lasu w noc sobótkową
wyszły wszystkie tajemnice, wszelkie przerażenia. Żebyś się mógł przytulić do
drzewa, do konia, do psa, do mnie. Żebyś się uśmiechnął.
- Mówisz, jakby
już była Wigilia. Jakbyś przyszła z całym naręczem opłatków. A ja chciałbym się
dowiedzieć, co się działo w kościele.
- A co się miało
dziać. Nic się nie działo, Piotrze. Zamyśliłeś się odrobinę. Ale tak, to nic się
nie działo. Mówię ci, że nic.
- Bo widzisz,
Helu, tam na poczcie...
- Wiem, wiem
wszystko. Pawełek mi mówił. Ale to ON, Piotrze. To ON zabił. Obydwoje wiemy, że
ON. Od dawna o tym wiemy. I Pawełek też wie, że to ON.
- Powiedziałaś
mu?
- Nie. Nie
powiedziałam mu. Sam mi mówił, że to ON.
- Ale skąd
Pawełek wie, że to ON?
- Jak to skąd?
Przecież wszyscy wiedzą, że to ON. Wszyscy ludzie z naszej wsi. I w okolicy
wszyscy ludzie.
- Może i wiedzą,
Helu. Ale tam na poczcie i później w kościele to nie był ON. I teraz też nie
jest ON. I ani ty, ani moja matka, ani Pawełek, ani nawet kapitan nie będą nigdy
NIM.
- Mówię ci
przecież, to ON. Nie myśl już o tym, Piotrusiu. A teraz chodź, zatańczymy.
Jeszcze nie tańczyłam. Czekałam na ciebie. Tak dawno nie tańczyłam z tobą. Od
festynu. Wszyscy czekają, kiedy zatańczymy, bo chcą zatańczyć ze mną. I warkocz
chcą mi obciąć.
- Już ci
mówiłem, że warkoczy ci ściąć nie pozwolę. Miotłą przepędzę wszystkie baby,
połamię nożyce. Zawsze będziesz dla mnie dziewczyną. Choćbyśmy mieli
piętnaścioro dzieci. Do samej śmierci będziesz dziewczyną. Ale zatańczyć z tobą
nie mogę. Gdyby nie te ręce, tobym może mógł. A przez nie mogę.
- A
cóż ty znowu chcesz od swoich rąk?
- Nic, Helu. Nic
od nich nie chcę. Powinienem im nawet zbudować po kapliczce. Dla każdej osobną.
I modlić się do nich. Słuchają mnie przecież. Od psów wierniej mnie słuchają.
Ale tam na poczcie, gdy listonoszka patrzyła na moją rękę, znowu zobaczyłem ręce
listonosza i ręce sołtysa, i ręce policjanta. W gaszonym wapnie, w glinie, w
piachu pełnym mrówek i żuków. I moje ręce były ich rękami. To nie mogę z tobą
zatańczyć, Helu. Bo jakbym zaczął tańczyć z tobą, Helu, i te ręce położył na
twoich ramionach, na plecach, na szyi, byłyby to równocześnie ręce wszystkich
zabitych przeze mnie. Wówczas narodziłby się nam, Helu... Sama mówiłaś, tyle
razy mówiłaś, co by się narodziło, Helu.
- Ubrdało ci
się, Piotrze. Nic takiego nie mówiłam. A jeśli nawet mówiłam, to już ci
wytłumaczyłam, że to było takie mówienie, jakby ptak przeleciał nad wodą, mrówka
weszła pod ziemię, kropla spadła z dachu. Twoje ręce są moimi rękami i naszego
małego. Będziesz go nosił na nich i kołysał, i podrzucał do powały, do
szczytowych gałązek w sadzie.
- Nie zatańczę,
Helu. Nie mogę.
- Ale teraz, gdy
nikt nie widzi, dasz mi rękę. Prawda, że mi dasz.
- Nie
dam.
- Proszę cię,
Piotrze. Tylko jedną. Lewą. Na chwilę.
- Czemu
lewą?
- Bo od serca,
Piotrze.
- Ja mam od
serca prawą. Od serca i od wszystkiego. Zwłaszcza od śmierci. Od śmierci przede
wszystkim.
- To mi daj
prawą. Albo obydwie.
- Nie dam. Nie
mogę.
- To ja ci dam
moje. No, widzisz, Piotrusiu, że moje są takie same jak twoje? Tylko trochę
mniejsze. A jak moje są twoje, to mogę je sobie zabrać i położyć na głowie, na
warkoczach położyć. Proszę cię, pociąg mnie za warkocz, Piotrze. Mocniej.
Jeszcze mocniej. Jak tam w ogrodach, jak na festynie. Za parę godzin, chociaż
nie chcesz, żeby mi je ścięto, nie będą to już dziewczęce warkocze. I na
ramionach też mi je połóż. I na piersiach. A teraz po łóż je tu.
Słyszysz?
- Słyszę, Helu.
To ON.
- Nie Piotrusiu.
To nie ON. To ty.
- Nie, to ty,
Helu.
- Obydwoje,
Piotrze. Obydwoje. A teraz chodźmy zatańczyć.
Ledwie wyszliśmy
ze stodoły, pod młodziutkim sadem, rodzącym może pierwszy, może drugi raz,
obsypanym czerwonymi i złotymi jabłkami, otoczyli nas moi chłopcy z partyzantki.
Prawie wszyscy ubrani byli na pół wojskowo. W każdym razie większość z nich była
w oficerkach lub w zdobycznych saperkach wyglansowanych do połysku. Ponieważ
wszyscy byli w marynarkach wciętych w pasie, żeby łatwiej było założyć skórzany
pas z pistoletem i granatami, widziałem po rozepchanych i odstających
kieszeniach, że przyszli z bronią. Trochę się wystraszyłem tych odstających
kieszeni, gdyż w każdej chwili mogli się na weselu zjawić stacjonujący nad rzeką
i po domach Niemcy. Miałem nawet ochotę krzyknąć: - Ba-czność! - i odesłać ich
do domów, żeby po dziuplach, w strzechach stodół, po ulach pochowali broń, gdy
oni otaczając nas ciasnym kołem, powyciągali butelki z bimbrem, przepijając do
mnie i do Heli.
Piliśmy wprost z
flaszek, jak tylekroć pod sadami, nad rzeką, w lesie. Obejmując się z nimi i
całując, zapraszałem ich do stołów, zastawionych w izbie, wyniesionych do
ogródka, do mojego domu, skąd słychać było grającą kapelę, czyjeś śpiewanie i
dudniącą od przytupywań podłogę. Ale oni, najwidoczniej zmówieni, zanim się
spostrzegłem, podnieśli mnie i zaczęli podrzucać. Wzlatywałem z ich rąk coraz
wyżej, do koron paroletnich jabłonek, nad szczytowe gałązki. Sypały się jabłka
złote i czerwone. A oni, przekrzykując mój śmiech, pisk Heli, dudnienie
czerwonych i złotych jabłek, ujadanie skaczącego psa, już mnie nieśli na
ramionach, biegnąc pod sadem, przez błonia, pod moim sadem, do muzyki. Starałem
się im wyrwać, wierzgając nogami, grzmocąc na oślep rękami, ale oni ściskali
mnie coraz mocniej, że nie mogłem złapać tchu. Spod czyjegoś ramienia widziałem,
że za mną, podtrzymując jedną ręką skaczący po plecach warkocz, a drugą
odstający brzuch, biegnie Hela. Chciałem zawołać, żeby nie biegła, żeby szła
powoli, ale byliśmy już pod moim sadem, już mnie wnoszono do izby przez rozwarte
na oścież drzwi.
Widząc to
muzykanci, urwali wpół nuty. Tańczący przystanęli wpół obrotu. Gdy chłopcy
postawili mnie na nogi, Hela, zadyszana, nie mogąc złapać tchu, podeszła do
mnie. Ze środka izby, spod karbidówki wiszącej u stragarza, szedł do nas
kapitan, prowadząc pod rękę Marysię. Mimo woli stanąłem na baczność. Za mną
stuknęły obcasy chłopaków. Kapitan, wysuwając rękę spod ramienia Marysi, stanął
na baczność i odsalutował. Po czym powiadając: - Spocznij - objął mnie,
przyciągnął do siebie i ucałował w obydwa policzki. I popychając mnie w stronę
stojącej obok Marysi, skłonił się Heli. Prowadząc ją pod ramię, stanął na środku
izby. Któryś z chłopców, gwiżdżąc na palcach, wrzasnął:
- Muzyka!
Oberka!
Patrzyłem na
Hele stojącą przy kapitanie. Dopiero teraz spostrzegłem, że kapitan z pochylenia
głowy, z nóg ugiętych w kolanach przypomina Stacha. Gdy kapela zaczęła grać, jak
dawniej na sierpniowym festynie uglądałem jasnego warkocza. Ręce same zaciskały
mi się w pięści. Prowadziłem tak Marysię, żeby się zbliżyć do Heli i kapitana i
zdzielić między oczy tego Stacha, tego kapitana. Na całe szczęście ktoś stanął
przy basach i przypłacając, zaśpiewał. Była to przyśpiewka o mnie, o Heli, o
naszym weselu i o rychłych chrzcinach. Pociągając Marysię za rękę, ruszyłem w
stronę basów. Ale Marysia przytulając się do mnie szepnęła:
-
Daj spokój. Piotr!
Jeszcze raz
przyjrzałem się śpiewakowi, przyciskając do boków zaciśnięte w pięści ręce.
Muzyka zaczęła grać podaną jej melodię. Jak wtedy na festynie wtuliłem się w
Marysię, szedłem ręką po jej plechach, po obojczykach, po całowanej do złota
szyi. Ręce moje drgnęły, schodząc się na tych dwóch odwróconych berach.
Uglądając jasnego warkocza, widziałem Mojżesza grającego na klarnecie, mówiącego
Mojżesza:
- Twoja? Cymes.
Kiedy wesele? Zagram wam. Piotr. Och, jak ja wam zagram.
I równocześnie
słyszałem, że Marysia, całując mnie w szyję, szepcze mi do ucha:
-
Piotrusiu, daj spokój, patrzą. Wszyscy patrzą na nas. I Hela, i kapitan, I
Pawełek patrzy.
- Wiem, że
patrzą. Wszyscy, Marysiu, wszyscy. Jasiek, Stach, Mojżesz i Abraham Judka, i
beniaminek Izaak. Wszyscy na nas patrzą. I napatrzeć się nie mogą. A bo takiej
jak ty jeszcze nie widzieli. I nie zobaczą prędko.
- Ale to twoje
wesele, Piotrze. I Hela patrzy. Hela.
- Skąd wiesz, że
moje? I że z Hela? A może to nasze wesele? Moje i twoje. Marysiu?
-
Jak to skąd? Wszyscy o tym wiedzą. A gadasz tak, boś się upił i chcesz mi
dokuczyć.
- Możem się i
upił. Ale teraz jest nasze wesele. Mojżesz chciał, żeby to było nasze wesele.
Och, jak on chciał, Marysiu. I ja też chcę, żeby to było nasze wesele. Na
chwilę. Dobrze, Marysiu?
- Jeśli tak
chcesz, Piotrze.
I przez chwilę
było to nasze wesele, gdyż nie oglądałem jasnego warkocza i twarz kapitana nie
była twarzą Stacha, i moje ręce nie myliły mi się z rękami listonosza, sołtysa
zza wody, policjanta. Mogłem je zdjąć z tych dwóch odwróconych ber i znowu
położyć na nich, i patrzeć na nie jak przed laty, kiedy je trzymałem na łbie
psa, źrebaka, na ledwie oddychającej pod wierzbami zorzy, kiedy kładłem gałązkę
z kulką żywicy na złożone ręce mojego starego.
Pierwszy też raz
od przyjazdu z kościoła miałem ochotę podejść do Heli, przyciągnąć ją do siebie,
pocałować w usta i przy wszystkich weselnikach położyć dłonie na jej stromym
brzuchu. Przeciskając się z Marysią między tańczącymi, podszedłem do Heli. A gdy
kapitan, trącony w ramię, przystanął, zabrałem mu Hele i pocałowałem w
pogrubiałe od przeczuwania, od nie wypowiedzianego słowa wargi. A gdy zaczęła
mrugać powiekami, odrzucając warkocz na plecy, szedłem rękami po jej
poszerzonych biodrach, póki moje" ręce nie zeszły się na jej zwiastowaniu.
Poczułem, jak pod moimi rękami porusza się ono, nasze. A jak poczułem, że ono,
nasze się porusza, przyciągnąłem Marysię i przy Heli i kapitanie pocałowałem ją
w próbujące chwytać gałązkę usta. I gwiżdżąc z radości na dwóch palcach,
wrzasnąłem:
- Muzyka,
grać!
Podniosłem Hele
i mając ją w ramionach, tańczyłem tak z nią, póki nie rozbolały mnie ręce, póki
pot ściekając z czoła kropla po kropli nie zalał mi oczu. Wtedy podszedłem z
Hela do Pawełka i składając mu ją na ręce, tańczyłem z jego drużką. Weselnicy,
otaczający dotąd kołem, klaszcząc w dłonie, waląc się po udach,
dogadywali:
- Uważaj, Piotr,
uważaj. Z całą rodziną tańczysz.
I wskakiwali w
polkę, aż szyby rzegotały. A ja wrzeszcząc: - Odbijany! - podchodziłem do basów,
przypłacałem i znowu tańczyłem. Ilekroć w tańcu zobaczyłem Hele, pragnąłem, żeby
mi urodziła syna. I to zaraz. Natychmiast. Na tym weselu. Przymykając oczy,
widziałem siebie biegającego truchcikiem z izby do izby, z sieni pod sad z
berbeciem na ramieniu. I widziałem się jeszcze w stodole, na łąkach, w lesie
łażącego na czterech łapach pod paprociami, pod leszczyną, wspinającego się na
świerk po sójcze piórko, siebie rżącego jak parotygodniowy źrebak. Tymczasem
ono, nasze, siedziało na moich plecach i targając mnie za uszy, za czuprynę,
grzmocąc piętami w obolałe boki, wołało, sepleniąc:
- Wio, Chytry.
Wio!
I z którąkolwiek
z dziewczyn tańczyłem, każdej mówiłem:
- Wiesz, Hela,
prawda, że wiesz? Dziewczyny chichocząc, odpowiadały:
- Wiemy, Piotr,
wiemy. Jakżeby inaczej. Wojna przecież. Będziesz miał syna. Na pewno
syna.
Oprzytomniałem
dopiero, gdy tańcząc w matką Marysi, usłyszałem:
- A toś,
Pietrek, na amen utonął. Po dnie rzeki łazisz czy jak? Starą babę Heluśką
nazywać.
Ponieważ od
tańca, od nieustannego gadania, śpiewania przy basach, od tego przyszłego
biegania pod sadem, po izbie z synkiem na ramieniu, od łażenia na bałyku po
lesie i po łąkach z berbeciem na plecach, byłem cały mokry, podszedłem do
Pawełka i zabierając mu Hele, wyszedłem odpocząć do kuchni. Siedzieliśmy na
ławce ustawionej koło okna. Przytuleni do siebie, ocierając się z potu,
spoglądaliśmy na coraz jaśniejsze niebo.
- Wiesz, Helu,
tam w Rzeszowskiem, wtedy gdyśmy chowali Stacha, niebo było tak samo jasne. Jak
piasek na dnie rzeki.
- Nie myśl o
tym, Piotrze.
- Nie myślę.
Helu. Tak mi się przypomniało. Ale bym chciał, żeby Stach był na naszym weselu.
Wtedy, po festynie, gdym go przeprowadzał przez bród, zaprosiłem go na moje
wesele. I on mnie też zaprosił na swoje. Z tobą, Helu. Na swoje wesele z
tobą.
- Mówił ci o
mnie?
- Nie, Helu, nie
mówił. Ale gdy mnie zapraszał na wesele, spoglądał na ciebie stojącą na brzegu.
To gdyby żył, na pewno byłbym na jego weselu. Na waszym weselu. I tańczyłbym z
tobą. Ale bym cię nie nosił na rękach. On by na to nie pozwolił.
-
Czemu mi mówisz o tym?
- Bo już mogę,
Helu. Dawno ci chciałem o tym powiedzieć. Zaraz po festynie. I pod sadem, gdym
wrócił z wojny. I wtedy w stodole. Ale nie mogłem. Jeszcze dzisiaj nie mogłem ci
tego powiedzieć. Jeszcze wtedy, gdyś tańczyła z kapitanem, a ja z Marysią.
Kapitan jest tak podobny do Stacha. Przypatrz mu się dobrze. Tom go chciał
uderzyć, gdy tańczył z tobą. I Marysi mówiłem, że to nasze wesele. Marysi i
moje. Bo jakby Stach żył, ożeniłbym się z Marysią. Mojżesz też chciał, żebym się
z nią ożenił. To musiałem przez chwilę mieć z nią wesele.
-
No widzisz, Piotrze, jakiś ty jest. No widzisz. A tak krzyczałeś na mnie wtedy
pod sadem i później w stodole, gdym ci mówiła o Stachu. A ja wiedziałam.
Wszystko, Piotrze, wiedziałam. O Marysi też wiedziałam. Od samego początku, od
festynu, wiedziałam. Ale się bałam mówić o niej. Zawsze się bałam. Dopóki mi nie
powiedziałeś teraz. I dlatego ci mówiłam o Stachu. Wszystko ci o nim mówiłam.
Nawet więcej niż wszystko.
- I chciałaś,
żebym zabił?
- Tego nie
chciałam. Piotrze.
- Ale mnie
namówiłaś, żebym zabił.
- To nie ja,
Piotrze. To ON. ON cię namówił. ON Stach, Mojżesz, porucznik, ON wikary. I ON
zabił. Przecież wiesz, przecież oboje wiemy, że to ON.
- Teraz już nic
nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Helu. Póki się ono, nasze, nie narodzi, o niczym
nie chcę wiedzieć. I nie gadajmy o tym. W głowie mi błyska od tego gadania.
Ciągle tylko: ON i ON. A zanim był ON, byłaś ty, była moja matka, Pawełek,
kapitan. Mówili, że to oni zabili. A jak tak mówili, całymi nocami powtarzałem
sobie, przyciągając do boków wyjęte z gaszonego wapna ręce: - Ty zabiłaś. Helu,
ty matko, ty Pawełku. - A jak tak sobie powtarzałem, moje ręce same przychodziły
do moich boków i pokładały mi się pod potylicę i spałem na nich, póki się nie
zbudziłem, póki nie usłyszałem polującej u krokwi kuny, póki ich nie położyłem
na łbie psa, źrebaka, konia. Wtedy z powrotem widziałem ręce listonosza, ręce
sołtysa i ręce policjanta, l mówiłem, na głos mówiłem: - Zabiłeś, Piotrze. Tymi
rękami zabiłeś. Za Hele i za matkę, i za Pawełka, żeby pomścić Stacha, Mojżesza,
porucznika i młodziutkiego wikarego. Zabiłeś. Piotrze. I jeszcze raz byś zabił.
I jeszcze, jeszcze. - Ale nie teraz. Helu. Nie patrz tak na mnie. Mówię ci, że
nie teraz. Póki się ono nasze małe, nie narodzi, mrówki nie tknę.
Widziałem, że Hela chce coś powiedzieć, gdy do kuchni, trzaskając drzwiami wpadł
Pawełek.
- Piotr, kapitan
cię szuka.
Objąłem Hele za
ramiona i całując ją w czubek głowy, poszedłem do kapitana. Stał przy oknie
zasłoniętym papierem, otoczony chłopcami. Chłopcy coś mu klarowali, częstując
bimbrem. Przytakiwał im, a zobaczywszy mnie, zawołał:
- Dobrze, żeś
jest. Chłopcy chcą zatańczyć. Sami. Ze swoimi dziewczynami. Taki leśny,
jędrusiowski kawałek. Powiadają, że im się należy. Ja też jestem za tym. Tylko
chcą, żebyś ten kawałek poprowadził. I żebyś zaśpiewał. Piotr. To co, zgadzasz
się, kapralu?
- Tak jest,
kapitanie.
Kapitan podszedł
do kapeli i wskakując na krzesło, powiedział:
- Chciałem
wszystkich przeprosić, ale teraz muzyka będzie grać dla leśnych. Dla Jędrusiów.
Dla żołnierzy. To przecież partyzanckie wesele, rozumiecie sami. Kapralu
Piotrze, prowadź!
Podszedłem do
basów i przypłacając, zaśpiewałem jedną z tych piosenek o lesie, o chłopcu
leżącym w trawie z podłożonymi pod głowę rękami, o karabinie mokrym od rosy, o
dziewczynie wzdychającej przez sen, o koniu uwiązanym do sosenki i rżącym w
przeczuwaniu, o sokole zataczającym nad lasem coraz dalsze w posiwieniu koła. A
śpiewając tę byle jak postulaną piosenkę, widziałem Stacha przysypanego piaskiem
i Mojżesza leżącego twarzą w pszenicy wybieranej chomikom. I musiałem aż do krwi
zagryźć wargi, żeby nie widzieć siebie śpiewającego na chórze wielkopostną pieśń
połamaną kołkiem, przebitą na wylot.
A gdy do
tańczących Jędrusiów jako ostatni dołączył zugsfürer, zeskoczyłem z ławki i
obejmując Hele, wszedłem, jak w świąteczną palbę, w polkę. Teraz dopiero się
zaczęło. Co chwila któryś z chłopców, wskakując na krzesło, przyśpiewywał.
Tańczono przeważnie odbijanego. Dziewczyny wędrowały z ramion w ramiona. Co
roślejsi, podskakując w tańcu, uderzali pięściami w bielone wapnem stragarze.
Sypało się siwe wapno na tańczących, na przyśpiewki, w chichotanie i klaskanie
stojących pod ścianami.
Ale nie był to
jeszcze jędrusiowski taniec. Dopiero gdy zauważyłem, że chłopcom ścieka pot za
cholewy i poniektórzy ściągają marynarki, gwizdnąłem na palcach. Puszczone w
tańcu dziewczyny rozbiegły się pod ściany. Chłopcy, waląc się rękami po
odstających kieszeniach z bronią, ściągając na tył głowy powyciągane z zanadrza
furażerki z orzełkami, otoczyli mnie kołem.
I znowu byłem
ich kapralem. Prowadziłem ich, przekradając się między bielejącymi zbożami, po
zastodolu, nad rzekę. Uczyłem ich strzelać, padać, iść na bagnety. I w tym tańcu
czołgali się za mną od chojara do chojara, zaszywali się w paproć, w leszczynę,
galopowali oklep przez jesienne łąki na rżących koniach, przepływali przez
rzekę, unosząc nad głowami karabiny, otaczali sąsiednie miasteczko, wypędzali
kopniakami żandarmów z posterunku. Ustawiali ich pod murem. Unosili do ramienia
broń. Strzelali. Strzelali na moją komendę.
A gdy już nie
było do kogo strzelać, gdy suczące się ze Szkopami frajerki były ogolone do
skóry, gdy poniektórzy sołtysi i wójtowie chodzili z poduszkami na tyłkach, gdy
pomęczeni, z kropelkami potu na twarzach siedzieliśmy wprost na podłodze, racząc
się bimbrem, któryś z chłopców powiedział:
- Ale cicho. Jak
na łąkach po sianokosach. I jeszcze dodał któryś:
- Jak po
wojnie.
I już gadano na
wyprzódki:
- Właśnie. Jak
po wojnie.
- Chyba już
niedługo będzie po niej.
- No pewnie.
Kapral to wyczuł. Jeszcze w kwietniu wyczuł. Weselisko sprawił.
-
Spieszył się. Ale utrafił. Z liczydłem chyba łaził. Dziedzica chciał mieć. A po
wojnie o dziedzica trudniej.
- Nie takiemu
jak nasz kapral.
- Ale zawszeć
trudniej.
- A teraz to
pewniak. Dziedzic. Jak dzwon, dziedzic.
- I do tego
jeszcze wykapany ojciec.
- Jakżeby
inaczej.
- Strzelisty jak
topól.
- Gładki jak Jan
święty na kościelnym witrażu.
- I chytry,
chytreńki.
- Bystry w
oku.
- Składny i
celny w ręce.
- Taki nie
przepuści ani kotu, ani psu.
- Taki wróbla i
po ciemku trafi w oko.
- A jakżebyś
chciał, bratku. Toś widział kaprala przy promie, w miasteczku widziałeś? Rzęsa
mu nie drgnęła.
Zanim siedzący
przy mnie Pawełek zdążył otworzyć usta, żeby powstrzymać gadających chłopców,
zdzieliłem pięścią między oczy mówiącego ostatnie słowa. I nie panując nad sobą,
rzuciłem się na pozostałych chłopców. Biłem ich i kopałem, szarpałem za
czupryny, niemal wydrapywałem oczy. Niektórzy, zrywając się z podłogi, uciekali
pod ściany, gdzie piszczały z przerażenia kobiety. Ale pozostali rzucili się na
mnie. Po chwili, powalony, leżałem na podłodze. Na moich rozrzuconych rękach i
nogach siedziało kilku chłopców. Ale póki mi nie wepchnęli furażerki w usta,
krzyczałem na cały głos.
- Nie dam go
wam! Nie dam, zbóje! Nie pozwolę, bandyci! Będziecie zabijać sami! Sami! Sami!
Sami!
Tuż
po weselu Hela sprowadziła się do naszego domu. Od paru tygodni mieszkaliśmy
razem. Teraz obydwie z matką kręciły się koło blachy, zaczyniały chleb, doiły
krowy, darły pierze. Dbały też o mnie, pitrasząc coraz wymyślniejsze strawy i
wypiekając fikuśne ciasteczka. Jakoż po tej bójce na weselu przeleżałem kilka
dni w łóżku, nie mogąc podnieść ani ręki, ani nogi. Nacierały mnie denaturatem i
bimbrem, smarowały maściami robionymi z ziół i masła. Poszło też parę kur i
gołębi młodziaków na rosoły i zupy. Gdy po paru dniach zacząłem chodzić,
potykając się jeszcze, opierając o ściany i sykając z bólu, zawsze któraś z
nich, zazwyczaj Hela, szła do stodoły, do stajni, do drewutni. Ale gdy już bez
sykania i postękiwania mogłem tupnąć sobie i wyciągnąć rękę do stragarza, nie
pozwoliły mi chodzić w połatanych łachach. Teraz nawet, idąc do stajni, do
stodoły czy też rozłupywać sosnowe okrąglaki, byłem wystrojony, jakbym szedł na
odpust. Koszule były nakrochmalone i wyprasowane, zacerowane najmniejsze dziurki
w spodniach i marynarkach, przyszyte wszystkie guziki.
Po przyjściu do
siebie nie mogłem wysiedzieć w domu. Śpiąc z powrotem w stodole, zrywałem się
spod pierzyny o zmroku i zaprzęgnąwszy konie, wyjeżdżałem w pole. W polu z dala
od ludzi, idąc za pługiem, za bronami, siejąc zboże, łatwiej mi było myśleć o
sobie i o Heli. Od wesela bowiem, od tej bójki, nie ośmieliłem się rozmawiać z
Helą ani o niej, ani o mnie. Ona też nie próbowała się dowiedzieć, czemu wówczas
rzuciłem się na chłopców. Najwidoczniej razem z matką uradziły, żeby przy mnie
nie napomykać ani jednym słowem o tym wszystkim.
W jakiś tydzień
po przyjściu do zdrowia, zaorywując pszenicznisko pod tarniną, puściłem konie w
pobliskie łąki i usiadłem na papierosa. Siedząc na brzegu rowu pod tym samym
krzaczkiem, pod którym zostawiałem jadło dla Mojżesza, powiedziałem sobie,
najpierw cicho, później głośniej, wreszcie wrzasnąłem, aż konie uniosły łby znad
trawy i zarżały:
- Zabiłeś
chłopie. Wszystkich, wszystkich rozwaliłeś. Tą ręką rozwaliłeś, przez którą, gdy
ją przyłożyć do twarzy, ledwie widać słońce i daleki las, i pasące się w pobliżu
konie. I to jest twoja ręka. I nie włożysz jej do ognia, nie obetniesz siekierą,
nie obmyjesz jej w rzece i w święconej wodzie, nawet w otwartym boku nie
obmyjesz. To proszę was, odejdźcie ode mnie, ty, Stachu, i ty, Mojżeszu, ty,
poruczniku z końca wsi, i ty, wikary mieszkający koło plebanii u wdowy. I was
też proszę, matko, Helu, kapitanie, Pawełku, odejdźcie ode mnie. I już nigdy nie
mówcie mi, że to ON.
Jak sobie to
powiedziałem, przestałem się przejmować tym wszytkim, co gadano o mnie we wsi.
Jakoż od bójki na weselu wszyscy uważali, że zbzikowałem. Gdy szedłem przez
wieś, schodzili mi z drogi, gdy ich spotykałem stojących na ganku, udawali, że
rozmawiają z którymś z domowników. Tylko dzieci, pomyliwszy sobie najwidoczniej
zasłyszane od starszych pogaduszki o mnie, biegły za mną, wołając:
-
Piotr, Piotr, zrób nam proce. Wybijemy wszystkie koty. Wszystkie psy wybijemy. I
gawrony, wszystkie gawrony. Jak ty Szkopów. Pstryk, pstryk, Piotrze, wybijemy do
nogi!
Uśmiechałem się
do nich i przyrzekając im, że jak będę miał tylko trochę czasu, porobię im
proce, zabierałem dzieciaki do sklepu, obsypując je cukierkami. Ale po powrocie
do domu, siadając przy stole, bałem się spojrzeć na Hele, na jej odstający
brzuch. Ilekroć przechodziła koło mnie, trącając mnie kolanem lub łokciem,
wyciągałem rękę, żeby ją położyć na wzbierającym wzgórzu. Cofałem ją jednak i
kładąc na stole, przypatrywałem się jej zrogowaciały wzgórek po wzgórku, sęk po
sęku, koleina po koleinie, włosek po włosku.
Dopiero w
połowie grudnia, gdy spadł pierwszy śnieg, a ja nie mogłem zasnąć, słysząc
polującą u krokwi kunę i wrzeszczące dzieci: - Pstryk, pstryk, wybijemy do nogi!
- wyszedłem ze stodoły i idąc boso po pierwszym śniegu, uchyliłem ostrożnie
drzwi, najpierw od sieni, później od izby, żeby nie zbudzić śpiącej w kuchni
matki, i przyszedłem do Heli. Nie przebudziła się, gdy wchodziłem do izby, nie
drgnęła też, gdy przystanąłem nad nią. Spała na wznak, obejmując rękami rysujące
się pod pierzyną wzgórze. Dopiero gdy zdejmowałem z jej twarzy rozsypany
warkocz, poruszyła się i wzdychając przez sen, otworzyła oczy. Musiałem ją
wystraszyć, gdyż zanim zdążyłem powiedzieć: - Helu - usiadła,
wykrzykując:
- Kto
tu?
- To ja, Helu.
Przyszedłem.
- O Boże,
Piotrze. Zamarzniesz na sopel. Właźże do łóżka.
Stałem jeszcze,
przestępując z nogi na nogę, ale ona już ciągnęła mnie za rękę, już się
przesuwała pod ścianę, już mi rozcierała zgrabiałe stopy.
Leżąc obok niej, położyłem obydwie dłonie na jej twarzy. Powolutku, poczynając
od wypukłego czoła, szedłem nimi przez zgrubiałe usta, przez rozdętą szyję,
zatrzymując się dłużej na nabrzmiałych i nie mieszczących się w dłoniach
piersiach. Ale z nich też zszedłem i podciągając jej koszulę, położyłem obydwie
dłonie na tym gołym zwiastowaniu. Szedłem po tym ogromnym zwiastowanym nam
wzgórzu, nasłuchując, kiedy się poruszy. A gdy wzgórze się poruszyło, zdjąłem z
niego ręce i wyskakując z łóżka, przyłożyłem doń głowę. Jakoż nie dowierzałem
dłoniom i sprawdzić chciałem uchem, ustami, całą twarzą, czy mnie nie zawiodły.
A gdy się przekonałem, że mnie nie zawiodły teraz ani przy listonoszu, sołtysie,
policjancie, położyłem się z powrotem obok Heli i podnosząc jej głowę, wsunąłem
pod nią obydwie dłonie. Ale ona, wyjmując moje ręce spod głowy, całowała je
palec po palcu, sęk po sęku, bruzda po bruździe. Po czym, nie mówiąc ani słowa,
położyła je z powrotem na brzuchu.
Nie wiedząc
nawet kiedy, zasnąłem. Gdy się przebudziłem, było prawie jasno. Moje ręce leżały
nadal na poruszającym się wzgórzu. Nie śmiałem ich zdjąć, gdyż sobie
przypomniałem to nasze spanie na strzesze, kiedy w zanadrzu Heli było pełno
jabłek, a ja w każdym jabłku czułem poruszające się dwie złote renety, dwa żywe
stworzenia. I jak wówczas bałem się, że Hela budząc się, powie przez resztki
snu:
- A jak będziesz
królem, to będę królową. A jak katem będziesz, to kątową będę.
Przeto trzymając ręce na jej brzuchu, pochyliłem się nad nią i pocałowałem ją w
rozchylone usta. Poruszyła się we śnie, próbując się przekręcić na drugi bok.
Pocałowałem ją jeszcze raz, przygryzając leciutko jej dolną wargę. Wyjęła ręce
spod głowy, szukając mnie koło siebie. Wtedy, żeby nie mogła powiedzieć ani
słowa w sennym rozmarzeniu, zamknąłem jej usta wargami. Dopiero gdy zaczęła się
dusić, podniosłem głowę.
Od tej pory
sypialiśmy razem. Noc w noc, nie dowierzając dłoniom, nasłuchiwałem całą swoją
istotą zwiastowanego nam wzgórza. I całymi dniami nie wychodziłem z domu, nawet
do stodoły po siano, do studni po wodę, do szopy po drewno. Bałem się, że jeśli
opuszczę Hele na chwilę, w naszym domu zjawi się listonosz, sołtys zza wody,
policjant. Przeto żeby się nigdy nie zjawili w naszym domu, przeniosłem spod
stodoły budę psa i umieściłem ją tuż obok wejściowych drzwi. Wiadomo bowiem, że
pies, podobnie jak koń, czuje, widzi i słyszy ten świat umarły, zamieszkujący
rośliny, wody, ptaki przelatujące po niebie, mrówki, kreta idącego pod
ziemią.
Nie dowierzając
jednak psu, pewnego dnia, gdy Hela z matką poszły doić krowy, wyciągnąłem ze
strzechy ciupagę ze sztyletem. I przebiłem nią na wylot wszystkie drzwi,
poraniłem na krzyż powietrze w obydwóch izbach, w sieni i w komorze i zraniłem
to serce powietrza pulsujące w kominie. A gdy dom był zabezpieczony przed
roślinnym, wodnym, ptasim listonoszem, sołtysem zza wody, policjantem, wyszedłem
pod sad i ugodziłem wielokrotnie pełne sędzielaku powietrze pod jabłonkami i
zadrasnąłem do miazgi każde drzewko. Dopiero wtedy, uspokojony, wszedłem do domu
i nad wejściowymi drzwiami wbiłem sztylet po rękojeść.
Wiedząc, że
przez te drzwi nie odważy się wejść pod postacią rośliny, wody, ptaka, mrówki
nikt niepowołany, wszedłem na strych i zniosłem wygrzebaną spod siana moją
kołyskę i drewnianego konia na biegunach. Gdy Hela z matką wróciły ze stajni,
niosąc pełne skopce mleka, podbiegłem do nich i posadziłem je. Hele w kołysce, a
matkę na drewnianym koniu. Początkowo ostrożnie naciskałem stopami bieguny
kołyski i drewnianego konia. Ale gdy Hela z matką, przyciskając do piersi skopce
z mlekiem, starały się zeskoczyć z kołyski i z konia, zacząłem sobie pomagać
rękami. Dopiero gdy koń i kołyska stawały niemal dęba, a rozchlapywane mleko
zalało całą izbę, twarz Heli i twarz matki, usiadłem na ziemi i waląc się rękami
po udach, chichotałem, aż szyby trzęsły się w źle okitowanych oknach.
Spoglądając na mnie, lękając się, że znowu mnie coś napadnie i zacznę z całych
sił naciskać bieguny kołyski i drewnianego konia, Hela z matką zeszły z nich
pośpiesznie. Wycierając się w fartuchy, stanęły nade mną. I głaszcząc mnie po
głowie, próbowały uspokoić. Gdy uda walone otwartymi rękami piekły mnie, jakby
mi w portki włożono pokrzywy, przestałem chichotać. Nie podniosłem się jednak z
podłogi. Spoglądając na zachlapaną mlekiem kołyskę, konia na biegunach i izbę,
przypatrując się stojącym nade mną kobietom, jakbym je widział pierwszy raz w
życiu, wrzasnąłem na cały głos:
- W mleku, w
baliach, w cebrzykach, w beczkach, pełnych mleka, będziemy kąpać naszego małego.
Żeby był biały jak sokół lecący przez deszcz, żeby był czysty jak gronostaj i
jasny jak piasek na dnie rzeki.
Od razu po
obiedzie, wyciągnąwszy z zakamarków butelki z pokostem, puszki z farbami,
zabrałem się do odnawiania kołyski i konia na biegunach. Najpierw kołyskę i
konia obmyłem z kurzu, z kornikowego próchna ciepłą wodą z mydłem. Kołyska
malowana była w rajskie ptaki, w cietrzewie czubiące się nad wiosenną wikliną i
w różnokolorowe maki (to na sen), z których zamiast kwiatów rozwijały się
roślinne słońca.
Sporo miałem
kłopotu z tymi rajskimi ptakami, cietrzewiami i makami. W każdym razie, zanim je
odnowiłem, zeszło mi parę dni. Ale gdy kołyskę po paru dniach postawiłem przed
moimi kobietami, nie mogły się z uciechy naklaskać w dłonie. Natomiast o wiele
łatwiej poszło mi z drewnianym koniem. Był malowany na czerwono. Wystarczyło go
więc pociągnąć minią i pokostem, a był jak żywy. Wprawdzie musiałem mu dorobić
zetlałą grzywę i ogon jak również uzdę, ale nie było przy nim tyle dłubaniny, co
przy kołysce.
Tyle tylko, że
wałach w stajni stał teraz z ogonem po knykieć i białe weselne lejce były do
niczego.
Tak się
rozochociłem przy tym koniu i kołysce, że teraz całymi godzinami wycinałem z
kawałków akacjowego, jabłonkowego, bukowego i lipowego drewna rozliczne kukułki,
koguciki, czaple stojące na jednej nodze w rzece i całą rodzinę boćków w
gnieździe. Hela widząc te bociany zaczęła chichotać, podtrzymując obydwiema
rękami coraz większy brzuch. Również matka nie wytrzymała i łapiąc się za głowę,
rzekła:
- Bój się Boga,
synku, a na co ci tyle boćków? Jeden wystarczy na pięcioro wnuków. A tu całe
stado. To chyba liczydło sobie kupię.
Malując kołyskę
i drewnianego konia, wycinając liczne ptaki, nawet nie spostrzegłem, że zbliża
się Wigilia i Boże Narodzenie. Dopiero gdy matka z Hela zabrały się do
wypiekania kołaczy i pitraszenia wigilijnej strawy, odłożyłem nóż i kawałek
drewna. Bojąc się, że nie zdążę przed wieczorną gwiazdą, wszedłem do stodoły i
dogrzebując się do karabinu, wyciągnąłem spod niego garść naręcza siana. Na tym
sianie wyjętym spod broni chciałem poustawiać drewniane ptaki, położyć opłatki i
na tym sianie, gdy się narodzi, miał leżeć, przynajmniej parę minut, nasz
pierworodny.
Matka, Hela i
ja, łamiąc się opłatkiem, czyniliśmy to tak, jakby każde z nas trzymało na lewym
ramieniu syna i wnuka. W trójkę podeszliśmy do wiązki siana, kładąc na nim po
kawałku opłatka. A siadając do wieczerzy, obok drewnianej łyżki Heli położyłem
jedyną srebrną łyżeczkę. Potrawy zaczynaliśmy jeść dopiero wtedy, gdy Hela
spróbowała ich srebrną łyżeczką. Po wieczerzy wszedłem do komory i przyniosłem
flaszkę wódki. I zmusiłem moje kobiety, chociaż się wzbraniały, żeby wypiły
przynajmniej po łyku. Sam natomiast, pierwszy raz od wesela, nalałem sobie pod
rząd kilka kieliszków i trącając się ze srebrną łyżeczką, wypiłem.
Już
mocno kręciło mi się w głowie, gdy kobiety zaczęły śpiewać kolędy. Dołączyłem
się do ich śpiewania. Po mnie zaczęły brzęczeć w kolędzie blaszane garnki
wiszące nad piecem, źle okitowane okienne szyby, pies leżący koło pieca ze swoim
szczekaniem i srebrna łyżeczka na stole. Wydawało mi się również, że sztylet nad
drzwiami, wbity po rękojeść zadygotał w kolędzie. Przez nasze śpiewanie
przeszedł cień listonosza, sołtysa zza wody, policjanta, cień wielkopostnej
pieśni dusznej od ran w dłoniach, na nogach i w boku. Spojrzałem na moje ręce
leżące obok srebrnej łyżeczki. Wyraźnie bielały. Do gaszonego wapna, do
opłatka.
Przeto bojąc
się, że za chwilę zobaczę na nich ręce listonosza, sołtysa zza wody i
policjanta, wstałem od stołu i podchodząc do drzwi, uderzyłem pięścią w rękojeść
sztyletu. Zgrzytnęło rozdzierane ostrzem drewno, posypało się siwe wapno na
wiązkę siana, na urwaną nagle kolędę. Opadł żelazny skobel, skrzypnęły
sfatygowane drzwi. Na progu stał Pawełek.
-
Śpiewacie?
- Jak
słyszysz.
- Można się
przyłączyć?
- Czemu
nie?
- Ale od
wszystkich. Od kapitana i od chłopców.
- Nie dasz rady,
Pawełku. Tyloma głosami śpiewać naraz?
- Spróbuję,
Piotrze, może mi się uda.
- Chyba ci się
uda. Tobie zawsze się udaje. Ale zanim zaczniesz być kościelnym chórem, napiłbyś
się ze mną.
Zanim Pawełek
zdążył odtajać z mrozu, ze śniegu, z onieśmielenia, butelka była pusta.
Przyniosłem drugą. Gdy u trzeciej widać było dno, zdążyliśmy wypić po wielekroć
zdrowie Heli, matki, kapitana, zugsfürera, i chłopców. Również nie obyło się bez
wypicia zdrowia srebrnej łyżeczki, pokropienia kołyski i drewnianego konia na
biegunach.
Kobiety spały
już od dawna, gdy z trudem podnieśliśmy się z ławki i obejmując się za ramiona,
wyszliśmy pod sad. Przyrzekając Pawełkowi, że zjawię się u chłopców na
Sylwestra, patrzyłem, jak odchodzi przez zaledwie prószący i uciszający wszystko
śnieg. Gdy mi zniknął za pierwszymi domami, spojrzałem na niebo. Wydawało mi
się, że między gałązkami widzę twarz Stacha i Mojżesza. Wbiegłem do domu i
zabierając opłatek z siana, kawałeczek po kawałeczku rzucałem go w ośnieżone
korony jabłonek.
Tak jak było
umówione z Pawełkiem, spotkałem się w Sylwestra z chłopcami. Wszyscy przyszli z
bronią. Przesiedzieliśmy całą noc w domu jednego z chłopców, popijając. Ktoś
nawet grał na organkach i na grzebieniu. Paru chłopców próbowało tańczyć z
pościąganymi naprędce dziewczynami. Ponieważ front stał kilkanaście kilometrów
od nas, myśleliśmy, że tej nocy zacznie się natarcie. Ale wokół było cicho, jak
zimą w mrowisku.
Toteż gdy w
kilkanaście dni później pierwsi żołnierze rosyjscy zjawili się po drugiej
stronie rzeki, prawie nikt tego nie zauważył. Ja w każdym razie, spodziewając
się lada dzień rozwiązania Heli, dowiedziałem się, że Niemców już nie ma we wsi,
dopiero na drugi dzień.
Z radości
wyciągnąłem karabin spod siana i wchodząc pod sad, strzelałem do ostatniego
naboju w ośnieżone korony drzew. Śnieg sypał się na mnie, na moje zgrabiałe i
zbielałe od mrozu ręce, na skomlącego ze strachu, ale siedzącego na moich
stopach psa. Miałem jeszcze ochotę wyjąć ostatnie granaty z siana, podejść do
pobliskiego stawu i rozwalić lód. Niechby również staw spojrzał w niebo otwartą
źrenicą. Ale gdy szedłem do stodoły pod sad bez chustki na głowie, bez kożucha,
wybiegła matka. I wrzeszcząc:
- Hela rodzi! -
pobiegła do domu sołtysa.
Trzasnąwszy
drzwiami wpadłem do izby. Na łóżku, obejmując brzuch rękami, z głową zwróconą w
stronę drzwi, leżała Hela. Szepcząc: - Co ci jest? Co ci jest, Helu? - klęczałem
przy łóżku i ocierałem grzbietem dłoni pot z jej twarzy. Chciała coś powiedzieć,
ale tylko krzyknęła i przygryzła zębami dolną wargę. Pociekła pierwsza i
-dziesiąta kropla krwi. Ścierałem tę krew, te coraz większe krople potu z jej
twarzy, z odsłoniętej szyi, patrząc na jej chodzące po całym łóżku ręce. Gdy
Hela, próbując jeszcze raz coś powiedzieć, rozkrzyczała się na cały dom, do izby
wpadły matka z sołtysiną.
Wypędziły mnie
do kuchni. Sołtysiną, która odbierała od paru lat wszystkie dzieci we wsi i w
okolicy, została przy Heli. Matka natomiast stawiała na blasze wszystkie sagany,
jakie były w domu. Nosiłem wodę w wiaderkach, ślizgając się na oblodzonej
ścieżce, potykając o próg i o coraz głośniejszy krzyk Heli. Gdy już wszystkie
sagany były napełnione, chciałem wejść do Heli. Matka jednak nie pozwoliła.
Stała przy drzwiach, odpychając mnie kuksańcami. Gdy ją chciałem odciągnąć od
drzwi, pierwszy raz od dzieciństwa zwyzywała mnie od bandytów.
Ponieważ nie mogłem wysiedzieć w kuchni, chociaż zatykałem sobie uszy, polazłem
do stajni. Ale w stajni również było słychać krzyk Heli. Zamknąłem drzwi na
skobel. Nadal słyszałem krzyk. Zacząłem je zasypywać sianem. Krzyk nacichł.
Zdawało mi się jednak, że drży od niego każde źdźbło trawy. Przeto polazłem do
koni i stojąc między nimi, łaskotałem je między uszami, klepałem po szyi.
Widocznie od tego łaskotania drżała skóra na końskich szyjach. Konie, najpierw
wałach, a później kasztanka, przestępowały z nogi na nogę i podnosząc coraz
wyżej łeb, rżały. Słysząc na przemian ich rżenie, krzyk dochodzący przez sad,
przez zawalone sianem drzwi, szeptałem:
- Cicho, Helu,
cicho.
W stajni,
stojącego między końmi, podtykającego im pod wargi na przemian koniczynę i kolby
kukurydzy, szeptającego: - Cicho, Helu, cicho - zastał mnie dziadek Jakub.
Otwierając drzwi i zaplatając się w spadającym z nich sianie,
zawołał:
- Jesteś tu,
Pietrek?
- Jestem,
dziadku Jakubie.
- Dajże spokój
zwierzętom. Syn mu się urodził, a ten w stajni siedzi. Tu nie
Betlejem.
Wyskakując
spośród koni i ściskając dziadka Jakuba, aż mu zatrzeszczały starcze kości,
popędziłem do domu. Przystanąłem na progu. Dopiero gdy matka wrzasnęła: -
Zamykaj drzwi! - wszedłem do izby.
Na stole
zaścielonym prześcieradłami, wierzgając nóżkami i drąc się wniebogłosy, leżało
ono, nasze, wycierane przez matkę. Wyciągnąłem ręce, ale matka, patrząc na mnie,
kiwnęła głową w stronę łóżka, przy którym na stołeczku siedziała
sołtysiną.
Nadal z
wyciągniętymi rękami, jak ślepiec, zbliżałem się do łóżka. Stałem przy łóżku
wyprostowany, mając ciągle wyciągnięte ręce. Dopiero gdy sołtysiną trzepnęła
mnie po nich, pochyliłem się nad Hela. Uśmiechnęła się:
- Wszystko
dobrze, Piotrusiu. Wszystko.
Położyłem dłonie
na jej twarzy. Ucałowała je. Po czym wyciągnęła ręce w stronę stołu. Matka
zawijając dziecko w prześcieradło, podeszła do łóżka i podała je Heli. Chciała
je wyjąć z prześcieradła, ale nie mogła. Pomogła jej sołtysiną. I trzymając w
dłoniach tę gołą, wierzgającą i wrzeszczącą istotę, podawała mi ją. Powoli,
jakbym podnosił kamienie, wyciągnąłem dłonie. I już miałem wziąć to kruche
stworzenie, gdy spoglądając na moje wyciągnięte ręce, zobaczyłem dłonie
listonosza, sołtysa zza wody, policjanta i wszystkich zabitych przeze mnie.
Krzycząc: - Nie! Nie! Nie! - cofnąłem ręce za siebie i uciekłem na środek izby.
Skrzypnęły drzwi i do izby, kuśtykając, wszedł dziadek Jakub.
-
No, jak tam, Pietrek? Prawda, że chłop na schwał? Jak mika z kwarcem, jak żelazo
gęste. Ręce odpadają, gdy się go dłużej trzyma. Cesarskie, królewskie,
witosowskie dziecko.
- Nie, dziadku
Jakubie. Nie cesarskie, nie królewskie i nie witosowskie dziecko. To mój syn.
Ale go na ręce nie wezmę.
- A czemuż to,
Pietrek.
- Nie mogę,
dziadku.
- Tak osłabłeś?
Przecieżeś nie rodził? Bierz syna i nie pleć głupstw. Ojcem jesteś. Od dzisiaj
ojcem jesteś. A ojciec musi wziąć dziecko na ręce, podrzucić je do powały,
obnieść po wszystkich kątach. Dziedzic mu się urodził i to w taki czas, a ten
łeb podnosi i wierzgać próbuje. Ogier narowisty.
- Nie mogę,
dziadku. Nie mogę go wziąć. Skrzywdzę go. Na całe życie skrzywdzę.
-
Jak to go skrzywdzisz? Przecież wiesz, jak się dziecko trzyma na rękach, jak się
je podrzuca do powały i po izbie obnosi? Każdy człowiek wie. Od berbecia
wie.
- Nie o takiej
krzywdzie mówię, dziadku.
- To o jakiej?
Cóżeś znów wymyślił?
- Nic nie
wymyśliłem. Wiecie, o czym mówię. Wszyscy wiedzą. Nawet dzieci wiedzą. Przez
wieś mi przejść nie dają. To go nie wezmę na ręce. Nie mogę. Zabiłem, dziadku.
Tymi rękami zabiłem.
- I cóż z tego,
żeś zabił. Wszyscyśmy zabili. Ja też. Na tamtej wojnie jeszcze, ale zabiłem.
Musiałem zabić. Jakbym nie zabił, nie widziałbyś mnie dzisiaj. Ale synów nosiłem
na rękach. Wszystkich siedmiu piastowałem. I wyrośli. Na porządnych ludzi
wyrośli. I nie stała się im żadna krzywda.
- Wyście,
dziadku, zabili na wojnie. Żołnierzy zabiliście. A ja musiałem zabijać
znienacka, z ukrycia. Musiałem przechytrzyć listonosza, sołtysa zza wody,
policjanta. Dopiero gdy ich przechytrzyłem, zabiłem.
- A musiałeś,
Pietrek, pewnie, że musiałeś ich przechytrzyć. Gdybyś ich nie przechytrzył, oni
by przechytrzyli ciebie, wszystkich nas by przechytrzyli. To za to, żeś ich
przechytrzył i zabił, żeby oni nas nie przechytrzyli, powinniśmy cię ozłocić, po
rękach całować.
- Co też dziadek
wygaduje. Ja się właśnie tych rąk boję. Przypatrzcie się im dobrze. One zabiły.
I są podobne do rąk listonosza, sołtysa zza wody, policjanta. Takie same jak
ich. Wyjęte z gaszonego wapna, z ran w rękach i w nogach, z rozdartego boku
wyjęte. To nie mogę wziąć na nie małego. I podrzucić go do powały nie mogę. Oni,
ci zabici przeze mnie, podrzucaliby go razem ze mną, razem ze mną nosili. I nie
wiadomo, co by z niego wyrosło.
- Pietrek, bój
się Boga, Pietrek. Cóż ty wygadujesz? Do cna ci się we łbie pomieszało. A tak
cię wszyscy chwalili i ja też cię chwaliłem, że masz kiepełę jak się patrzy. I
co z tego, żeś zabił? Wszyscyśmy zabili. Królowie też zabijali. I Bóg też
zabijał. Karząc, zabijał. Toś ty był jak ten król, jak ten miecz w ręku Boga.
Syn ci się urodził, królewski syn, Pietrek.
- A może ze mnie
kat? Kat to też król. Tyle tylko, że od śmierci.
- Patrzcie go, a
to ci wymyślił. Kat, kat. Długoś musiał dumać, żeby tego kata z konopi
wytrząsnąć? Nie ma co, bierz syna. Bierz, bo ci przyłożę.
Stałem przy łóżku z rękami splecionymi na plecach. Hela trzymająca się do tej
pory w wyciągniętych rękach dziecko, położyła je obok siebie. Płakała. Pochylone
nad łóżkiem, uciszały ją i wrzeszczące dziecko matka z sołtysiną. Dziadek Jakub,
cofnąwszy się pod ścianę od komory, wyraźnie szykował się do ataku na mnie.
Pochyliwszy głowę, zaciskając pięści, kuśtykał coraz szybciej, postukując okutą
żelazem kulą. Cofałem się przed nim. Gdy utknąłem na ścianie koło drzwi, dopadł
mnie i grzmocąc pięściami, wrzeszczał:
- Weź go! Weź
go, skurczybyku! Natychmiast go weź na ręce!
Nie odzywałem
się przyjmując kuksańce. Wreszcie dziadek Jakub, trafiwszy w mój łokieć, syknął
z bólu i zadyszany usiadł na pobliskiej ławce. Dopiero teraz zorientowałem się,
że dziecko przestało się drzeć. W izbie było jak w polu makowym. Dziadek Jakub,
wysapawszy się, wyciągnął z kieszeni fajkę, upchał ją tytoniem i pykając z
cybucha, spoglądał na mnie. A uderzając się dłonią w całe kolano,
zawołał:
- Mam. Mam
pomysł, Pietrek. Masz ty jeszcze moją szablę?
- Nie mam już,
dziadku. Zrobiłem z niej sztylet. Ten nad drzwiami.
- Dawaj
go.
- Ale ja właśnie
nim zabiłem.
- Tym lepiej.
Tym lepiej, synku. Ja też szablą paru zarąbałem. Dawaj go.
Wyciągnąłem go z trudem. Wbity aż po rękojeść, zgrzytał w twardym drzewie, jakby
wychodził spod łopatki. Miałem go wreszcie w garści. Podałem go dziadkowi na
wyciągniętych dłoniach. Wziął go i obejrzawszy pod światłem karbidówki, wstał z
ławki i pokuśtykał do łóżka. I rzekł do Heli:
- Wyjmij
dziecko. Wyjmij z pieluch. Żeby było nagie.
Pochylając się
nad dzieckiem, szedł po jego ciele sztyletem. Po jego prawej i lewej ręce. Po
lewej i prawej nodze. Wzdłuż piersi i wzdłuż pleców. Na koniec przyłożył sztylet
do ust dziecka. A przeciągając sztylet po ciele dziecka, przez cały czas
mówił:
- Żeby rąk
twoich, nóg twoich, twojego boku, okruszynko, nie otworzyła nigdy włócznia ani
miecz, ani szabla, ani nóż, ani gwóźdź, ani cierń, ani drobny opiłek. A jakoś z
raju, jakoś stamtąd, gdzie wszystko jest jeszcze w ziarenku przeczuwanym
zaledwie, spraw, żeby to żelazo, które zabiło, było czyste. Żeby odtąd nim można
było kroić tylko chleb, drążyć rzepę, ostrugiwać jabłko.
Odchodząc od
łóżka, zbliżył się do mnie i przeszedł sztyletem po wewnętrznej i zewnętrznej
stronie moich dłoni. A przykładając mi sztylet do ust, kazał ucałować, po
trzykroć ucałować ostrze. A gdy ucałowałem to żelazo, wrzucił je do balii z
wódą, w której kąpano naszego pierworodnego. I biorąc mnie za rękę, przyciągnął
do łóżka.
- Teraz go
możesz wziąć. On jest czysty. I sztylet jest czysty. I tyś jest czysty jak
łza.
Wyciągnąłem
ręce. Były ciężkie. Cięższe od dwóch kawałków żelaza, od wapiennych kamieni
cięższe. I wziąłem dziecko podane mi przez Hele. I powiedziałem:
-
Synku.
I podrzuciłem go
pod powałę. Jeszcze raz podrzuciłem i jeszcze raz. I wołając: - Synku! Synku!
Synku! - nosiłem go po całej izbie. A gdy dziecko na powrót się rozpłakało,
oddałem je Heli i wybiegłem z izby. Wszedłem do stodoły. Rozkopując po ciemku
siano, wybierałem z niego złote renety, upychając nimi kieszenie i zanadrze. Gdy
wychodziłem ze stodoły, pod sadem czekał na mnie dziadek Jakub:
- A
gdzieżeś ty bywał?
- Zaraz dziadek
zobaczy.
Weszliśmy
obydwaj do izby. Wziąłem spod ściany kołyskę i wyścielając ją leżącym od Wigilii
sianem, postawiłem na środku izby. I biorąc dziecko z rąk Heli, położyłem je
goluteńkie na sianie. I wyjmując z zanadrza i z kieszeni złote renety,
obsypywałem synka dookoła. Gdy jego nagość poczęła się złocić od jabłek, dziadek
Jakub zawołał:
- Król! Król!
Królewskie dziecko!
- Jak tam
dziadek chce. Może i królewskie. Ale to mój syn. Nasz syn.
W
zanadrzu zostało mi jeszcze jedno jabłko. Nie mogłem jabłka wygrzebać, gdyż
zsunęło się aż za plecy. W końcu miałem je w garści. Chciałem nim ukoronować
synka. Rozwarłem dłoń. Jabłko było całe czerwone. Stałem z tym jabłkiem na
wyciągniętej dłoni. Ręka coraz bardziej mi bielała. Widząc to dziadek Jakub,
zawołał:
- To nasze
jabłko. Rozkraj je, Pietrek. Na pięć części rozkraj.
Rozkroiłem to
czerwone jabłko. Ale tylko na cztery części. I podzieliłem je między siebie,
Hele, matkę i teściową. Dziadkowi Jakubowi podałem złotą renetę wziętą z
kołyski. Obydwaj, synek i dziadek Jakub, byli z raju. Tyle tylko, że synek
stamtąd wychodził, a dziadek Jakub już wchodził.
4 III 1967 r.
|